Publikuję
na blogu coraz rzadziej. Mówiąc szczerze, ostatnimi czasy moja aktywność kompletnie zamarła. A
przecież dzieje się mnóstwo, do tego stopnia, że nie trzeba nawet nigdzie
wyjeżdżać, bo pod nosem odbywają się wydarzenia godne odnotowania,
zaopiniowania, dyskusji. Taki „Powrót do domu” opisany przez wszystkich („Obieg”,
„Dwutygodnik” i „Magazyn Szum” plus Facebook i blogi). Zdecydowanie zrobił się…
nomen omen… szum godny zresztą lepszej sprawy. Mnóstwo innych rzeczy. Choćby i
ta, że na Zabłociu, przy samym Mocaku, pokazuje się spreparowane ciała
chińskich skazańców. O wystawie, która jest reklamowana obficie w tramwajach jako edukacyjny cud ("Poznaj tajemnice ludzkiego ciała") i
na którą chodzą wycieczki szkolne, cicho, oprócz niewielkiego pojękiwania na
początku. Notabene, jest zlokalizowana tam, gdzie wielu artystów ma pracownie. Była
Fabryka Miraculum, na Zabłociu, rzut beretem od Mocaku, gorzej: równie
niedaleko od tzw. Fabryki Schindlera. Z innych rzeczy dziejących się TERAZ: wystawa
Dwurnika w Narodowym (z kabotyńskimi, jak zwykle, wywiadami z autorem), nieszczęsna
„Ekonomia i sztuka” otwarta prawie bez PR i wstydliwym cichaczem w Mocaku. Cały
Miesiąc Fotografii, który śledziłam… w radiu. Znajomi przyjechali z Warszawy,
popędzili oglądać wystawy poświęcone innemu spojrzeniu na modę w ramach
Miesiąca. Znakomicie. Sama też się pofatyguję, ale incognito. Nie lubię otwarć.
I
przecież cała Wenecja. Wenecja, do której polecieć miał cały
samolot polskich kuratorów. Tonąca Wenecja, która jakimś cudem jeszcze unosi się na powierzchni laguny jak mocno przybrudzona porcelanowa zastawa. Nieraz pisałam co sądzę o fetyszyzmie Biennale Weneckiego w polskim życiu art.
Tymczasem w tym roku mamy po prostu nadreprezentację Polaków. Polska "reprezentacja" to wszak nie tylko dzwony Smoleńskiego, ale i kamikadze loggia kuratorowana przez Joannę Warszę, jeszcze i światowy sznyt Adama Budaka, a także udział Karoliny Breguły w rumuńskim
pawilonie godzien jest odnotowania jako zwycięska obecność polskiej sztuki
(piszę to z całą świadomością ironii), tam, gdzie króluje w tym roku Massimilano
Gioni. No i oczywiście Fundacja Signum, i przeczytacie od sprawozdawców co jeszcze. Polska potrzeba symboli prestiżu i akceptacji w pełnej krasie. Mówił kiedyś znajomy Włoch od lat żyjący w
Polsce, że z polskich mediów nijak dowiedzieć się o przebiegu międzynarodowych
wydarzeń sportowych, jak i katastrof, bo media koncentrują się wyłącznie na
udziale Polaków. Taki sam mechanizm dotyczy Biennale w Wenecji,
poruszającego – jak widać – ważną potrzebę duszy polskiej.
Cieszę się oczywiście z sukcesów koleżanek i kolegów (także z Biennale Architektury),
lecz śmieszy mnie drobiazgowe wyliczanie udziału Polaków i całe to napinanie muskułów.
W gruncie rzeczy, Wenecja jest dla mnie ważna z zupełnie innych powodów. Ze względu na historię osobistą (byłam tu przewodnikiem),
a także faktu, że mój ulubiony eseista Giorgio Agamben i mój ulubiony artysta Adrian Paci tutaj pracowali bądź nadal pracują. Trochę znaczy dla mnie fakt, że Donna Leon napisała serię kryminałów,
ulokowaną właśnie tutaj, a zarabia nimi – jak twierdzi – na utrzymanie barokowej
orkiestry. Jej uwaga, że Brunetti szybko przemykał ulicami i zastanawiał się
na ilu to zdjęciach z całego świata widnieje w tle, widnieje w moim notesie z ważnymi cytatami czekając na wykorzystanie w jakimś tekście. Plus sztuka dawna. Plus społeczna i polityczna historia Wenecji dzisiaj.
Dla
mnie dające do myślenia i ekscytujące wydarzenia działy się ledwie poza opłotkami
Krakowa, ale i to niedaleko. Nowy Sącz i Tarnów. Wzruszająca wystawa Grzegorza
Sztwiertni w Nowym Sączu i otwarcie nowej siedziby BWA w Tarnowie. Pokazanie
młodzieńczej twórczości artystów w zaawanswanym już wieku oraz młodość w pełnej
krasie (nostalgia za młodością?).
*
Powodem
mojego milczenia nie jest zatem zanik ciekawości czy zwątpienie w odzew
czytelników albo - co gorsza! - brak tematów. Powodem nie jest, jak to
niektórzy sądzą, wyczerpanie się możliwości krytyki internetowej, czyli tej od
szybszego odzewu, bardziej bezpośredniej i szybszej w komunikowaniu własnych
idei. Powodem jest co innego, ale w gruncie rzeczy bardzo znajomego: narastające
od kilku lat poczucie jałowości krytyki artystycznej w ogóle, takiej, jaką przyjęliśmy
akceptować jako krytykę. Kompletny brak twórczej iskry takiej krytyki,
bezbrzeżna nuda i jej przewidywalność. Nie mam ochoty uczestniczyć w
dyskusjach, które są pozorne i salonowe. Nie chce mi sie pisać o tych
wystawach, co do których wszyscy czują się zobligowani do pisania. Nie mam ochoty pisać o wystawach, o których nikt nie pisze, bo to tak samo nie ma siły oddziaływania. W ogóle nie widzę sensu pisania o jakichkolwiek wystawach. Jedyne
pytanie, jakie ciśnie mi się na usta (po wieloletnich doświadczeniach z instytucjami artystycznymi), to po co w ogóle wystawa. W tej chwili jedną z kilku sensownych opcji uprawiania krytyki wydaje mi się stawianie pytań dlaczego wszyscy piszą akurat o TEJ wystawie i dlaczego
się nad tym wyborem nie zastanawiają, dlaczego też nie myślą w ogóle "po co wystawa
oraz po co TA wystawa".
Oto
pytania, jakie sobie stawiam. Jaki jest cel działalności krytyka? Do kogo jest adresowane to, co piszemy,
filmujemy, nagrywamy? Czemu sluży krytyka, jak się lokuje w mechanizmie funkcjonowania sztuki i wobec rynku? Do kogo to w ogóle dociera oprócz wąskiej garstki zainteresowanych wewnętrznymi, środowiskowymi rozgrywkami? Co zrobić, żeby krytyka nie kończyła się na samych krytykach i zainteresowanych artystach? Jaki to ma
oddźwięk w świecie? Czy zmienimy ludzi, czyli - wedle naszej nomenklatury -
odbiorców? I czy chociaż przyczynimy się do ruchu myśli wokół sztuki, otworzymy
oczy temu i owemu?
*
Niedługo wystartuję z nowym błogiem. Dam znać.