2.12.07

Chłopiec z pieskiem

Są zdjęcia, które wywierają niezatarte wrażenie. Pewnie każdy fotograf pragnie zrobić takie zdjęcie, które działa inne niż zwyczajne, zostaje w głowie, dręczy, nie daje spokoju, powraca w snach, odbija się czkawką… Jest olbrzymia ilość zbiorów fotografii dokonywanych pod tym względem, „niezapomniane”, „kamienie milowe”, „najlepsze fotografie”…

Zazwyczaj takie fotografie są uderzające tylko dla jednej osoby, a dla innych zupełnie zwykłe i inni ludzie nie dostrzegają ich działania. Takie „zahaczające” i nie dające zapomnieć o sobie zdjęcia, często występują w prozie. W Jadąc do Babadag Andrzej Stasiuk (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2004) przywołuje fotografię André Kertesza, na której widnieje polna, rozjeżdżona droga i stoi muzyk ze skrzypcami i dwoje dzieci. Tak o niej pisze: Niewykluczone, że wszystko, co napisałem do tej pory, zaczęło się od tej fotografii. Jest rok 1921 w niewielkim węgierskim miasteczku Abony […]. W poprzek ulicy idzie niewidomy muzyk i gra. Prowadzi go kilkunastoletni chłopak w kaszkiecie. Muzyk ma na nogach rozdeptane buty. Jego prawa stopa przekracza akurat wąski ślad pozostawiony przez wóz o żelaznych kołach. Ulica nie ma twardej nawierzchni. Jest sucho. Pisarz kontynuuje w ten sposób przez kilka następnych zdań. Opis przeplata się z dochodzeniem, dociekliwym śledztwem co można jeszcze wyczytać ze zdjęcia (dzień jest pochmurny, a ślepy muzyk – leworęczny). Na koniec wyznaje: Od czterech lat prześladuje mnie to zdjęcie. Dokąd się nie wybiorę, szukam jego trójwymiarowych i barwnych wersji… I tutaj muszę wyznać, że nie rozumiem, dlaczego to akurat zdjęcie Kertesza jest tak fascynujące. Mnie zdaje się zupełnie „normalne”, interesujący dokument epoki, nic jednak ponad to. Stasiuk zdaje się wyjaśniać: Przestrzeń tego zdjęcia hipnotyzuje mnie i wszystkie moje podróże służą tylko temu, by w końcu odnaleźć ukryte przejście do jej wnętrza. Wnętrze fotografii… Co to jest? Czy istnieje? Czy nie chodzi tutaj raczej o b e z c z a s fotografii?

Istnieje wielka teoria na temat niezwykłych fotografii, z Barthesem i jego punctum na czele. Coś, co przełamuje logikę dokumentacji, wydarzeń minionych. Coś, co wywołuje jakby czyste wrażenie, idąc w poprzek warstw znaczeniowych, jakie nawarstwiają się zgodnie z biegiem czasu i logiką percepcji widzów, przecinając je, idąc w głąb i wyrzucając coś na wierzch...

Ja też mam takie zdjęcie. Nie jest to zdjęcie pokazujące jakieś szczególne okropności, jakieś szczególnie piękne czy spektakularne wydarzenie. Nie ma na nim nikogo bliskiego, nie kojarzy mi się też z żadnym wydarzeniem z życia. Ale wywołało we mnie tak wielkie emocje wynikające chyba ze współczucia, że do dziś nie mogę o nim zapomnieć.

Działo to się pod koniec lat 70., w czasie wakacji spędzanych w Sopocie. Tamtejsza galeria miejska gościła właśnie wystawę fotografii amerykańskiej „Migawki – Profil Ameryki”, wybór najbardziej znanych zdjęć i nazwisk fotografów z XIX i XX w., ułożony chronologicznie, ale także – poszczególne części – tematycznie. Całkiem ambitna i niezła wystawa, każda z części miała swoje motto wybrane z poezji (Walt Whitman, Carl Sandburg. Marianne Moore). Było to moje bodajże pierwsze zetknięcie się z fotografią na wystawie, nie użytkową, gdzieś w gazecie, czy jako pamiątka, zdjęcie rodzinne itp.

Oglądałam portrety starych Indian, kto z naszej cywilizacji jest tak poorany zmarszczkami jak oni? Oglądałam foty prac polowych, rozwijającego się przemysłu, postępującej urbanizacji… Nie zabrakło zdjęć matek z dziećmi, także czarnoskórych, słynnego zdjęcia marynarza całującego dziewczynę w bieli (Alfreda Eisenstaedta z 1945), zdjęć dzieci na prowincji, starych par w Pennsylwanii, zdjęć narodzin w Północnej Karolinie, ale dla mnie specjalnym zdjęciem, które nie pozwalało mi spędzić spokojnie reszty wakacji, które śniło mi się w nocy, i które rozważałam w dzień, było zupełnie inne. Był to chłopiec z pieskiem.

Co więcej mogę dodać? Mogę zacząć opisywać zdjęcie, tak jak Stasiuk, ale nie oddam ani odrobiny z ogromu emocji, jakie to zdjęcie we mnie wzbudziło. Jest to fotografia George’a Mattesona, zatytułowana, według katalogu wystawy w Sopocie, New York City – 1949. New York Daily News. Jednym słowem, fotografia prasowa. Chłopiec, mały chłopiec, pewnie mniej więcej w moim wieku wtedy, kiedy zobaczyłam zdjęcie, siedzi-klęczy na chodniku. Znajduje się na tle ceglanej ściany. Z tyłu, za nim, po prawej stronie zdjęcia widać fragment tłumu, który się ustawił za nim. Stoi tam na pewno jakaś dziewczynka, bo widać jej nogi w białych skarpetkach, pasiastą spódniczkę lub spodenki, fragment kurtki. Ktoś, kogo nie widać, pozostały po nim tylko nosek czarnego buta i ręka – w rękawie marynarki, kładzie dłoń na ramieniu chłopca. To niewątpliwie gest pocieszenia, ale i stwierdzenia, ze taka jest rzeczywistość i nalezy się jej poddać. Sam chłopiec ma około 10 lat. Może jest trochę młodszy. Płacze. Jest biednie ubrany, ma znoszone buty i spodnie, bluzę i koszulę. Kręcone włosy i choć tego nie widać wyraźnie – prawdopodobnie jest czarny. Jego twarz wykrzywia się w grymasie rozpaczy. Jedną, prawą dłoń przykłada do policzka, drugą kładzie na psie. Główne miejsce fotografii zajmuje bowiem pies. Piesek właściwie. Biały, leży bezwładnie, odwrócony do ściany. Leży na chodniku w jakiejś ciemnej kałuży, pewnie jest to kałuża krwi. Leży bezwładnie, wyraźnie widać jego czarny nos i ślepia. Pod nim rysuje się pętla smyczy. Jakby pies się zerwał ze smyczy i uciekł na ulice, wpadł pod samochód… to oczywiście dopowiedzenie, ale prawdopodobne.

Co w tym zdjęciu jest niezwykłego? Dla mnie – rozpacz chłopca, tak trafnie i dobitnie wyrażona, poczucie utraty, poczucie, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a dziecku zdaje się, że jest pod tym względem uprzywilejowane. Rozpacz chłopca na zdjęcia była dla mnie nie do zniesienia. Za bardzo się z nim solidaryzowałam.

Do tej pory, z lękiem otwieram katalog z wystawy w Sopocie, boję się trafić na to zdjęcie. Nie potrafię – jak Andrzej Stasiuk – zadeklarować, że poszukuję tego zdjęcia w rzeczywistości. Przeciwnie, mogę raczej powiedzieć, że ta fotografia mnie prześladuje. Jakoś w związku z tym boję się zaglądać do albumów, nie oglądam filmów tak często jak inni ludzie, nie rzucam się na książki – wszystko z powodu niechęci do przeżywania głębokich emocji, jakie wywołuje we mnie sztuka. Nie mogę z tego powodu słuchać za długo Chopina, działa na mnie niezwykle przygnębiająco.

PS Zdjęcie chłopca z pieskiem opublikuję, gdy tylko będę miała okazję je zeskanować z katalogu.

1 komentarz:

  1. witaj
    zdaje się, że podobne myśli powstają w tym samym czasie na krakowskim kazimierzu.. http://www.hordziej.com/blog/index.php/2007/12/04/hashem-el-madani/
    pozdrawiam i czekam na skan!
    k.

    OdpowiedzUsuń