28.2.09

Tropiki i wzruszenia przez nie dostarczane


Wystawa Vincenta Delbroucka nie jest uporządkowaną opowieścią o Hawanie, która miałaby swój początek i koniec, mimo że tytuł mógłby to sugerować. Jest to raczej poemat dygresyjny, ślad po licznych podróżach na Kubę i przede wszystkim intensywnych kontaktach z jej mieszkańcami. To zapis wrażenia, pamięć, która rozpełza się po ścianie galerii jak kolorowy kleks.

Zdjęcia wyglądają na wydruki z kolorowej drukarki, niedbale wykadrowane sprawiają wrażenie robionych na bieżąco dla samego siebie, a nie dla potomnych. Wszystko to każe myśleć o zawartości szuflady, do której Delbrouck wrzucał wszystko, co mu wpadło do ręki. „Beyond History” ma być prawdopodobnie taką kapsułą czasu, która przechowuje w stężonej formie emocje i doznania towarzyszące pobytowi na Kubie. Tak więc jest kolorowo, nastrojowo, uczuciowo. Jak w wideoklipie. Chociaż temperatura tej wystawy nie jest zbyt wysoka.

Tekst jest tutaj równie różnorodny, emocjonalny i fragmentaryczny. Pojawia się na zdjęciach, jako kartka z książki, jako strony z osobistego notatnika, w rozmaitości języków. Uderza jak ładnie i starannie ta wystawa jest zakomponowana. Nie jest niedbałe złożenie w całość sterty pamiątek, papierków itp. Swobodna poza jest wypracowana.

Staranność zakomponowania odbiera pamiątkom życie. Rodzi się przez to podejrzenie, że same nie powstawały bynajmniej jako zapisy na gorąco. Powstaje zatem sprzeczność: pomiędzy spontanicznością dziennika intymnego a robieniem czegoś na wzór, lecz dla ludzi, do wystawienia na widok publiczny. Pamiętnik to z założenia taka forma, która nie pokazuje autora w wyjściowym stroju, w jakim chciałby być widziany przez innych, lecz wstydliwie obnażonego ze słabostkami i brzydkimi cechami. Nie zmienia to faktu, że wiele pamiętników pisanych jest z myślą o publikacji, a zatem cenzurowanych i sztucznie tworzonych. Delbrouck nie byłby pierwszy, który tak robi.

Rozziew między autentycznym przeżyciem a prokurowaniem śladów widać w wielu miejscach. Gdy wiadomo, że ze spotykania ludzi, zbierania pamiątek, ma wziąć się „projekt”, to intymność staje się ekshibicjonizmem. I lekki ekshibicjonizm przeziera przez te pozy i opowieści. Choć i w nich Delbrouck nie posuwa się za daleko. Opowieść rozdziela się na poszczególne strumienie – spotkania z ludźmi -, lecz w gruncie rzeczy jest opowieścią o samym Delbroucku. Fragment rządzi na tej wystawie. Nie wiadomo dlaczego ci ludzie się tu znaleźli, kim są, co robią. Owszem, czegoś tam się dowiadujemy, są to urywki. Mamy zapewne poczuć się lekko zaciekawieni, że zaglądamy w cudze życie, albo przeciwnie – mamy się poczuć jak starzy znajomi. To złudzenie, w rzeczywistości, mimo niedbałej stylistyki i póz, ludzie nie odsłaniają się przed Delbrouckiem i przed nami. W gruncie rzeczy Kuba posłużyła za malowniczy pretekst do zrobienia projektu o byciu obcym w specyficznym środowisku, które się nie rozwija, stoi w miejscu i każdy przybysz traktowany jest jako osoba z innego świata, pewnie z wdzięcznością jako urozmaicenie nudnej egzystencji i szansa na coś lepszego.

Czy Vincent Delbrouck nie zachował się jak biały kolonizator, a ludzie ze zdjęć nie pozowali mu jednak, może bez jego wiedzy, czy nie odezwało się tu władza białego człowieka, bądź też człowieka z bogatego Zachodu, wyrażana okiem kamery? To, co rzuca mi się w oczy, nie zgadza się z tym, co pisała Katalin Timár, że Vincent Delbrouck nawiązuje uczuciowy kontakt z obiektami fotografii. Ludzie ci najpierw są mu bliscy, stają się kimś dla niego i w ten sposób dystans między nimi a fotografem się zatraca, zyskują całkowicie podmiotowy status. Na zdjęciach bronią się przed spojrzeniem, które mogłoby ich uprzedmiotowić.

Nie jestem pewna czy zachodzi wyżej opisany proces. Samo pisanie po zdjęciach z portretami Hawańczyków, przypinanie zdjęć pinezkami do ściany, kojarzy mi się z uwięzieniem ich w klatce (czarne, kanciaste litery) i z przyszpilaniem owadów. Ludzie ci są obiektem spojrzenia i doskonale o tym wiedzą. Co więcej, sprawiają wrażenie, jakby wiedzieli, że będą oglądani na całym świecie. Są jak egzotyczne zwierzęta wystawione na pokaz, wyrośli w biedzie i kulturze wiecznego niedoboru, mają wpojoną widzę, że ludzie nie są równi i że oni sami powinni się sprzedać jeśli mają coś zyskać. Coś z tej nieuchronnej konieczności, z tej wymiany zostawiło swój ślad w „Beyond History”.

Dlaczego Delbrouck musiał jechać aż na Kubę, żeby zrealizować tę pracę? Nie wydaje się ona w swojej koncepcji czerpać inspirację z pobytu na wyspie. Tytuł ma być sugestią, że w Hawanie czas się zatrzymał i że ludzie żyją tam w swoistym rezerwacie, w swoistym bezczasie? Ale gdzie to widać? W tym, że ludzie siedzą i nigdzie się nie spieszą? Taki projekt można zrobić gdzie indziej. Ciekawe byłoby odwrócenie – zobaczenie projektu Kubańczyka przebywającego w Brukseli i fotografującego jej mieszkańców. A może właśnie tutaj leży pies pogrzebany? Nie mógł powstać w Brukseli, bo Kuba zaoferowała egzotykę: tropiki, bieda, taniocha, ostre słońce i chętnych ludzi. Może to współczesna wersja mitu Południa, o jaki marzyli Cezanne, van Gogh i Gauguin? Wersja mitu o prymitywnym miejscu, gdzie przetrwały prawdziwe wartości.

Lubię sformułowanie „fotografia po Nan Goldin” – m.in. fotografie Delbroucka mają być tego przykładem. Ma być odsłonięty kawał życia, ze wstydliwymi miejscami, z banalnością, upływem czasu. U Nan Goldin mamy ludzi, których ona kocha. U Delbroucka mamy wystawę. Przypomniało mi się Lisbon Story Wendersa – film, który kiedyś bardzo mnie rozczarował. Teraz myślę, że musiał rozczarować, bo chodziło o spotkanie z miejscem. Miasto fascynuje, ale jest zaszyfrowaną księgą, pełną pułapek i nieoczywistości. Można tylko dotknąć jego powierzchni. To uporczywe gonienie za tajemnicą pokazał Wenders. U Vincenta Delbroucka miejsce pojawia się przez ludzi. Oni również, jak miasto, mają tajemnice w sobie i te tajemnice pozostają nietknięte. Delbrouck robi im zdjęcia, pisze o nich i do nich, uprawia jakieś czary, ale dotyczą one jego odczuwania. Zdaje się pozostawać bezradny wobec nieprzeniknioności Kubańczyków. Chyba nawet nie zdaje sobie z niej sprawy.


Vincent Delbrouck, „Beyond History. Havana 1998-2006”, 7 lutego – 14 marca 2009, Galeria ZPAF i S-ka, Kraków

Strona Galerii ZPAF i S-ka

23.2.09

Odnowione muzeum




Odnowiony hall, Muzeum Etnograficzne im. Seweryna Udzieli, Kraków

Pozytywne zmiany zaszły w Muzeum Etnograficznym w Krakowie na placu Wolnica. Remont wejścia, nowa identyfikacja wizualna i oto zupełnie nowa instytucja. Do starej nie lubiłam chodzić, bo było to muzeum typowe dla polskiej rzeczywistości. Owszem, starano się, ale niemożność zwyciężała. Byłam na wystawie poświęconej "siostrze Malinowskiego" - Marii Czaplickiej. Jakieś powiewające kartki, żałosne inscenizacje, jakieś ksero. Wszystko przerażająco nieudolne, w stylu niedobrej wystawki okolicznościowej - bo ja wiem gdzie? - w szkole? w domu kultury? (nie chcę urazić szkół ani domów kultury).

Dzisiaj muzeum otwiera się nowym hallem i przedłużonymi godzinami otwarcia, w tygodniu do 19, a w czwartki nawet do 21. Zostały niedziele, kiedy muzeum zamyka się absurdalnie wcześnie, bo już 0 15, ale rozumiem, że to ustępstwo na rzecz pracowników...

Jestem pod wrażeniem nowej przestrzen wejściowej. Samoobsługowa szatnia wygląda jak dzieło sztuki. Jedna lada, pomalowana w paski - co jednocześnie nawiązuje do sztuki ludowej i najnowszych trendów w dizajnie - łączy stanowisko strażnika i pani w kasie. Ładne, proste pamiątki, przemyślane, krakowskie, z Panem Twardowskim na kogucie i Lajkonikiem, a także starannie wybrane książki. Pięknie.

Zobaczymy jak będzie wyglądała działalność odnowionego Muzeum.

strona Muzeum Etnograficznego

19.2.09

...idealna wystawa

Do Muzeum Śląskiego w Katowicach pojechałam na wystawę „Maska. Magia – sztuka – metamorfoza”. Muzeum reklamuje tę wystawę na ulicach Krakowa, stąd moja wiedza o niej. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać, chętnie się wybrałam, bo Muzeum Śląskie ma wspaniałe zbiory sztuki nieprofesjonalnej. I tym razem nie rozczarowało mnie pod tym względem. Jednak nie za sprawą wystawy „Maska”; obok niej były pokazywane bowiem nowe nabytki muzealne, a wśród nich – obrazy i rysunki Teofila Ociepki – świetne zwłaszcza te ostatnie, a także kapitalne, bogate w szczegóły linoryty Jana Nowaka. Ta właśnie wystawa, po której nie spodziewałam się niczego dobrego, a nie „Maska”, dla której przyjechałam do Katowic, dała mi niezwykłą inspirację do myślenia o idealnym modelu wystawy w ogóle. Proszę się nie śmiać. Z pewnością doszło do tego ciągle żywe wspomnienie o „Masywie kolekcjonerskim” – wielkim przedsięwzięciu państwa Sosenków i Roberta Kuśmirowskiego w Bunkrze Sztuki.

Tak czy inaczej, pomieszanie porządków, a zatem traktowanie jako równych sobie pamiątek historycznych, dewocyjnego kiczu, a tutaj m.in. obrazu Matki Boskiej w technice Richelieu, zdjęć reportażowych i artystycznych, portretów ślubnych, starego pieca kąpielowego, wiklinowego wózka, wielu dzieł sztuki naiwnej i „poważnej”, wydaje mi się niezwykle interesujące. Taka rupieciarnia jakby ze strychu, ale rzeczy są w dobrym stanie, a całość optymistyczna w wyrazie. Mieszanina żyje własnym życiem, wzbudza rozmaite skojarzenia i generuje własne, chwilowe sensy, u każdego inne, zależne m.in. od pory dnia czy punktu widzenia. Ta Wunderkamera, czyli pokój cudowności, absolutnie nie musi brać się z pasji kolekcjonerskiej (nigdy jej nie uległam, więc pewnie nie mam dla niej zrozumienia), pokazuje bogactwo życia, a nie majestat i nędzę śmierci, jak działo się u Kantora (i w końcu, choć poprzez biegłość artysty-sztukmistrza dzieje się u Kuśmirowskiego). Takie wystawy chciałabym robić, a nie jakieś zimne, wykoncypowane pokazy, gdzie np. wszystkie rzeczy są czerwone (o czym opowiadała Sebastianowi Cichockiemu Agnieszka Kurant). To zabawne i zaskakujące odkrycie, bo oczywiście, ten, kto tę wystawę ułożył, nie miał pojęcia, że odczytam ją jako zamierzenie kuratorskie. Ułożyło ją bowiem samo życie czy też życie wewnętrzne muzeum.

Nie wiem natomiast co napisać o „Masce”. To bowiem wystawa-samograj, typowe muzealne dzieło mające przyciągnąć szeroką publiczność. Pokazuje zarazem dobre chęci pracowników i niedofinansowanie instytucji. Temat jest tak ogólny, że nadawałby się na wypracowanie dla dzieci w szkole. Po prostu – prezentuje fenomen maski i jego różnorodne formy, użycia, znaczenia, niezbyt zresztą konsekwentnie. Co nie znaczy, że ktoś się nad wystawą nie napracował. Widać to po zestawie eksponatów: zgromadzono naprawdę ciekawe, piękne i różnorodne przykłady. Są tu więc maski pracowicie wypożyczone z wielu polskich muzeów, pochodzące z wielu odległych stron świata. Szkoda, że te maski zostały jakby obłaskawione, że nie zasugerowano przekonująco ich tajemnicy, tego, że bywają groźne. Wystawa rozgrywa się na najbardziej banalnym poziomie: przegląd atrakcyjnie wyglądających artefaktów, trudno zresztą odgadnąć czy było bardziej merytoryczne kryterium niż atrakcyjność estetyczna i dostępność. Tak czy owak, maski są znakomite, więc dla nich samych warto wystawę zobaczyć. Mimo, że nie jestem admiratorką umieszczania na wystawach objaśnień i jakby prowadzenia widza za rękę, tutaj wyraźnie ich zabrakło.

Są tutaj maski greckie, maska egipska, replika złotej maski Agamemnona, następnie ludowe maski z Bułgarii i południowej Polski, a potem – czego tu nie ma! Maski z karnawału weneckiego, maski z Chin, Indii, Sri Lanki, Indian z Ameryki Południowej, z Nowej Gwinei, spory wybór masek afrykańskich. Wraz z biletem powinni wydawać tomy Transgresji poświęcone maskom.
*
Ostatnio miałam epizod zainteresowań etnograficznych. Zaniosło mnie na wystawę szopek do Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. Szopki wydaje się zdecydowanie przereklamowane. Dziwaczna ekspozycja z paczkami słomy pod ścianami pomalowanymi na wściekle niebieski. Szopki wydają się dryfować w stronę zdogmatyzowanego kiczu, za mało mają wdzięku, za dużo tu ambicji konstruktora-modelarza. Najbardziej podobały mi się szopki dzieci.


więcej o wystawach w Muzeum Śląskim
wystawa szopek w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa

17.2.09

Nowe opowieści

Przemek Czepurko, bez tytułu, 2008

Paweł Duczmal, bez tytułu, 2007


Agata Biskup, Kwiaty, 2006

W Krakowie trwa wystawa „Inne bajki”.

Można ją oglądać w budynku, który do niedawno jeszcze wzbudzał wiele kontrowersji, lecz dzisiaj zaczyna być uważany za interesujący przykład najnowszej architektury. Budynkiem tym jest Pawilon Wyspiańskiego przy Placu Wszystkich Świętych. Estetyczny i nowoczesny, co samo w sobie jest godne uznania w centrum Krakowa, jest autorstwa Krzysztofa Ingardena. Budynek powstał w 2007 roku – i pozostaje jakiś niedookreślony jeśli chodzi o jego funkcję. Jego pierwszym zadaniem było pomieścić zrekonstruowane witraże Wyspiańskiego – te, które istnieją w projektach dla katedry wawelskiej i przedstawiają królów polskich. Za autora pomysłu uchodzi Andrzej Wajda. Jednak zasadność rekonstrukcji i jej jakość, w sytuacji gdy zachowane kartony stanowią jedynie impresje, a nie rysunki wykonawcze, wzbudziła wiele kontrowersji. Pawilon jest wąski i długi, nie ma odejścia, by oglądać witraże lepiej wyjść na zewnątrz, ale to wymaga stania przy ruchliwym skrzyżowaniu Franciszkańskiej i Grodzkiej i trochę szczęścia, żeby nie dać się zadeptać lub przejechać. Może i dobrze, że witraży nie da się swobodnie podziwiać. Nie udały się, są drętwe, mają źle dobrane barwy i absolutnie nie oddają patosu i rozmachu wizji Wyspiańskiego.

Pawilon znajduje się tuż przy Magistracie i jest siedzibą informacji miejskiej. Ma także miejsce na wystawy. Co do tych ostatnich, nie pamiętam żadnej, które były tam do tej pory, nie wiadomo kto je urządza i według jakiego klucza. Pawilon wygląda na ziejący pustkami, a urządzenia mające ułatwić zdobywanie informacji są nieczynne (np. nie ma dostępu do Internetu), i zastępują je sterty ulotek oraz pracownicy. Absurd miejsca podkreśla także fakt, że główne biuro informacji miejskiej otwarte jest tylko do 17:00.

Tam właśnie trafiły Patrycja Musiał i Małgorzata Mleczko z wystawą „Inne bajki”. Podjęły ryzyko uwiarygodnienia instytucji nijakiej i bez pomysłu na siebie, ale znajdującej się w samym centrum i na szlaku turystycznym. Jednak nie mam wrażenia, by zarządcy pawilonu wykorzystali ten fakt. Gdy odwiedzałam wystawę styczniowego popołudnia, byłam zupełnie sama, a część prac nie działała. Gdy pojawiłam się tam w lutym, większość wystawy została wyłączona z powodu awarii oświetlenia. Ciekawe jak będzie za trzecim podejściem?

„Inne bajki” zapowiadają się interesująco. Pomysł nawiązuje do tego, co bardzo popularne i pojawia się obecnie u wielu młodych artystów, czyli do prymatu fantazji nad zaangażowaniem w bolączki społeczne. Jednak pewnie też z tego powodu „Inne bajki” wydają się wystawą dla samej wystawy. W tekście kuratorskim pojawiło się kilka zdań mówiących o odrodzeniu zainteresowania bajką w dzisiejszych czasach i że jest to wynik swoistej infantylizacji kultury. Rozumiem, że wystawa poszukuje współczesnych opowieści, bazujących na dzisiejszej wrażliwości i choć pozornie nieodnoszących się do nurtujących nas obecnie problemów, to jednak mających je w pamięci. A jednak mam wrażenie, że temat został postawiony nieco na wyrost i do niego dobrano – co prawda bardzo dobre – gotowe, mniej lub bardziej pasujące prace.

Już u wejścia widoczne są, choć może bardziej wypadało napisać „niewidoczne są…” fotografie Pawła Duczmala, które doskonale stapiają się z przestrzenią pawilonu i jednocześnie oddają charakter wystawy – łagodny, nienarzucający się. Tak więc zdjęcia wyglądają jak część wystroju pawilonu. Kompozycje z szatni z numerkami czy porzucone zabawki, czy też prawdopodobnie zdjęcie z wystawy jakiegoś zakładu optycznego tworzą dziwaczne, ładne i łagodnie dziwiące się światu kompozycje. Wszystko to istnieje naprawdę i by je wyłuskać z otoczenia, trzeba umieć patrzeć pod innym niż zazwyczaj kątem czy inaczej kadrując zwykłe widoki. Zdjęcia Duczmala są poświęcone widzeniu, jednak nieco mechaniczne wydobywanie dziwności nie gwarantuje, że odkryje się drugie dno rzeczywistości. Podoba mi się jednak łagodny absurd i klejenie całości z fragmentów.

Podobnie nie rzuca się w oczy lekka bryła kubika kryjąca w sobie Filmy mówione Wojtka Bąkowskiego i tylko ciche szemranie każe odwrócić się od zdjęć Duczmala i szukać źródła dźwięku. Trzy Filmy mówione także wyrastają z rzeczywistości otaczającej nas bezpośrednio. Działają naprawdę mocno. Ten strumień świadomości młodego człowieka, współczesnego chuligana ma świetną formą graficzną i tekst jakby szeptany do ucha. Autor chciał stworzyć wrażenie, że to sekretne myśli widza, nasze, moje i twoje, które wyciąga na jaw. Jawnie dręczy widza, bo te myśli są wstydliwe, nie wypada się nimi dzielić, o ile nie jest się kimś z marginesu społecznego. Pojawia się tu agresja, pogarda dla ludzi, złe emocje, jednocześnie gdzieniegdzie bardziej wrażliwe spojrzenie, infantylność. To ma stwarzać wrażenie naturalności, sztuki samorodnej. Sztuka tutaj tworzy się z niczego, nie jest nawet brana z gazet, tylko z kibla, ze śmieci, które walają się na ulicy. To, co mówi głos z offu, brzmi jakby mówił naturszczyk. Jednak uderza mnie jak treść tej opowieści powtarza stereotypowy sposób widzenia Polski. Opowiadający widzi przede wszystkim to, co śmierdzące i brudne. On się napawa tym smrodem i brudem. Jednak Bąkowski nie wychodzi poza polską mantrę, fascynację tą nędzą istnienia, które łatwo można znaleźć w polskim filmie, współczesnej literaturze, w muzyce popularnej. Takie obrazki znajdzie się np. w pieśni Kultu Polska czy nawet w wierszu Bursy: na dnie piekła ludzie gotują kapustę… Ja sama jestem już mocno zmęczona tym mizerabilizmem.

Dalej jest jeszcze jedno wideo, na ścianie – nieczynne w dniach, kiedy tam byłam…

Potem wystawa znika w piwnicy, gdzie mimo podziemi wszystko jest czyste, jasne i estetyczne. W wąskiej sali, wyglądającej bardziej jak korytarz, na białych tablicach, zawisły obrazy Tomka Siwińskiego, Przemka Czepurki i Agaty Biskup. Najbardziej wyeksponowana została twórczość Agaty, to główny punkt wystawy. Jej obrazy, z sarenkami i jeden pokryty w całości motywami bujnych kwiatów, co przypomina tkaninę obiciową, są przesłodzone i ładne. W upodobaniu do kiczu kojarzą się z obrazami Roberta Maciejuka, ale nie są tak mocne w wyrazie, za mało mają w sobie szaleństwa. Niekiedy jakieś tajemnicze rzeczy dzieją się z sarenką, która pada jakby w plamie krwi czy farby w bezkresnej niebieskości. Następuje przesunięcie kiczu w stronę dziwności, a sarenka zaczyna "mówić" o samym malarstwie. Jest w tym też specjalnie stosowana nieporadność i nawiązywanie do ilustracji dla dzieci. Z kolei wspaniałe piwonie kojarzą mi się ze starymi lnianymi zasłonami, którymi za moich szkolnych czasów z braku pieniędzy młodzi malarze obijali blejtramy. Dodatkową wartością obrazów Agaty jest to, że nie wiadomo jak się wobec nich zachować: przybrać pozę konesera czy kogoś, kto uśmiecha się porozumiewawczo do artystki, bo wydaje mu się, że dostrzega jej ironię?

Przemek Czepurko dopracowuje swoje obrazy do granic wytrzymałości. W efekcie powstają niemal biżuteryjne cacka. Jednak ze swoją wygładzoną, błyszczącą powierzchnią i jakby wygrawerowanym rysunkiem nie zdradzają swojej zawartości. Treść pozostaje tajemnicą. W komentarzu jest napisane, że to powrót do dzieciństwa. Samolot Lindbergha jest wspomnieniem chłopięcych fascynacji, tak samo dzieje się z reminiscencją katastrofy promu kosmicznego Challenger. Ja wolę poprzestać na kontemplowaniu dystansu, jaki te obrazy stwarzają. W końcu nie wszystko musi być zrozumiałe, treść podana jak na tacy.

Obrazy Tomka Siwińskiego mieszają fantazyjnie porządek abstrakcji ekspresyjnej i malarstwa przedstawieniowego. Dla mnie osobiście jednak niewiele z tego wynika.

Wystawa „Inne bajki” zdaje się wskazywać, że dzisiejsze bajki mogą być lepione z tego, co znajduje się wokół nas, z brzydoty miast, z tego, co można znaleźć w centrach handlowych, albo w pokoju dziecinnym. Trzeba innego, świeżego spojrzenia, by dostrzegać nowe opowieści i nową, odklejoną od zwykłości rzeczywistość. Dlatego projekt Honzy Zamojskiego streszcza o zapewne sens „Innych bajek”. Artysta ukrył gdzieś skarb i każdy może go odnaleźć, udać się na poszukiwania diamentu przeżywając po drodze pewnie niejedną przygodę. Artysta pozostawił wskazówki. Zatem zwykła codzienność kryje w sobie skarby, trzeba tylko wyrwać się z rutyny życia pełnego nieustannego pędu, zatrzymać się i rozejrzeć dookoła świeżym okiem.

Świetnie, że wystawa nie pokazuje najbardziej znanych artystów. Ale czegoś mi brakuje. W tym miejscu i czasie „Inne bajki” nie wydają mi się mocnym głosem. Nie wiem dlaczego znalazły się w tej lokalizacji i dla kogo właściwie są. Prawdopodobnie kuratorki szukały po prostu pretekstu, żeby pokazać ulubionych artystów, co samo w sobie nie jest przecież złe. Wystawa jednak nie jest ani ciepła, ani zimna, jest letnia. Koniec końców bajki nie są groźne.


"Inne bajki" // Agata Biskup, Wojtek Bąkowski, Przemek Czepurko, Paweł Duczmal, Tomek Siwiński, Honza Zamojski, Pawilon Wyspiański 2000, Kraków, 8 stycznia 2009 - 30 marca 2009, kuratorki: Małgorzata Mleczko, Patrycja Musiał / Fundacja No Local

11.2.09

Powód do optymizmu czy pesymizmu?

Adam Mazur zrecenzował nową edycję „Art Now”. Uderza mnie satysfakcja, z jaką odnotował ilu polskich artystów widnieje w tym kompendium najbardziej liczących się współczesnych twórców. Dziwnie pachnie mi to uniesieniami kibica sportowego. Nasza reprezentacja jest liczna – cztery osoby (Althamer, Ołowska, Sasnal, Uklański) - w sytuacji gdy Czesi nie mają nikogo! Chciałabym jednak postawić pytanie czy coś z tego dla nas z tego wynika. I jak świadczy to o naszym środowisku? Czy nie lepiej byłoby je mieć bardziej zdecentralizowane, pluralistyczne? Zdrowsze to i ciekawsze, mniej przewidywalne.

Zawsze uderzał mnie fakt, jak przez lata niewiele w Polsce było „pożytku” z zagranicznej kariery Mirosława Bałki. O jego wystawach wiedzieli tylko wtajemniczeni i nijak nie przekładało się to na jego obecność i wpływ w Polsce, nie mówiąc już o jakości uprawianej tutaj rzeźby. Oczywiście, nie mam pretensji do samego artysty - to byłoby absurdalne. Na szczęście, jakiś czas temu ta sytuacja uległa zmianie i Bałka stał się w Polsce bardziej obecny. Z połową artystów wyliczonych w „Art Now” (Uklański, Ołowska) dzieje się podobnie. Stawia to pod znakiem zapytania zasadność recenzowania wspomnianego dzieła pod kątem reprezentacji narodowych.

Chcę przy okazji zadać pytanie o obecność innych ludzi sztuki z Polski na scenie międzynarodowej. Co z kuratorami? Czy kariera dwóch Adamów: Szymczyka i Budaka ma jakiekolwiek przełożenie na scenę polską, czy coś jej daje, czy wreszcie oznacza jakąś siłę tej sceny, czy ją promuje? Czy może stanowi odbicie siły środowiska kuratorów w Polsce, albo może wpływa na rozwój sztuki kuratorowania wystaw w Polsce? Nic z tych rzeczy.

Ostatnie pytanie. Czy z naszego środowiska wywodzi się jakiś powszechnie uznawany krytyk? Gdy przegląda się polskie pisma artystyczne, zwłaszcza te sieciowe, wydaje się, że jest bardzo dobrze, polemika następuje za polemiką, dyskusje trwają, różnice zdań istnieją, czytelnicy rzucają gromy na autorów, pisze się dużo i różnorodnie. A jednak tym, co się rzuca w oczy, jest ograniczony horyzont naszej krytyki, tkwienie tylko na naszym podwórku. Po drugie, od razu widać jej „testosteronowość”. Często mam wrażenie, że dyskusje są prowadzone rytualnie i dla samej walki na słowa, dla zaznaczenia "ja istnieję!", dla pokazania kto tu rządzi, dla uzurpowania władzy, a nie dlatego, że jest problem i jest różnica zdań. Krytyk jako osobowość, z własną wizją, szerszą niż polskie ostatnie wystawy, krytyk jako wybitny myśliciel, na którego teksty się czeka i czyta z uwagą, krytyk ze znajomością kultury w ogóle, czytający poezję, chodzący do teatru, oglądający filmy, znający się na filozofii – nie istnieje! Nie mamy takiego krytyka, którego z uwagą czytałby świat. I to jest smutne.

2.2.09

Szycie na Woli Duchackiej


Tak wygląda dotychczasowy efekt akcji Szycia Moniki Drożyńskiej w Klubie Osiedlowym Wola Duchacka Wschód, szycie będzie trwało do maja i zakończy się wielkim piknikiem.


Następny seans szycia w Pauzie, Kraków, 7 lutego, sobota, od godz. 12:00


Patrz: mój wpis "Sztuka zaangażowana" z 27 stycznia 2009