21.12.08

Szopka z szopką

Przeczytałam właśnie tekst na blogu Izy Kowalczyk. Iza zajęła się historią, jaka przydarzyła się Monice Drożyńskiej, artystce bardzo aktywnie działającej na polu sztuki użytkowej, akcji z udziałem innych ludzi, a także rozmaitych innych jeszcze własnych projektów – przynajmniej można tak sądzić z maili, które rozsyła. Historię tę artystka sprowokowała startując w konkursie szopek krakowskich. Konkurs zaś należy do wieloletniego obyczaju świętowania nadchodzącego Bożego Narodzenia. Szopki może zgłosić każdy, a ocenia się je w trzech kategoriach. Prezentacja szopek następuje na początku grudnia na Rynku, co wpisuje się jednocześnie w lokalną tradycję i jest atrakcją dla wszystkich: mieszkańców i turystów.

Monika Drożyńska w konkursie wystartowała i została odrzucona. Jej pracę odrzucono dlatego, że nie spełniała wymogów konkursowych. Zamiast Matki Bożej i Jezuska znalazł się w niej mianowicie preparat ponoć z komórek nowotworowych. Tutaj jednak pojawia się pewna nieścisłość. W relacjach pada bowiem słowo „mięśniak”, jeśli tak jest naprawdę, to nie jest nowotworowy guz macicy , mięśniaki ma większość kobiet i w przeważającej mierze nie szkodzą one zdrowiu. Jak relacjonują media, praca została odrzucona. Co więcej – wywołała oburzenie jurorów, którzy w niewybrednych słowach określali stan psychiczny autorki. Artystka ponoć wszystkich, którzy mogli się poczuć urażeni jej szopką, przeprosiła.

I ja mam w związku z tym wątpliwości. Nie ukrywam, że wydarzenie to wydaje mi się pokazywać ślepą uliczkę działań wywrotowych, sztuki krytycznej. Mam też pytanie: czy musimy być tacy zasadniczy? Zasadniczością zgrzeszyły obie strony. Przypadek Moniki Drożyńskiej wydaje mi się bowiem sprawą braku wyczucia i braku stosowności. Może to i staroświeckie pojęcia, ale jaki jest sens robić rzecz związaną bardziej ze sztuką ciała, ze strategiami sztuki krytycznej, stosować zatem strategię szoku akurat w konkursie szopek krakowskich? Co artystka chciała przez to powiedzieć? Tropy interpretacji, które podała Iza na swoim blogu tchną banałem i łatwizną. Łatwo jest zrobić pracę, z której wynika, że w święta niektórzy cierpią, są sami ze swoimi problemami itp. To taki automatyzm interpretacyjny, z którego nie wynika, że był sens robić tę akurat pracę, że praca była dobra i warto było stosować strategie wywrotowości akurat w konkursie na szopki. Ten sympatyczny konkurs pretekstem do mówienia o ciemnych stronach macierzyństwa? Kozyra w szopce? Dla mnie to strzelanie z armat do wróbli. Nie to miejsce, nie ten styl.

Z drugiej jednak strony jurorom też zabrakło dystansu do tradycji. Mogliby dopuścić pracę Moniki Drożyńskiej, przecież jeśli ktoś by się zastanowił, a nawet oburzył, to co z tego? Byłby to pretekst do dyskusji. Muzeum Historyczne, które organizuje konkurs miałoby wspaniałą możliwość poprowadzenia ożywionej działalności edukacyjnej i zaznaczenia swej obecności w kulturalnym pejzażu krakowskim.

Po co jednak, skoro można zapaść w sen zimowy?


strona Moniki Drożyńskiej, gdzie sama pisze o projekcie Zmiana

relacje w lokalnej prasie:
Gazeta Krakowska
Gazeta w Krakowie

17.12.08

Jeszcze o lubelskim pomniku

Lubelskie media właśnie doniosły, że rozpętała się nowa awantura o marszałka.

Polega ona na tym, że magistrat zabrał się za przygotowanie do porządkowania ostatniej zaniedbanej części śródmieścia, czyli Placu Litewskiego. Na tle tego, co się znajduje w centrum, plac ten wygląda jakby przybył z innej rzeczywistości. Jest w prawie niezmienionej formie od czasu odzyskania wolności. Doszło kilka elementów, które – nie ukrywajmy – pogorszyły jeszcze jego stan.

Tu dygresja: śródmieście Lublina nie jest w złym stanie, oceniam je jako bardziej odnowione niż w Krakowie. Po prostu miasto jest mniejsze, stąd łatwiej kamienice odmalować. Zagospodarowano ładnie Krakowskie Przedmieście, które w swej części bliżej Ratusza i Starego Miasta stało się deptakiem. Samo Stare Miasto, chociaż malutkie i ściśnięte na pagórkach, bo Lublin usytuowany jest na wzgórzach jak Rzym, odzyskało część swojego blasku. Szkoda tylko, że dzieje się tak samo od lat: już z czasów licealnych pamiętam, że prace remontowe szły tak wolno, że kiedy się jedną kamienicę odnowiło, to zanim przystąpiło do następnej, ta pierwsza zdążyła już zniszczeć. Tak czy owak, nie jest źle, chociaż drażni nierozwiązana kwestia zbyt intensywnego ruchu i samochodów parkujących na chodnikach, co charakteryzuje zresztą wszystkie polskie miasta. Mnie osobiście brakuje całościowej wizji zagospodarowania Lublina, ale nie będę marudziła. No i dodatkowo sprawa wizualnej biegunki reklamowej: jest tutaj naprawdę potworna, bannerami, billboardami i innym tego typu paskudztwem pokrywa co się da: np. pawilony Hansena na osiedlu mieszkaniowym LSM, na temat którego zorganizowano niedawno w Lublinie sesję naukową.

Wracając jednak do Placu Litewskiego. Jego przestrzeń jest nieuporządkowana – co zresztą stanowi eufemizm. Z grubsza rzecz biorąc – plac składa się z dwóch części, tylną pokrywa skwer z ławkami, fontanną i niezbyt reprezentacyjną zielenią, w tle znajdują się pałace (m.in. byłe gubernialne). Przednia część jest bardziej chaotyczna – niby reprezentacyjna, ale znajduje się tu np. przystanek komunikacji miejskiej. Jest tutaj także wielka i stara topola, zwana przez Lublinian „baobabem”, popularne miejsce spotkań, obok metalowy, prowizoryczny stand reklamujący wydarzenia w pobliskim Centrum Kultury, są tam maszty flagowe, klomby z kwiatami oraz aż cztery monumenty. Za komuny na głównym miejscu stał pomnik sowieckiego sołdata (Pomnik Wdzięczności Armii Radzieckiej), zwany popularnie „Dawaj czasy”, bo sołdat wyciągał rękę w kierunku Poczty Głównej ku umieszczonemu na jej fasadzie zegarowi. Po czasach komuny ostał się tylko cokół pomnika i cokół ten zapragnął wykorzystać ówczesny prezydent miasta, Zbigniew Wojciechowski, który 10 listopada roku pamiętnego (czyli 2001) szybko i ukradkiem zainstalował na nim pomnik Piłsudskiego. Że odbyło się to bez konsultacji z mieszkańcami – nie potrzebuję wspominać. Postawienie w tym stylu i takiego właśnie pomnika, a chodzi mi także o jego rzeźbiarską formę, wywołało wiele protestów w Lublinie. Pomnik ten jest proporcjami kompletnie niedostosowany do miejsca, jest za mały na potężny cokół z odzysku, no i przede wszystkim słaby artystycznie. Stanowi uwspółcześnioną przez Krzysztofa Skórę wersję pomnika z roku 1937 Jana Raszki.

Obok Piłsudskiego na placu znajduje się także płyta Nieznanego Żołnierza, słaby artystycznie, ale historyczny monument ku czci Konstytucji 3 Maja, miejsce manifestacji patriotycznych z czasów stanu wojennego, oraz obelisk upamiętniający Unię Lubelską. Obecnie trwają prace koncepcyjne nad nowym zagospodarowaniem tej głównej przestrzeni publicznej miasta.

To, co obecnie dzieje się w związku z pomnikiem Piłsudskiego, doskonale wpisuje się w obecną polską retorykę pomnikową: patriotyczny szantaż.

Architekci z różnych stron świata, uczestniczący w niedawnych specjalnie zorganizowanych warsztatach, a także Urząd Ochrony Zabytków i konserwator miejski wspominali o możliwości usunięcia pomnika z placu. Miałby być ulokowany gdzie indziej. Istnieje chociażby dobre miejsce tuż przy Domu Żołnierza, na przedłużeniu traktu Krakowskiego Przedmieścia. Znaleźć tam można niezagospodarowany plac, który za jakiś czas stanie się miejscem bardzo eksponowanym, jeśli skończy się trwająca zresztą niezmiernie długo budowa… gigantycznego, tak zwanego Teatru w Budowie. Sprawa jest do dyskusji. No tak, ale to pamiątka po PRL...

Na to odezwali się Piłsudczycy z całej Polski (i spoza niej). I obecny prezydent miasta, Wasilewski, przestraszył się. Przeraził się do tego stopnia, że o przyczynach strachu poinformował wszystkich: rozesłał listy nawet do Prezydenta i Premiera RP. A przyczyną tą stały się pisma towarzystwa Piłsudczyków, którzy, ledwie dowiedzieli się o wątło majaczącej na horyzoncie maleńkiej możliwości, dopiero nieśmiało zauważonej, przeniesienia pomnika wielbionego przez nich Wodza, to już pisma groźne napisali. W nich same wielkie słowa: brak patriotyzmu, brak znajomości historii i poszanowania dla gigantów z historii Polski. Do tego jeszcze groźba zburzenia zamku w Lublinie i Starego Miasta. Nie, to nie miałaby być akcja odwetowa miłośników Piłsudskiego, to byłby w ich mniemaniu… kolejny krok prezydenta Wasilewskiego w porządkowaniu Lublina.

Znowu więc gra typowa megalomania, nadmiar słów wielkich, emocji, brak umiaru, i – nie bójmy się tego słowa – głupota w stanie czystym.

Ciekawe czy prezydent się ugnie?

16.12.08

Jeszcze pomniki Lublina

Pomnik Piłsudskiego na Placu Litewskim, fot. Monika Ujma

Pomnik Koziołka, pasaż przy Krakowskim Przedmieściu, fot. Monika Ujma

13.12.08

Egzorcyzmy domowe, małe perwersje i sztuka wartości, czyli co widziałam ostatnio na wystawach

Wystawa „Znaki tożsamości”, BWA Lublin, obrazy Nikifora

Wystawa „Znaki tożsamości”, BWA Lublin, projekt Teresy Murak i Mateusza Rembielińskiego


Oto ostatnie wystawy, które widziałam: „Sekrety rodzinne” Justyny Köke w Bunkrze Sztuki, Alfreda Kubina w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie oraz „Znaki tożsamości” w lubelskim BWA. Każdy z pokazów jest / był kompletnie inny, praktycznie nie sposób ich porównywać, chociaż to właśnie będę usiłowała jakoś przeprowadzić – chociaż bardziej to zestawienie niż porównanie. Myślę jednak, że wszystkie dobrze oddają obraz dnia powszedniego w instytucjach kultury.

Najciekawsza była dla mnie wystawa Justyny Köke. Chciałabym polecić tę artystkę, właściwie nieznaną w Polsce, a odważną, wyrazistą i ciekawą. Znajdzie się tutaj wiele stereotypowo wiązanych z twórczością kobiet elementów: żywe, ciepłe kolory, motywy autobiograficzne, sugerowanie mówienia o sobie i od siebie, skupianie się na ciele. Nawet technika została wybrana jakby z arsenału sztuki kobiet: artystka swoje obiekty – rzeźby i kostiumy – szyje z tkanin. Ważny jest stopień natężenia emocji, a ta sztuka od nich aż wrze. Twórczość Justyny Köke jednak bynajmniej stereotypowa nie jest ani też nie zawiera jakiegoś programowego manifestu. Przy całej swojej ostentacyjności jej źródłem pozostają osobiste przeżycia, jest krzykiem, ale wypływającym z czegoś bardzo intymnego. Jej siła oddziaływania może przerodzić się nawet w przemoc wobec widza. Nie jest łatwo o niej zapomnieć, od niej się uwolnić.

Wystawa „Sekrety rodzinne”, której kuratorką jest Anna Smolak, to - jak zapowiada komunikat prasowy – rodzinne opowieści grozy. Od pierwszego momentu łapie ona widza za gardło i nie odpuszcza aż do końca. Ciasne sale Galerii Dolnej zostały zapełnione potworkowatymi istotami, które wyglądają jak zmutowane lalki. Perfekcyjne wykonanie, ich miękkość, apelująca do zmysłu dotyku, kontrastują z anatomiczną koszmarkowatością. Widoczne jest to zwłaszcza w Fotografii rodzinnej, czyli mieszczańskim pokoiku, gdzie rodzina człekokształtnych mutantów ułożona na wersalce spędza czas w pieleszach domowych. Figurki, których jest bardzo wiele – pasuje do tego wyrażenie „mnożą się jak króliki” – dają wizję polskiej rodziny, która stara się żyć „po Bożemu” i nie stosuje antykoncepcji. Przypominają trochę modne właśnie popkulturowe stworki – „potworaki”, coś pomiędzy pluszakami dla dzieci a obiektami, których nie powstydziłaby się np. Louise Bourgeois. Niby-sielance patronują ironia i groteska.

Ale to wstęp do rzeczy mocniejszych. Na przykład film, na którym dziwaczni rycerze w miękkich zbrojach biją się miękkimi mieczami. Największe wrażenie robi główna instalacja wystawy, Sodoma i Gomora. Obiekty i kostiumy zostały użyte do rodzaju teatralnego performance’u na otwarcie wystawy, po czym ułożono je w przestrzeni wystawy jako instalację. Wściekłe czerwienie i fiolety, błyszczące materiały, formy ludzkie, a także zwierzęce, postać stającego dęba konia – wszystko to tworzy jakąś seksualną fantasmagorię, obraz orgii. Jednak ta dzika niby-to-orgia, która została zarejestrowana i pokazywana była w trakcie wystawy, ma w sobie również coś niewinnego, coś z zabawy dziecięcej.

Sztuka Justyny jest zapisem odprawiania egzorcyzmów. Słowa to sugeruje po pierwsze jakąś religijność, po drugie, związane jest z rytuałem. Justynę zajmuje dom, rodzina, jej ciemne sprawki, uczucia, splot miłość-nienawiść, tego, że miłości potrafi być usprawiedliwieniem dla okrucieństwa. Dom w jej ujęciu nie kojarzy się z bezpieczeństwem i stałością. To raczej miejsce, gdzie odbywają się skryte przed oczami postronnych okrutne rytuały. Justyna inscenizuje te sytuacje przed oczami widza. Ma się wrażenie, że sztuka ta pełni funkcje terapeutyczne. Jednocześnie odniesienia do dzieciństwa, a także poczucie humoru odbierają przedstawieniom wymiaru bardzo poważnego.

Pomiędzy zabawą a mówieniem na poważnie nie ma równowagi. Przez śmiech przebijają łzy. Justyna opowiada z bezwzględnością i bez znieczulenia. Jej sztuka ma moc odsłaniania rzeczy wstydliwych. Wystawa już się w Bunkrze skończyła, dalsze poczynania Justyny Köke będę obserwowała z ciekawością.

*
W krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury trwa wystawa rysunków i twórczości graficznej Alfreda Kubina. Ostrzyłam sobie na nią zęby, ale obyło się bez fajerwerków. Jest bardzo spokojna, klasyczna, muzealna, żeby nie powiedzieć – niezbyt pasjonująca. Zrealizowana poprawnie – chciałoby się powiedzieć – według scenariusza najbardziej oczywistego z możliwych, bo biograficznego. Należy do cyklu prezentacji sztuki Mitteleuropy, z szerokim uwzględnieniem sceny austriackiej.

Obie wystawy, Justyny Köke i Alfreda Kubina, zupełnie do siebie niepodobne, łączy wątek perwersji. W przypadku Kubina perwersja ta powiązana jest z fin de siecle’ową dekadencją, z przeczuciem upadku Monarchii Austrowęgierskiej, i jednocześnie – związana jest z ówczesnym kryzysem kultury europejskiej.

Wystawa jednak nie wprowadza w świat wyobraźni Kubina, nie daje przewodnika po tym, z czego artysta najbardziej słynie i co najciekawsze w jego twórczości – po jego bestiariuszu, po świecie jego nieokiełznanej i ciemnej wyobraźni. To prawda, co napisał w swojej recenzji Stach Szabłowski, wizje Kubina to taka rzecz, którą człowiek fascynuje się zaczynając interesowa się historią sztuki, potem przenosząc fascynacje w rejony trudniejsze w odbiorze. Racją także jest to, że dzisiaj sztuka opierająca się na wyobraźni, w typie Kubina, ale także np. Feliciena Ropsa czy Aubreya Beardsleya przeżywa renesans, bo w sztuce najnowszej pojawiają się wizje irracjonalne, jak ze snu wzięte, surrealistyczne.

Wystawę w MCK zatem warto obejrzeć, choć tej wczesnej, najbardziej interesującej fazy działalności Kubina zobaczy się niewiele. Można co prawda dowiedzieć się co nieco o stosunkach rodzinnych młodego artysty (surowy ojciec, matka, która zmarła przedwcześnie), o jego kryzysie psychicznym, który doprowadził do buddyzmu i najbardziej znanego okresu twórczości, można przeczytać krótkie wyjątki z jego powieści, bardziej nawet cenionej niż rysunki, można także z wystawy dowiedzieć się, że później stał się człowiekiem sukcesu, który po okresie tworzenia sztuki fantastycznej, działał jeszcze przez kilkadziesiąt lat oddając się w dużej mierze ilustracji książkowej.

*
Kuratorem „Znaków tożsamości” jest Andrzej Mroczek, wieloletni dyrektor lubelskiego BWA. Mroczek, prowadzący w latach 70. Galerię Labirynt, filozofię małej, offowej przestrzeni działań artystycznych przeniósł do oficjalnej galerii miejskiej identyfikując się bardziej z Labiryntem niż z biurem wystaw. Z tej właśnie filozofii wynika fakt, że BWA jako całość działała dość nonszalancko. Prezentowała od początku artystów związanych ze sztuką progresywną, nurtem neoawangardy. Pamiętam przyjeżdżającego tutaj z wykładami zaprzyjaźnionego z galerią Jerzego Ludwińskiego, występy Andrzeja Partuma i wielu innych. Wcześnie pojawił się tutaj performance. Jednak koncepcja galerii autorskiej i offowej powinna różnić się od działalności głównej galerii miejskiej. To przecież inne zobowiązania wobec publiczności i kompletnie inna odpowiedzialność.

BWA wraz z Labiryntem od lat 90. stopniowo pogrążało się w zastoju i przewidywalności, co trwa do dzisiaj. W końcu stało się galerią zaniedbaną, w której nie prowadzi się ani porządnej działalności wystawienniczej, nie sposób znaleźć tutaj wydarzeń wysokiej rangi, poruszających się w ramach bieżącego dyskursu sztuki i jej aktualnej problematyki. Panuje tutaj senna atmosfera, nie ma dbałości o lubelską publiczność, której nie przybliża się zagadanień sztuki ani aktualnej, ani – tak naprawdę – żadnej. Nie ma tu niestety dbałości o informację na temat własnej działalności ani edukacji, ani nie urządza się porządnie wystaw, nie wydaje się przyzwoitych katalogów – i wszystko prowadzi do wniosku, że galeria działa od lat siłą rozpędu i nikomu nic się nie chce. Dlatego ze zdziwieniem przeczytałam wypowiedź dyrektora Mroczka w lokalnej prasie, że jest on zadowolony z przyznanego mu przez miasto budżetu na przyszły rok. I oto mamy wyjaśnioną tajemnicę wieloletniego kierowania BWA: pan dyrektor jest zadowolony i nie przeszkadza urzędnikom. Nie tak dawno temu stała się przecież rzecz katastrofalna dla galerii, straciła ona swoją salę, największą, atrakcyjnie zlokalizowaną, która pozwalała na robienie wystaw z prawdziwego zdarzenia. Upomniała się o nią biblioteka im. Łopacińskiego, gdyż w jej gmachu owa sala się znajdowała. Dyrektor zaś poddał siębez walki i nic nie zyskał w zamian. Teraz BWA ogranicza się do trzech ciasnych salek w kamienicy przy ulicy Grodzkiej na Starym Mieście. Te zaś można opędzić małym budżetem.

Wracając jednak do wystawy. „Znaki tożsamości” zebrały w całość dość ekscentryczną grupę artystów, wśród których znaleźli się Koji Kamoji, Marek Niemirski, Jerzy Nowosielski, Jerzy Bereś, Teresa Murak czy też Christo i Andrzej Dudek-Dürer oraz Nikifor. Gdy ją się ogląda, trudno dociec o czym jest i co spowodowało zgromadzenie obok siebie akurat tych twórców. Podpowiedź daje tytuł, indywidualna tożsamość mogłaby być ciekawym pomysłem na wystawę. Krótki tekst wstęny głosi, że świat pędzi w zawrotnym tempie i się unifikuje, sztuka także ulega procesom globalizacji, ale ta wystawa próbuje odnaleźć taką sztukę, poprzez którą artysta może i powinien wyrażać siebie… Wyrażać swoją współczesność a jednocześnie wierność swojej tradycji kulturowej, narodowej, religijnej. To ciekawe i bardzo aktualne pytanie dręczące ludzi chociażby w kontekście Unii Europejskiej – czy da się różnić we wspólnocie. Jednak w „Znakach tożsamości” zostali wrzuceni do jednego worka artyści tak rozmaici, że ma się wrażenie przypadkowego doboru. Ma się także wrażenie przeglądu problematyki: „teraz drogie dzieci zobaczycie jak artysta wyraża swoją odrębność kulturową, religijną, narodową” (skądinąd, ryzykowne jest używanie tego ostatniego terminu w kontekście sztuki najnowszej).

Tak zatem nie dziwi obecność Jerzego Beresia, który zawsze bronił sztuki i tożsamości przed popkulturową sieczką, nie dziwi obecność chociażby Nowosielskiego, czy nawet… Nikifora. W przypadku tego ostatniego zresztą mam wątpliwości, czy pokazanie go na tej wystawie nie jest manipulacją. Owszem, Nikifor wyrażał swoje korzenie, ale działo się to bezwiednie, bez intencji ich wyrażania. Własne kulturowe zaplecze wykorzystuje także Koji Kamoji. Można zatem uznać, że jeżeli w Polsce tworzyłby artysta o korzeniach arabskich, to Andrzej Mroczek także zaprosiłby go do wystawy. Taki dobór artystów pachnie bowiem oczywistością i łatwizną, i żadnego ciekawego materiału do przemyśleń na zadany temat nie dostarcza. I dlaczego znalazł się tutaj Christo ze swoimi gigantycznymi projektami? Specyficzne bułgarskie rozumienie przestrzeni?

Już nie wspominam o tym, że brakuje wystawie także koncepcji pokazywania zgromadzonych dzieł, przemyślenia sąsiedztw. Prace do siebie nie pasują, po prostu są ustawione i powieszone. „Znaki tożsamości” należą do serii tych wystaw, jakie od kilku lat odkrywają światopoglądową przemianę Andrzeja Mroczka i prowadzonej przez niego galerii – z tej, która kiedyś będąc twórczą i odświeżającą siłą na lubelskiej scenie, nie bała się wprowadzać nowatorską sztukę i wspierać młodych artystów, teraz zmienia się w galerię sławiącą wartości konserwatywne, kompletnie nietwórczą, nie wnoszącą niczego w życie artystyczne nie tylko krajowe (tutaj galeria nie liczy się kompletnie), ale i lubelskie. W tym, że wystawy mają być krytycznym spojrzeniemn na współczesność i poszukiwaniem jakichś cech uniwersalnych w sztuce, mimo że trąci to myszką, a i podejście dyrektora jest – z grubsza rzecz ujmując – metodologicznie naiwne, tkwi spory potencjał. Jednak sposobem realizacji własnych pomysłów Andrzej Mroczek sam sobie i BWA szkodzi, bo nie dość, że nie dociera do publiczności i nie daje jej do myślenia (a to określił jako własną ambicję), to jednocześnie zawodzi artystów robiąc po prostu złe wystawy. Labirynt, jedna z ważniejszych galerii w Polsce lat 70., tutaj pokazuje swoje skostniałe oblicze.

To wszystko, co napisałam, nie oznacza, że wystawa nie sprawia pewnej przyjemności. Jest nią obcowanie z dobrą sztuką. Znakomite są abstrakcje Nowosielskiego, z lat 70., wypożyczone ze zbiorów Andrzeja Starmacha (mimo, że Nowosielski wydaje się już okrutnie opatrzony i znany na pamięć), Nikifor – zawsze jest cudownie oglądać te biedne, wypłowiałe obrazki, z których bije niewiarygodny talent twórcy. Zestawiono tutaj prace Nowosielskiego i Nikifora obok siebie – to akurat sąsiedztwo bardzo ciekawe. Bardzo dobra praca Teresy Murak i Mateusza Rembielińskiego – projekt pomnika z krzyżem i jego negatywową formą w ziemi – to mogłaby być glosa do jednego z moich poprzednich wpisów o pomnikach. Zawsze wielką klasę trzyma Koji Kamoji. Dla tych prac warto pójść do BWA. I jeszcze prace Andrzeja Dudka-Dürera, posthipisowska sztuka i New-age'owa duchowość, ważne, że niezbyt ciekawe kolaże komputerowe przypominają o wielkim życiowym projekcie tego artysty.


Szkoda tylko, że bronią się pojedyncze prace, a cała wystawa jest nieporozumieniem.
Wystawa Justyny Köke: http://www.bunkier.art.pl/
Wystawa Alfreda Kubina: http://www.mck.krakow.pl/

10.12.08

Papież, obrotowi bohaterowie, bezimienny przechodzień i wierny pies, czyli kraj bez formy

Pomnik wiernego psa Dżoka, Kraków, bulwary wiślane


Każdy, kto mieszka w Polsce, ma okazję obserwować lawinowy przyrost liczby pomników na kilometr kwadratowy. Monumenty najczęściej stawiane są bez społecznej konsultacji – to przypadek chociażby nieszczęsnej krakowskiej kolumny zwieńczonej postacią Piotra Skargi, który wygląda jakby z kolumny za chwilę miał spaść. Dzieło (2001) autorstwa Czesława Dźwigaja zeszpeciło uroczy zakątek w Krakowie, plac Marii Magdaleny, tuż obok historii sztuki UJ.
Zdarza się, i to w całkiem prestiżowych lokalizacjach, że i politycy lokalni, i władze kościelne lekceważą kwestię pozwoleń. Stało się tak w przypadku pomnika Piłsudskiego „zdobiącego” od kilku lat centrum Lublina – Plac Litewski (2001), autorstwa Krzysztofa Skóry (kompletnie niedostosowany proporcjami do miejsca, nieudolny artystycznie), a także np. w Krakowie w przypadku najnowszego pomnika papieża – na Wawelu, autorstwa Gustawa Zemły (jesień 2008) . I Piłsudski, i wawelski papież to pomniki mobilne, niezamocowane na stałe, z powodu pośpiechu w ich lokowaniu, który spowodował, że nie czekano na stosowne pozwolenia. Notabene, w Krakowie, przy okazji stawiania pomnika na Wawelu, doliczono się aż 14 pomników papieskich. Czy istnieją w ogóle jakieś granice przyzwoitości w tym pędzie do upamiętniania Jana Pawła II? Nie, w Polsce w ogóle nie widzi się niestosowności stawiania aż tylu monumentów człowiekowi, który był zażenowany tego rodzaju obiektami uwielbienia. Jednak ksiądz Adam Boniecki nie podziela opinii coraz większej ilości Polaków, że pomników tych jest za dużo, jak pisze: Mnożenie się pomników Papieża-Polaka jest zjawiskiem całkowicie oddolnym. Wyraża autentyczną potrzebę przekazania potomnym pamięci o niebywałym i brzemiennym w skutki dla świata i Polski wydarzeniu, którym był pontyfikat Jana Pawła II. Ja nie podzielam z kolei optymizmu księdza Bonieckiego.

Pomniki miałyby stać się dowodem na pamięć zbiorową, na to, jakie wydarzenia i jakie postaci społeczeństwo uznaje za ważne i znaczące dla siebie, utwierdzające to, kim ono jest bądź raczej za jakie pragnie się uważać. To w teorii, w praktyce bowiem, jak powszechnie wiadomo, dają raczej świadectwo arogancji władzy i tego, jak władza pragnie by pamięć wyglądała nie troszcząc się zbytnio o przekonanie do swych racji obywateli. Co więc znajduje się w repertuarze? Nie trzeba przypominać: bohaterowie aktualni dla danej opcji politycznej, która akurat znalazła się u władzy (np. za koalicji PiS z LPR w Warszawie stanął przecież pomnik Dmowskiego), obowiązkowo papież, a dodatkowo słynni obywatele danego miasta (w Łodzi np. Artur Rubinstein, Władysław Reymont czy fabrykanci), a jak już nie ma kogo upamiętnić lub gdy postać wzbudza zbyt silne protesty – to daje się symbole miejscowości (np. koziołek w Lublinie), zwykli przechodnie, w Krakowie mają stanąć odlane z brązu gołębie, nie wspominając już artystycznego koszmarku – pomnika wiernego psa Dżoka na nadbrzeżu Wisły opodal Wawelu.

Pomniki są doskonałym świadectwem stanu polskiej świadomości. Po pierwsze – dają jaskrawy przykład tego, jak w Polsce rozumie się dobro wspólne, po drugie – są przykładem lekceważenia tego dobra, po trzecie – gwałcą wspólną przestrzeń poprzez arbitralność decyzji o ich postawieniu i tragiczny brak gustu, po czwarte – są wymownym dowodem na brak w Polsce społeczeństwa obywatelskiego.

Pomniki stały się pretekstem do szantażu patriotycznego i religijnego. Zakładnikami są wszyscy. Przerażający kicz patriotyczny czy religijny psuje kolejne zakątki miast i miejscowości, a produkują je taśmowo rzeźbiarze o tytułach profesorskich, którzy zatracili pojęcie przyzwoitości i nie dbają by ich produkcja respektowała jakieś standardy artystyczne. Sztuka rzeźby w naszym kraju upadła bardzo nisko. Sztandarowym przykładem tego zjawiska jest działalność prof. Czesława Dźwigaja, produkującego masowo pomniki papieża. Ambicje jego są jednak większe i dba o to, by już za życia się upamiętnić. Profesor ów materiały z własnej pracowni podarował muzeum w Wiśniczu Nowym, które tym sposobem szczyci się zbiorem upamiętniającym znanego Wiśniczanina. O tym z kolei, jak prof. Dźwigaj traktuje pojęcie przestrzeni publicznej świadczy relacja z dyskusji w krakowskiej Wyborczej. Po prostu ją lekceważy twierdząc, notabene całkiem słusznie, że sztuka nie jest demokratyczna. Zapomina tylko, że pojęcie sztuki bywa problematyczne, no i że własne produkcje lokuje nie w zaciszu prywatnej galerii czy salonu.

W ogóle mechanizm odpierania protestów dotyczących zbyt wielkiej ilości pomników, ich miernego poziomu, braku pytania o zdanie mieszkańców, jest prosty, żeby nie powiedzieć prymitywny. Nie jesteś patriotą, skoro ci się to nie podoba. Nie podoba się pomnik, to nie jesteś prawdziwym Polakiem itp., odrzucasz religię, czyn patriotyczny itp.

W kwestii pomników w Polsce zapanował niemiłosierny kicz. Gdzieś zaniknęły tradycje nowoczesnych rozwiązań , związanych z otaczającą monument przestrzenią, korzystających z osiągnięć architektury, sztuki awangardowej. To, co istnieje, cechuje najgorsza, zwulgaryzowana XIX-wieczna akademizacja. Jeszcze żeby ta stylizacja była perfekcyjna! Tymczasem jest tak nieudolna, jak w realizacjach prof. Dźwigaja, we wspomnianym lubelskim Piłsudskim czy w wielu innych dziełach, jak chociażby w osławionej głowie Mitoraja olbrzymich rozmiarów, rzuconej jakby od niechcenia na krakowski rynek, pod Wieżę Ratuszową. Nie mogę się także powstrzymać, by nie wspomnieć o Ołtarzu Trzeciego Tysiąclecia na krakowskiej Skałce. Urocze miejsce, sielska łąka z widokiem na prezbiterium gotyckiego kościoła św. Katarzyny z jednej strony, a z drugiej z sadzawką św. Stanisława, tchnące błogością, mimo że w środku miasta, zostało zlikwidowane przez wstawienie tam monumentu o formie równie pretensjonalnej i pompatycznej jak jego nazwa. Dzieło to, autorstwa prof. Wincentego Kućmy z zespołem, nazwano już pomnikiem rodem z Castoramy, gdyż zostało obłożone tandetnie wyglądającym kamieniem i takimi, metalowymi poręczami. Koszmar, również w sensie rzeźbiarskim.

Naprawdę, trudno jest mi wyliczać udane realizacje sztuki pomnikowej w Polsce ostatnich lat. Nie jest to zresztą wina samych tylko twórców, ale i zamawiających, to ich możliwości finansowe oraz horyzonty myślowe tudzież estetyczne owe pomniki odbijają jak w lustrze. Nie dziwi więc, że nie ma zbyt wielu przykładów godnych pochwały. Przychodzi do głowy jedynie Pomnik Ofiar Wojny autorstwa Macieja Szańkowskiego w Sandomierzu oraz pomnik na Placu Ofiar Getta z Krakowa, który został zaprojektowany przez Biuro Projektów Lewicki i Łatak (2008). Wyróżnia je brak rzeźb przedstawiających ludzi (!) i w ogóle brak odniesienia do tego, co zapewne dla wielu twórców współczesnych pomników jest rzeźbą. Obie realizacje wyróżniają się uwrażliwieniem na przestrzeń dookoła i przestrzeń tę organizują. Przy tym nie są agresywne. Dodatkowo, zagospodarowanie Placu Bohaterów Getta pełni też funkcje użytkowe, z metalowych krzeseł, które tam się znalazły, można korzystać.

Udane przykłady nie zmieniają faktu, że Polska rysuje się w świetle twórczości pomnikowej jako kraj niemiłosiernego kiczu. Istnieje kicz wdzięczny, który lubimy za jego niewinność i naiwność. Istnieje jednakże inna odmiana kiczu, dla którego nie ma zmiłowania, a która pleni się w czasach masowej taniej produkcji niesłychanie. To nieszczęsny kicz sklepu, gdzie „Wszystko jest po 4 złote” i gdzie królują rzeczy od razu się psujące, i nikomu niepotrzebne. Dodatkowo przypomina się Gombrowiczowskie stwierdzenie, że Polska jest krajem bez formy. Tak. Forma nie jest czymś, co by zaprzątało uwagę Polaków.

I tu właśnie pojawia się przypadek Władysława Hasiora. Zmarły w 1999 roku artysta był autorem kilku pomników (m.in. w Zakopanem – 1964, Szczecinie – 1975 i Koszalinie – 1977), a każdy z nich, mimo, że powstał w niewłaściwych czasach i chwalił nie tych, co trzeba, miał niezapomnianą, jedyną w swoim rodzaju artystyczną formę. Artysta do swych realizacji zaprzęgał żywioły: ziemię, ogień, szkło symbolizowało u niego powietrze. Na przełęczy Snozka w Pieninach artysta umieścił ekspresyjną rzeźbę, którą miała upamiętniać „Poległych w walce o utrwalenie władzy ludowej”. Obok poszarpanych, zębatych form główną rolę miał odgrywać w tej rzeźbie dźwięk, wzbudzany w piszczałakch przez wiatr wiejący na przełęczy. Pomnika jednak nigdy nie ukończono. To, co zostało jednak, robi do tej pory niezwykłe wrażenie i jest wybitnym dziełem sztuki. Pomnik, postawiony w 1966 roku, widoczny jest z dala dzięki swej formie i doskonale wykorzystuje charakter otoczenia, wpisuje się w panoramę nadając jej groźnego charakteru. Czarna, posępna barwa tworzy nastrój tak sugestywny, że można właściwie z łatwością wyobrazić sobie, że organy jednak grają. Jednak uchwalana właśnie przez Sejm ustawa o dekomunizacji przestrzeni publicznej grozi, że pomnik na przełęczy Snozka padnie pierwszą ofiarą zapału dekomunizacyjnego. Intensywnie działają na rze z zniszczenia wybitnego fragmentu kultury polskiej posłanka PiS Anna Paluch i podharcmistrz Adam Błaszczyk z Ludźmierza.

Znowu – to działanie obywa się bez konsultacji ze społeczeństwem. Pomnik upamiętnia niewłaściwych ludzi, a i sam Hasior jakiś taki bardziej podejrzany. W stanie wojennym dostał przecież galerię w Zakopanem… A fakt, że realizacja jest wybitnym dziełem sztuki, tym badziej niezwykłym, że dokonała się tutaj symbioza formy rzeźbiarskiej z otoczeniem, z naturą, że dzieło to upamiętnia swoje czasy – się nie liczy. Liczy się wystawienie na pokaz własnego patriotyzmu i jedynej możliwej opcji do pary z polskością przy takim jej rozumieniu - katolicyzmu. W ten sposób mamy czasy troglodytów kulturalnych.

Miejsce po Hasiorze zdecydowanie trzeba poddać egzorcyzmom: posłanka Paluch rzecz jasna pragnie postawić tutaj krzyż papieski.

Kilka słów po odcięciu

Link do mojego bloga został zdjęty z "Obiegu". Takie prawo redaktorów.
Uznałam, że to doskonały pretekst, by - po pierwsze bloga odświeżyć, a po drugie - umieścić jakiś rodzaj swojego credo, kilka słów o czym ten blog ma być i czym różni się od blogów innych krytyków.
Otóż "Krytyka sztuki na skraju załamania nerwowego" traktuję jako rodzaj notatnika do zapisków roboczych. Są tu szkice pisane zamiast tekstów, które nigdy nie powstaną, bo nie ma gdzie ich opublikować, albo nie ma czasu na domyślenie i dopracowanie. Są tu także i teksty rozbudowane - powiedziałabym - przepracowane, dodatkowo zapisuję tu pomysły, które są według mnie inspirujące i obiecujące na przyszłość.
Jest to więc rodzaj kuchni krytyka i kuratora (a raczej krytyczki i kuratorki), przestrzeń na pół prywatna, gdzie rzeczy dopracowane zderzają się z próbami myślowymi, ryzykownym kiczem, a te choćby z rzeczami interwncyjnymi. Wkładam tutaj także takie rzeczy, którymi chciałabym zainteresować moich czytelników.
Stąd rozrzut tematyczny, obecność tekstów przepracowanych i niedopracownych, ale także sięganie po rzeczy kompletnie spoza sfery sztuki. Uważam bowiem, że nie ma nic nudniejszego niż pozostawanie tylko w obrębie swojej dziedziny. Życie jest zbyt ciekawe, bogate i krótkie, żeby się wąsko specjalizować!
Jednak największą moją ambicją jest pisanie esejów. Być może kiedyś uda mi się gdzieś opublikować najbardziej udane posty.

Nadal więc zapraszam do czytania i komentowania.