Rzecz bardzo ważna, chociaż uważana w naszym środowisku za taką, o której się nie dyskutuje; dokuczliwa, ale wstydliwa. Artyści, kuratorzy i krytycy, słowem – wszyscy – narzekają i nie wynika to tylko z czegoś, co się nazywa „polską specjalnością”. Jakie są tego przyczyny? Pierwsza to wstyd przed byciem obciachowym i przyznania się do życiowej porażki, druga to fakt, że nie wierzymy, że się zmieni, a trzecia to skupienie się na przeżyciu, na innych pracach, żeby dorabiać i żyć na jako takim poziomie.
Bo w środowisku artystycznym, mam na myśli obieg non-profit, nie zarabia się wiele (to eufemizm). Co więcej, ani za teksty, ani za wystawy nie dostaje się tyle pieniędzy, żeby się zwróciło to, co zostało wydane na przygotowanie. Co tu właściwie wyjaśniać? Żeby przygotować tekst, musisz mieć doświadczenie, ale musisz też przecież zainwestować: w wyjazdy, książki, czasopisma. To wszystko są to w języku ekonomicznym tak zwane koszty uzysku, dlatego też płacimy tylko 10% podstawy opodatkowania. Marny ten przywilej, o ile honoraria są niewielkie, a na początku urzędowania obecnego rządu, nawet i to niewiele pragnęła odebrać nam Zyta Gilowska.
Za teksty płaci się tak marnie, że nawet jeśli piszesz szybko i publikujesz wiele, to trudno o zwrot kosztów zużycia sprzętu, na którym pracujesz (komputer, aparat itp.). Co do stawek, to rozpiętość jest duża, ale ja na przykład coraz częściej piszę zupełnie za darmo – dla siebie, na własny „rachunek”. Wolę jawne, klarowne sytuacje niż wymuszanie pracy za free przez nagminną praktykę: niepłacenie miesiącami. Ciekawi jesteście stawek? Tutaj nie ma reguł oprócz kilku ogólnych: za teksty w katalogach zazwyczaj dostaje się więcej niż za teksty w pismach. Za teksty w magazynach zazwyczaj pieniądze dostaje się po długim wyczekiwaniu i są to kwoty w okolicach np. 200 zł. Ogólnie rzecz biorąc, pisanie o sztuce to jest rodzaj hobby. Chciałam napisać „nikomu niepotrzebnego”, jednak tak nie jest: po czasie beznadziei lat 90., ogólnej nagonki na sztukę, obecnie dzieje się lepiej, widać większe zainteresowanie sztuką i ze strony widowni, i mediów. Stawki za tekst jednak oscylują – oceńcie sami – pomiędzy… 15 zł za stronę do jakiegoś 150 zł, przy czym to drugie spotykane jest nader rzadko. Stawki zależą od instytucji, obowiązuje tutaj duża dowolność. Zaznaczam, że mam na myśli w tej chwili wyłączenie czasopisma i inne publikacje artystyczne.
Kuratorzy mają jeszcze gorzej. Ich honoraria sięgnęły dna i są właściwie zapomogami, żeby częściowo pokryć koszty przygotowywania wystawy. Wystarczy powiedzieć, że nie dostałam jako honorarium kuratorskiego kwoty większej niż… 2500 zł brutto. Jak można w ogóle przygotować porządny projekt, zwłaszcza, że instytucje nie dają pieniędzy na ich przygotowanie: wyjazdy, badania, zbieranie materiałów. Pozostaje pytanie: kto wyznacza takie akurat stawki? Zastój i fakt, że wszystkim jest wygodnie oszczędzać na pracy twórczej (nagminnie dzieje się tak w instytucjach). Na pewno są one pochodną długoletniego braku rynku i traktowania sztuki oraz zawodów artystycznych jako kwiatka do kożucha przy innych zawodach. Świadczą o niskiej pozycji tychże profesji i samej sztuki w polskiej hierarchii. Świadczą także jednak o niezreformowaniu bądź w ogóle niereformowalności istniejących instytucji. Honorarium bowiem dla osób wykonujących prace ważne, ale pochodne w stosunku do idei wystawy, czyli np. tłumacza, grafika opracowującego katalog, znaleźć się muszą. Natomiast kurator musi „wyżywić się sam”, często pieniędzy nie dostaje często w ogóle.
Kuratorzy i krytycy to oczywiście nie są żyjący powietrzem zapaleńcy, niezbyt dużym wśród nich odsetkiem są utrzymankowie, rentierzy czy dzieci bogatych rodzin. :) Powszechnym rozwiązaniem jest praca na wiele etatów, notoryczne dorabianie. Stąd też bierze się często zauważana plaga polskiego życia: łączenie różnych funkcji, np. bycie kuratorem i krytykiem jednocześnie. Niedowartościowanie ludzi sztuki rzutuje na kształt współczesnej produkcji artystycznej. Dlatego tyle rzeczy robi się w pośpiechu, powierzchownie, nie poświęcając im wystarczająco wiele czasu na dopracowanie, solidne przemyślenie tematu. Konieczność pracy zarobkowej zabija bowiem spokój pracy twórczej.
Przemęczenie, nieprzygotowanie, sfrustrowanie. Można oczywiście powiedzieć, że wybraliśmy ten zawód, więc mamy to, czego chcieliśmy. Możemy przecież zdecydować się na działalność komercyjną. To jednak wytłumaczenie bałamutne i świadczące o naiwnej wierze w topornie pojmowany kapitalizm, w to, że rynek wszystko „ureguluje”.
Na koniec odnotuję tylko, że takie kłopoty mamy nie tylko w Polsce. We francuskim Dijon też dadzą się zauważyć. Kiedy tam studiowałam w latach 90., asystentka dyrektorki studiów podyplomowych z zakresu zarządzania kulturą westchnęła i powiedziała, że ona osobiście woli współpracować z prawnikami, a nie z ludźmi kultury. Ci ostatni bowiem wykazują niezdrowe zainteresowanie honorariami, kłócą się o wysokość, chcą prędkiego ich wypłacenia. Tymczasem prawnicy nader często z honorarium rezygnują, nie wykazując zainteresowania tak niepokaźnymi kwotami.
28.9.07
19.9.07
katalog Last News
Właśnie ukazał się katalog wystawy "Last News"!
Oto jego okładka. Projekt Kuby Stępnia (hakobo.art.pl), środek też przez niego zaprojektowany.
A wśród tekstów: esej Janka Sowy i Słownik Last News autorstwa exgirls.
Twarde wartości w płynnych czasach
Adrian Paci, Vajtojca, 2002, courtesy of Peter Kilchmann Gallery, Zurych
Adrian Paci, Albanian Stories, 1997, courtesy of Peter Kilchmann Gallery, Zurych
Adrian Paci, Turn On, 2004, courtesy of Peter Kilchmann Gallery, Zurych
Wracam do Adriana Paci. Nie daje mi spokoju jego sztuka. Ważne były rozmowy z nim, jego oprowadzanie po wystawie w Bunkrze i autokomentarz, jakim to oprowadzanie okrasił. Poznałam także dotychczasowe interpretacje jego sztuki. A jednak wciąż nurtowało mnie pytanie o przyczyny aż tak szerokiego i entuzjastycznego odzewu na to, co robi artysta. Odzewu i wdzięcznego odbioru z bardzo różnych stron świata.
Co sprawia, że sztuka Paciego wydaje się dzisiaj tak aktualna, tak potrzebna? Co obdarza ją siłą przemawiania do tak wielu odbiorców: z Albanii, z Włoch, z Ameryki, z Polski, z Japonii?
Brzmi to górnolotnie (czasami potrzeba wielkich słów): tym, co czyni tę sztukę mocną, jest jej wewnętrzna szczerość i delikatność, subtelność, skłonność do empatii z ludźmi. Uderzające są w tej sztuce wątki dla nas wręcz archaiczne, bo sprzed epoki kapitalistycznej. Są to związki z ziemią, znaczenie rodziny i klanu jako grupy osób bliskich, otaczających i wspierających jednostkę. Tak więc, u Paciego zestaw cech sprzed epoki nowoczesnej współistnieje ze świadomością już aktualną, ponowoczesną. Tyle, że w sztuce tej nie widać żadnego pęknięcia, nie da się wyczuć żadnego zderzenia. że ona sama jest przedmodernistyczna. Jest z epoki dawnej, z epoki, kiedy nie wątpiono w istnienie stałych wartości. Sztukę tę w dzisiejszym świecie się ceni, ale skoro wchłonął ją obieg instytucjonalny (co jest normalne przecież i trudno oczekiwać od Paciego czegokolwiek innego, jakiegoś buntu wobec instytucji), to odbiera się ją jako jedną z niesłychanej wielości propozycji. Więc ona sama istnieje w elastycznej siatce relatywnych wartości. Możesz się nią przejąć, może cię poruszyć, możesz nawet zdać sobie sprawę, że to propozycja zakorzeniona w świecie, kiedy obowiązywał jedno wartościowanie, ale i tak przecież wiesz, że za chwilę porzucisz oglądanie pracy, wyjdziesz na ulicę i dasz się wchłonąć pędowi rzeczywistości i systemowi, który tak naprawdę zależy tylko od rynku i jego drgnień.
Uderzającą cechą realizacji Adriana, jego filmów, począwszy od kameralnego Albanian Stories, podobno pierwszego jego filmu, gdzie jego córeczka opowiada lalce i zwierzątkom o siłach porządkowych, strachu i emigracji, poprzez prawie dokumentalne Piktori, po monumentalny wizualny symbol – Turn on, ale także fotografii czy realizacji malarskich i większych całości, wśród których znalazły się inspirowane przez Pasoliniego (na jednym z obrazów pojawił się nawet młody Giorgio Agamben, który grał w Ewangelii wg św. Mateusza), jest przenikająca je sakralność. Aurę tę, przekładającą się niekiedy także w podejmowaną wprost problematykę, jak to się stało w filmach Vajtojca, gdzie prawdziwa płaczka, wynajęta przez Paciego, opłakuje jego rzekome odejście i PilgrIMAGE, projekcję, która pokazuje transfer obrazu: ikony. To ostatnie wideo w zgrabny i przejmujący sposób podejmuje zagadnienie prawdziwego obrazu i w ogóle oddziaływania obrazów, jak również potrzeby sakralności. Tak zatem dotyczy ono historii świętego obrazu przedstawiającego Marię z Dzieciątkiem, który wg legendy, w średniowieczu został cudownie przeniesiony ze Szkodry w Albanii do małego miasteczka w pobliżu Rzymu we Włoszech. Działo się to podczas panowania tureckiego, tak więc obraz umknął przed prześladowaniami religijnymi. Pamięć o obrazie ciągle trwa w Szkodrze. Paci odnalazł dzieło, sfilmował je we włoskiej kaplicy i transmitował obraz do Szkodry, gdzie elektronicznej wizji towarzyszyły tłumy wiernych, ludzie modlili się w środku codziennego zgiełku. Ten wzruszający dowód wierności tradycji, to więcej niż tylko wypowiedź o wierności wierze. To wierność obrazowi na przekór powikłanej historii,
Sakralność u Paciego trafnie uchwycił i nazwał Massimiliano Gioni. Jak już było wspomniane, ta, stale towarzysząca codzienności i wszystko przenikająca aura sakralności, nierozerwalnie związana z profanum i je uświęcająca, nadaje pracom Paciego znaczenie. Wiąże się bowiem z dzisiejszą potrzebą stałych wartości. Jako datę graniczną, po której świat miał uświadomić sobie, że nie może być budowany na ruchomych piaskach relatywizmu, ustalono datę graniczną 9/11, jedenastego września. Data pełni funkcję symboliczną. Tak czy owak, działalność Paciego doskonale odpowiada na potrzebę wytyczania stałego systemu odniesień dla ludzkiej działalności, przynosi poprzez to i dzięki temu to, co moim zdaniem sztuka powinna przynosić, czyli ulgę, pocieszenie, świadomość, że nie jesteś sam, wielkie humanistyczne zadania.
To z kolei doskonale zgadza się z sięganiem przez Nową Lewicę do Biblii i w ogóle systemów religijnych, chrześciajaństwa, w poszukiwaniu nowego natchnienia dla działań prospołecznych i nowego urządzenia świata. Jednak i środowiska konserwatywne, prawicowe także uczestniczą w tym nowym poszukiwaniu duchowości i jej źródeł. Można przywołać tutaj chociażby przedrukowany w przedostatniej „Europie” fragment książki Marka Lilli, dotyczący swoistego revivalu teologii politycznej.
Zastanawiałabym się zatem, czy Paciego rzeczywiście da się ulokować po lewej stronie. Moim zdaniem, jest on raczej konserwatystą. Zagadkowym jest jednak wątek śmierci autora, pojawiający się w Piktori (autor zamawia u malarza, zajmującego się fabrykowaniem podróbek, certyfikat własnego zgonu) i w filmie przedstawiającym płaczkę lamentującą po odejściu Paciego, Vajtoijca. Nie wierzy w bezpośrednie działanie sztuki. Głosi pochwałę wartości, twardych wartości w naszych płynnych czasach. Czy dlatego symbolicznie odchodzi?
17.9.07
Dwa cytaty
Blog, tak jak rozumiem jego ideę, nie do jest rodzajem sieciowego dziennika, bo co to za dziennik, który mogą przeczytać wszyscy, ale za to notatnika, gdzie pisać można o tym, co zaciekawiło, ale jeszcze nie ma swoich konkluzji, porusza, ale nie do końca wiadomo dlaczego, jest zatem także pretekstem do głośnego myślenia – i dzielenia się swoimi odkryciami z innymi. Zamieszczam więc dwa cytaty, które mnie ostatnio zaciekawiły. Absolutnie niezwiązane ze sobą.
Pierwszy zatytułowałam: „Poczucie winy amerykańskiego chłopca, czyli co Bjork powiedziała o Barneyu”. Pochodzi z „Guardiana”
Otóż, Barney ma teraz wystawę w Serpentine Gallery. Ukazują się więc różne teksty. Także wypowiedzi osób bliskich artyście, a tak się składa, że będących jeszcze większymi gwiazdami niż on. :) Tak więc, Bjork powiedziała, że tak jak wszyscy amerykańscy faceci, nosi on ciężar winy: winy z powodu Nagasaki, winy z powodu globalnego ocieplenia, wojny i ropy naftowej, wszystkich tych poważnych spraw… Dlatego też prace Barneya są zasadniczo o byciu amerykańskim facetem. Co więcej, artysta nie umywa rąk i nie cofa się przed podjęciem problemu. Próbuje sprawić, by stał się on bardziej wieloznaczny, znaleźć inny punkt widzenia na męskość.
Nie lubię Barneya, uważam jego sztukę za wydmuszkę, za produkt pop-kultury, która potrzebuje mody, gwiazd i glamouru, nie zaś treści. Tymczasem Bjork podała jednak pewien trop do prześledzenia, ogólny, ale interesujący. Tylko jak ta męskość ma wyglądać u Barneya? Narcystyczna i „cyborgiczna”?
Inny ciekawy tekst przeczytałam na stronie "Frieze". Jest tam wiele omówień z tegorocznego Grand Tour po wielkich wystawach, który zresztą jeszcze się nie skończył. Bardzo dobry tekst napisał Alex Farquharsonx, podsumowujący tegoroczną Wenecję. Pojawiła się tu godna zainteresowania wizja tego, jakie powinno być dobre biennale:
52 Biennale Weneckie nie było wcale takie złe, suma wszystkich jego części była całkiem niezła. Ale, rozpatrywane całościowo, nie posunęło dyskusji o sztuce naprzód. Biennale, które zostają w pamięci, podejmują bowiem ryzyko: stawiają czoła kontrowersyjnej problematyce, wysuwają prowokacyjne tezy, zajmują miasta w nieoczekiwany sposób, działają jako studniowe uniwersytety, łączą sztukę na nowy sposób z rozmaitymi dyscyplinami i problematyką społeczną […]; innymi słowy, eksperymentują z tym jaki kształt może przybrać wystawa tej wielkości. W procesie tym często odnoszą porażkę, ale niepowodzenie jest koniecznym składnikiem ich zamierzeń. Instytucja, jaką jest Wenecja, odwrotnie niż mniejsze, młodsze i bardziej ekspansywne biennale, odwrotnie także niż documenta, z jej o wiele większym budżetem i autonomią dyrektorów, wydaje się więc słabo przygotowana do wykorzystywania tych możliwości.
Nic dodać, nic ująć, może oprócz tego, że poglądy Farquharsona są zadziwiająco idealistyczne. Nie tego należy się spodziewać po Wenecji, która jest spadkobierczynią w linii prostej paryskich Salonów.
Pierwszy zatytułowałam: „Poczucie winy amerykańskiego chłopca, czyli co Bjork powiedziała o Barneyu”. Pochodzi z „Guardiana”
Otóż, Barney ma teraz wystawę w Serpentine Gallery. Ukazują się więc różne teksty. Także wypowiedzi osób bliskich artyście, a tak się składa, że będących jeszcze większymi gwiazdami niż on. :) Tak więc, Bjork powiedziała, że tak jak wszyscy amerykańscy faceci, nosi on ciężar winy: winy z powodu Nagasaki, winy z powodu globalnego ocieplenia, wojny i ropy naftowej, wszystkich tych poważnych spraw… Dlatego też prace Barneya są zasadniczo o byciu amerykańskim facetem. Co więcej, artysta nie umywa rąk i nie cofa się przed podjęciem problemu. Próbuje sprawić, by stał się on bardziej wieloznaczny, znaleźć inny punkt widzenia na męskość.
Nie lubię Barneya, uważam jego sztukę za wydmuszkę, za produkt pop-kultury, która potrzebuje mody, gwiazd i glamouru, nie zaś treści. Tymczasem Bjork podała jednak pewien trop do prześledzenia, ogólny, ale interesujący. Tylko jak ta męskość ma wyglądać u Barneya? Narcystyczna i „cyborgiczna”?
Inny ciekawy tekst przeczytałam na stronie "Frieze". Jest tam wiele omówień z tegorocznego Grand Tour po wielkich wystawach, który zresztą jeszcze się nie skończył. Bardzo dobry tekst napisał Alex Farquharsonx, podsumowujący tegoroczną Wenecję. Pojawiła się tu godna zainteresowania wizja tego, jakie powinno być dobre biennale:
52 Biennale Weneckie nie było wcale takie złe, suma wszystkich jego części była całkiem niezła. Ale, rozpatrywane całościowo, nie posunęło dyskusji o sztuce naprzód. Biennale, które zostają w pamięci, podejmują bowiem ryzyko: stawiają czoła kontrowersyjnej problematyce, wysuwają prowokacyjne tezy, zajmują miasta w nieoczekiwany sposób, działają jako studniowe uniwersytety, łączą sztukę na nowy sposób z rozmaitymi dyscyplinami i problematyką społeczną […]; innymi słowy, eksperymentują z tym jaki kształt może przybrać wystawa tej wielkości. W procesie tym często odnoszą porażkę, ale niepowodzenie jest koniecznym składnikiem ich zamierzeń. Instytucja, jaką jest Wenecja, odwrotnie niż mniejsze, młodsze i bardziej ekspansywne biennale, odwrotnie także niż documenta, z jej o wiele większym budżetem i autonomią dyrektorów, wydaje się więc słabo przygotowana do wykorzystywania tych możliwości.
Nic dodać, nic ująć, może oprócz tego, że poglądy Farquharsona są zadziwiająco idealistyczne. Nie tego należy się spodziewać po Wenecji, która jest spadkobierczynią w linii prostej paryskich Salonów.
12.9.07
Outdoor: specyfika polska
W „Polityce” sprzed tygodnia (8 września 2007) pojawił się artykuł Jarosława Murawskiego Zabillboardowani. Autor pisze o narastającym w Polsce boomie na reklamę zewnętrzną i – co za tym idzie – narastającym zaśmieceniu polskiej przestrzeni wspólnej, publicznej. Są tu przytaczane opinie specjalistów: np. osób pracujących w firmach reklamy zewnętrznej, a w Polsce rynkiem podzieliły się cztery: AMS, Clear Channel, News Outdoor Poland i Stroer, wypowiadają się też dyrektorzy wydziałów architektury, architekci, plastycy miejscy, radni. Co uderza, to fakt, że wszyscy dostrzegają wagę problemu, i sami chętnie powalczyliby o ładny wygląd wnętrz polskich miast, podejmowane są wręcz jakieś działania – typu spis dobrych, legalnych reklam na stronie UM w Krakowie czy uchwała o utrzymaniu czystości i estetyki w Rzeszowie, jednak tylko chyba Wrocław ma restrykcyjne przepisy dotyczące reklam w centrum miasta. Generalnie jednak dominuje bezradność. Jak zwykle zresztą. „Niewiele da się zrobić, o ile nie zmieni się prawo”.
Skromne działania naprawcze więc i tak w dużej mierze zależą od dobrej woli prywatnych właścicieli budynków czy posesji, gdzie umieszcza się reklamy. Także od dobrej woli firm, które jakiś czas temu podpisały kodeks postępowania regulujący w jakiej odległości mają znajdować się od siebie nośniki reklam i jakie mają mieć wielkości. Jednak kodeks nie jest przestrzegany obecnie przez nikogo. Wiadomo, reklamy w Internecie, gazetach, TV można jakoś ominąć, trudniej nie zauważyć olbrzymiej planszy gdy jedzie się lub idzie ulicą. Tak więc trwa dobra passa tej gałęzi branży reklamowej. Brak regulacji prawnych powoduje, że zamiast się cywilizować, ciągle dziczejemy – tyle, że z użyciem nowocześniejszych środków. Idą wybory, więc będzie jeszcze gorzej. Tak wielka ilość billboardów w centrach miast to ponoć specyfika polska, w Paryżu poza metrem trudno o dużą reklamę, w Niemczech też ich mniej.
Dzieje się tak, bo nasze prawo nie wykazuje wrażliwości na kwestie wizualnej organizacji przestrzeni publicznej, z polskiego prawa wyrzucono zapisy o ochronie tej przestrzeni. Tak więc każdy może postawić sobie reklamę.
Autor przytacza przykłady z Warszawy, ja bym dodała z Krakowa, tak się jednak dzieje wszędzie. Dziwię się na przykład jak ktoś może odpocząć nad morzem – chociażby w Międzyzdrojach, czy w górach – w Zakopanem. Chaos wizualny, śmietnik reklam ustawionych jedna na drugiej, wchodzących sobie w paradę, pojawiających się wszędzie, profesjonalnych i nieudolnych, przyprawia mnie o ból głowy i chęć natychmiastowej ucieczki z tych i wielu innych renomowanych miejsc.
Polska staje się tłem dla reklam. Jak musi czuć się turysta, który przyjeżdża do Krakowa zwiedzać zabytki, wchodzi na „największy” rynek w Europie i widzi bodaj siedem kamienic przykrytych bannerami? Nie widzi więc architektury, nie odczuwa więc specyfiki miejsca, nie dostrzega założenia urbanistycznego. Czuje się jakby był „wszędzie”. Jak można polubić takie miejsce, jak można czuć się w nim dobrze? Przede wszystkim krakowski rynek to już „nie-miejsce”, to miejsce, które nie zakotwicza, to raczej Baudrillardowska symulakra, nośnik obrazów, które uwodzą, ale nie mają nic wspólnego z realnością, z solidnością, z konkretnym miejscem w przestrzeni i czasie.
W lokalnych mediach prowadzono ostatnio dyskusje o Krakowie. Coś tam tutaj wyremontowano w tym sezonie, pozmieniano trochę porządki na Starym Mieście w związku ze świętowaniem 750 rocznicy lokacji Krakowa. Jej największymi wydarzeniami były notabene, jak wiadomo, koncerty Piotra Rubika i Ennio Morricone na Rynku. No comments.
Dyskusji w mediach pojawiło się z tej okazji wiele, choć przybierały one ton dość absurdalny. Ostatnio dotyczyły m.in. brudnych nawierzchni świeżo wyremontowanych placyków, np. Wszystkich Świętych. Okazało się, o zgrozo, że tłuste plamy pochodzą z kebabów, które turyści kupują w pobliskich punktach! Dyskusja ta akurat nieco bez sensu, bo ile tu ważniejszych spraw domagających się natychmiastowej reakcji. Dlaczego np. ohydne, wściekle niebieskie toalety Toi Toi stoją na samym środku Rynku, tuż pod Sukiennicami? Dlaczego na Rynku odbywają się ciągle tandetne, głośne imprezy, stragany bądź scena, oblepiona bannerami (takie np. było święto fundacji Anny Dymnej: wrzask i orgia konkurujących ze sobą bannerów, plakatów, standów rozmaitych firm) – zajmują całe miejsce, ledwie wydzielając go na gigantyczną głowę Mitoraja, rzuconą niczym piłka futbolowa pod Wieżę Ratuszową. Dlaczego pół Rynku otoczone jest wciąż obrzydliwym, drucianym płotem, „przyozdobionym” tablicami informacyjnymi, a do Sukiennic wejść się nie da, bo trzeba się przedzierać przez wąskie przejście, cuchnące moczem.
Wielkie elaboraty można pisać o psuciu krajobrazu kulturowego w Krakowie przez zabudowywanie wolnych miejsc hotelami i tzw. apartamentowcami, nie dopasowanymi oczywiście ani skalą, ani stylem do charakteru dzielnic. Jedyną zasadą maksymalizacja zysku. Aż chciałoby się krzyknąć: Zróbmy coś z tym! Wiem, że Łukasz Skąpski miał w planach realizację filmu pokazującego jego obywatelski niepokój jako mieszkańca dzielnicy Salwator, w której także odbywa się niszczenie starych kamienic oraz miłych zakątków. „Obywatelski niepokój” to zresztą eufemizm: Łukasz miał ujawnić swoje wkurzenie i największych jego zdaniem szkodników.
Wracając do dyskusji w prasie. W lokalnej Wyborczej (piątek, 7 września 2007) ukazał się artykuł Andrzeja Jajszczyka Kraków: 12 postulatów dobrze podsumowujący, co należy zrobić, by w Krakowie żyło się dobrze, był wciąż pięknym miastem (którym być przestaje) i by coś z niego mieli także turyści. Autor poruszył rzecz, która w Polsce w ogóle nie jest uważana za temat czy problem. Widoki. Zaproponował, by wybrać kilkanaście, kilkadziesiąt nawet ważnych, zabytkowych, newralgicznie położonych itp. miejsc w mieście i dokładnie je przeanalizować pod kątem widoków. Czy nie ma tam zbyt wielu tablic informacyjnych, czy one sobie nie przeszkadzają i nie zasłaniają widoku, czy są jakieś budy, czy inne zawadzające obiekty tzw. małej architektury, wreszcie czy nie przebiegają tamtędy jakieś linie elektryczne, które można by przeciągnąć pod ziemią. Podobno takie rzeczy robi się w krajach, które dbają o swoje zabytki, a także mają świadomość wagi krajobrazu kulturowego, np. we Włoszech czy we Francji. Uważam, że pomysł jest świetny.
Skromne działania naprawcze więc i tak w dużej mierze zależą od dobrej woli prywatnych właścicieli budynków czy posesji, gdzie umieszcza się reklamy. Także od dobrej woli firm, które jakiś czas temu podpisały kodeks postępowania regulujący w jakiej odległości mają znajdować się od siebie nośniki reklam i jakie mają mieć wielkości. Jednak kodeks nie jest przestrzegany obecnie przez nikogo. Wiadomo, reklamy w Internecie, gazetach, TV można jakoś ominąć, trudniej nie zauważyć olbrzymiej planszy gdy jedzie się lub idzie ulicą. Tak więc trwa dobra passa tej gałęzi branży reklamowej. Brak regulacji prawnych powoduje, że zamiast się cywilizować, ciągle dziczejemy – tyle, że z użyciem nowocześniejszych środków. Idą wybory, więc będzie jeszcze gorzej. Tak wielka ilość billboardów w centrach miast to ponoć specyfika polska, w Paryżu poza metrem trudno o dużą reklamę, w Niemczech też ich mniej.
Dzieje się tak, bo nasze prawo nie wykazuje wrażliwości na kwestie wizualnej organizacji przestrzeni publicznej, z polskiego prawa wyrzucono zapisy o ochronie tej przestrzeni. Tak więc każdy może postawić sobie reklamę.
Autor przytacza przykłady z Warszawy, ja bym dodała z Krakowa, tak się jednak dzieje wszędzie. Dziwię się na przykład jak ktoś może odpocząć nad morzem – chociażby w Międzyzdrojach, czy w górach – w Zakopanem. Chaos wizualny, śmietnik reklam ustawionych jedna na drugiej, wchodzących sobie w paradę, pojawiających się wszędzie, profesjonalnych i nieudolnych, przyprawia mnie o ból głowy i chęć natychmiastowej ucieczki z tych i wielu innych renomowanych miejsc.
Polska staje się tłem dla reklam. Jak musi czuć się turysta, który przyjeżdża do Krakowa zwiedzać zabytki, wchodzi na „największy” rynek w Europie i widzi bodaj siedem kamienic przykrytych bannerami? Nie widzi więc architektury, nie odczuwa więc specyfiki miejsca, nie dostrzega założenia urbanistycznego. Czuje się jakby był „wszędzie”. Jak można polubić takie miejsce, jak można czuć się w nim dobrze? Przede wszystkim krakowski rynek to już „nie-miejsce”, to miejsce, które nie zakotwicza, to raczej Baudrillardowska symulakra, nośnik obrazów, które uwodzą, ale nie mają nic wspólnego z realnością, z solidnością, z konkretnym miejscem w przestrzeni i czasie.
W lokalnych mediach prowadzono ostatnio dyskusje o Krakowie. Coś tam tutaj wyremontowano w tym sezonie, pozmieniano trochę porządki na Starym Mieście w związku ze świętowaniem 750 rocznicy lokacji Krakowa. Jej największymi wydarzeniami były notabene, jak wiadomo, koncerty Piotra Rubika i Ennio Morricone na Rynku. No comments.
Dyskusji w mediach pojawiło się z tej okazji wiele, choć przybierały one ton dość absurdalny. Ostatnio dotyczyły m.in. brudnych nawierzchni świeżo wyremontowanych placyków, np. Wszystkich Świętych. Okazało się, o zgrozo, że tłuste plamy pochodzą z kebabów, które turyści kupują w pobliskich punktach! Dyskusja ta akurat nieco bez sensu, bo ile tu ważniejszych spraw domagających się natychmiastowej reakcji. Dlaczego np. ohydne, wściekle niebieskie toalety Toi Toi stoją na samym środku Rynku, tuż pod Sukiennicami? Dlaczego na Rynku odbywają się ciągle tandetne, głośne imprezy, stragany bądź scena, oblepiona bannerami (takie np. było święto fundacji Anny Dymnej: wrzask i orgia konkurujących ze sobą bannerów, plakatów, standów rozmaitych firm) – zajmują całe miejsce, ledwie wydzielając go na gigantyczną głowę Mitoraja, rzuconą niczym piłka futbolowa pod Wieżę Ratuszową. Dlaczego pół Rynku otoczone jest wciąż obrzydliwym, drucianym płotem, „przyozdobionym” tablicami informacyjnymi, a do Sukiennic wejść się nie da, bo trzeba się przedzierać przez wąskie przejście, cuchnące moczem.
Wielkie elaboraty można pisać o psuciu krajobrazu kulturowego w Krakowie przez zabudowywanie wolnych miejsc hotelami i tzw. apartamentowcami, nie dopasowanymi oczywiście ani skalą, ani stylem do charakteru dzielnic. Jedyną zasadą maksymalizacja zysku. Aż chciałoby się krzyknąć: Zróbmy coś z tym! Wiem, że Łukasz Skąpski miał w planach realizację filmu pokazującego jego obywatelski niepokój jako mieszkańca dzielnicy Salwator, w której także odbywa się niszczenie starych kamienic oraz miłych zakątków. „Obywatelski niepokój” to zresztą eufemizm: Łukasz miał ujawnić swoje wkurzenie i największych jego zdaniem szkodników.
Wracając do dyskusji w prasie. W lokalnej Wyborczej (piątek, 7 września 2007) ukazał się artykuł Andrzeja Jajszczyka Kraków: 12 postulatów dobrze podsumowujący, co należy zrobić, by w Krakowie żyło się dobrze, był wciąż pięknym miastem (którym być przestaje) i by coś z niego mieli także turyści. Autor poruszył rzecz, która w Polsce w ogóle nie jest uważana za temat czy problem. Widoki. Zaproponował, by wybrać kilkanaście, kilkadziesiąt nawet ważnych, zabytkowych, newralgicznie położonych itp. miejsc w mieście i dokładnie je przeanalizować pod kątem widoków. Czy nie ma tam zbyt wielu tablic informacyjnych, czy one sobie nie przeszkadzają i nie zasłaniają widoku, czy są jakieś budy, czy inne zawadzające obiekty tzw. małej architektury, wreszcie czy nie przebiegają tamtędy jakieś linie elektryczne, które można by przeciągnąć pod ziemią. Podobno takie rzeczy robi się w krajach, które dbają o swoje zabytki, a także mają świadomość wagi krajobrazu kulturowego, np. we Włoszech czy we Francji. Uważam, że pomysł jest świetny.
1.9.07
Pewna włoska gazeta
Niedługo przyjeżdża do Krakowa Adrian Paci.
Robię mu w Bunkrze Sztuki wystawę – przedostatnią z cyklu Transkultura.
Zastanawiam się na czym polega popularność sztuki Adriana? Jej znaczenie dla ludzi Zachodu? Jej wyznacznikami są bowiem empatia i emocjonalny autentyzm. Na drugim miejscu dopiero dałabym tak łatwo dostrzeganą u niego biografię, jest to gra z nią, jednocześnie wykorzystywanie oczekiwań art worldu względem przybysza z Albanii (wszystkie te łzawe historyjki o emigracji) i rzeczywiste bazowanie przez Adriana na własnej tradycji.
Oczywiście, emigracja przysłużyła się artyście – bo dzięki niej mógł zyskać dystans do swojego języka. Mógł zatem wykorzystać w sposób twórczy pewną przestarzałość języka artystycznego, którego wyuczył się w Albanii. Świadomie odwołuje się do elementów własnej tradycji, takich jak: znaczenie rodziny i kręgu krewnych, obecności sacrum w codziennym życiu.
Nie chcę snuć tutaj rozważań na ile to jest pozą artysty, który dostał się w zachodni obieg sztuki i odpowiedź na zapotrzebowanie rynku, na ile zaś jest to autentyczne. Bo co to właściwie znaczy "autentyczne"? Jeżeli byśmy zaś próbowali definiować zachodni idiom sztuki, to doszłoby do jakiegoś absurdu: nie tylko tak doskonały i odświeżający ten idiom artysta jak Paci nie miałby tu dostępu, ale i wielu innych, także i z Polski.
Chciałabym wspomnieć o pewnej pracy Adriana: That was not a performance. Paci odkrył pewnego razu w gazecie zdjęcie. Gazeta jest dziennikiem, popularnym w północnych Włoszech. Zdjęcie zaś znalazło się tam niezależnie od woli Paciego. Otóż, widać na nim tłum ludzi. Mają to być Albańczycy czekający w dużym tłumie przed urzędem w Mediolanie, starając się o uzyskanie pozwoleń na pobyt we Włoszech bądź o ich przedłużenie.
Traf chciał, że tuż przed przypomnieniem sobie tego zdjęcia, oglądałam katalog z documenta 2002. Doskonała wystawa, świetny katalog, przypominający o wydarzeniach na świecie: na jego początku zestaw fotografii reportażowej jak z World Press Photo. Były tam też zdjęcia okrętów, dosłownie oblepionych uciekinierami z Albanii, przybywającymi do Bari.
Sam Paci zdjęcie, na którym znalazł się on sam, znalazł przypadkiem. Fragment tekstu, do którego odnosi się fotografia, mówi o separatystycznych tendencjach Italii, cytowany jest przedstawiciel Lega Nord, który mówi o oddzieleniu Padanii od reszty Półwyspu Apenińskiego i o restrykcyjnej polityce wobec uchodźców.
Ciekawa jestem co sądzi o Włoszech Adrian Paci, osiedlony w tym kraju od 1997 roku. Znalazł tutaj pracę na uniwersytetach w Bergamo i w Wenecji. Czy pomogły mu w rozwoju artystycznym, czy coś dały, ułatwiły? W wielu swych pracach (malarskich) Paci odnosi się do Pasoliniego i jego stosunku do religii. (Sam Pasolini jednak miał krytyczne spojrzenie na religię, a Chrystusa widział jako działacza społecznego).
Jeśli jednak chodzi o karierę artystyczną, nie jestem taka pewna. Paci należy bowiem do grupy artystów z Albanii, którzy skorzystali z wolności, uczestniczył w Biennale w Tiranie, współpracował z wybijającymi się wtedy kuratorami, głównie z Edi Muką. Paci i tak moim zdaniem by się wybił, jak Anri Sala czy Sislej Xhafa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)