Przedstawiam szkic mojego głosu w dyskusji „SZTUKA I ZMIANA SPOŁECZNA”, jaka została zorganizowana w ramach tegorocznej edycji festiwalu „
Kultura dla tolerancji”, w Krakowie (19.04.)
Udział wzięli Roman Dziadkiewicz i ja, spotkanie prowadziła Majka Sokal
Spotkanie potoczyło się w zupełnie inną stronę niż przewidywano, było bardziej filozoficznie, choć również z konkretnymi przykładami z działalności artystycznej.
Szkic ten ma zatem niewiele ma wspólnego z moim udziałem w dyskusji, , ale stanowi zaczątek eseju – o dziejach gorącego i przeklętego pojęcia „sztuka zaangażowana”.
***
Gdy zastanawiałam się nad tematem dzisiejszej dyskusji, przyszły mi do głowy następujące pytania:
Czy taka sztuka, która może powodować zmianę społeczną, w ogóle może istnieć? Czy to jest cel sztuki w ogóle? Jak ona może wyglądać?
Co sztuka właściwie może zmieniać? Czy ja sama znam taką sztukę? I wreszcie: czy można ją uprawiać w instytucjach?
Najpierw jednak mój kilka słów o historii.
Sztuka, która może prowokować zmianę, czyli, innymi słowy, taka, która może mieć realne oddziaływanie na życie społeczne (ale włączyłabym w to także tę sztukę, która ma wpływ na życie pojedynczych ludzi), zwana była w Polsce przez lata sztuką zaangażowaną. W gruncie rzeczy jednak taka sztuka, zamiast mieć realny wpływ na ludzi, miała mówić o pewnej, zideologizowanej i polukrowanej wizji życia społecznego, miała wzbudzać zainteresowanie „ludzi pracy” sztuką w ogóle. Poprzez mówienie o rzekomych ich problemach, miała inicjować ich uczestnictwo w kulturze. Nie przypominam sobie za to postulatów realnej zmiany społecznej.
Takie myślenie o sztuce to oczywiście dalekie echo awangardy. To bowiem awangarda na początku XX wieku w Rosji, ale i w Zachodniej Europie, chciała poprzez sztukę wspierać rewolucję i tworzyć nowego człowieka, co skończyło się klęską dla sztuki w Rosji, a – o wiele później – jej systemu. Awangarda rosyjska zdążyła jednak zaznaczyć się w historii sztuki chociażby dylematem niezwykle ważnym dla rozważania problemu zaangażowania: sporem między produktywistami a zwolennikami Malewicza. Dla jednych sztuka, żeby miała rzeczywisty wpływ na formowanie nowego człowieka, musi stworzyć nowe ramy dla jego życia – musi więc być częścią produkcji, tworzyć otoczenie, w którym ów człowiek ma żyć. Dla drugich sztuka najpierw przez wymiar duchowy formuje nowego człowieka.
Tęsknota za sztuką, która będzie miała moc transformacji ludzkiego życia, przetrwała do dzisiaj. I nie powiedziałabym, żeby to było tylko w ramach tendencji lewicowych.
W Polsce zagadnienie sztuki zaangażowanej to taki temat, na który można dyskutować w nieskończoność – każdy się na tym zna, każdy ma własne zdanie, każdy się przy tym zdaniu upiera. W Polsce to rodzaj tematu przeklętego, nie do rozwiązania. Wywołuje on dodatkowo wiele emocji.
Tymczasem jednak zagadnienie zaangażowania pojawiło się w Polsce już przed wojną, m.in. w obrębie środowisk młodych artystów lewicowych, komunistów: można tu przytoczyć przykład pierwszej Grupy Krakowskiej. Poszukiwali oni formuły malarstwa zaangażowanego. Powstało malarstwo stojące na przecięciu rozmaitych stylistyk figuratywnych po abstrakcji i kubizmie, dość zresztą wsteczne formalnie. Czy oddziałało – nie wiem. Bardziej zaangażowana w rzeczywistość była po prostu ich działalność w KPP i w związku artystów.
Kwestia zaangażowania powróciła w sztuce polskiej w kontekście socrealizmu, który ją na lata skompromitował w oczach artystów. Wielu wskazuje właśnie socrealizm jako źródło nieznośnego ciężaru tego problemu i jego nierozwiązywalności. Jednak niejednoznaczna i tragiczna postać Andrzeja Wróblewskiego, twórcy, który był nieco przykurzonym autorem obrazów muzealnych do lat 80., a bliżej naszych czasów zyskiwał na znaczeniu jako postać emblematyczna. Działo się to ze względu na jego życiorys, i ze względu na jakość sztuki, która nie pasowała do realizmu socjalistycznego. Wróblewski pragnął uprawiać socrealizm, który w jego twórczości łączył się z dążeniem, by obraz był jak najbardziej wymowny, osiągał zamierzony przez twórcę cel i bardzo precyzyjnie poruszał w widzu te, a nie inne odczucia. Wróblewski to twórca, który nie mieścił się w doktrynach, przerastał je, ale nie dane mu było stworzyć sztuki zaangażowanej. Sztuka, którą stworzył, obrazy, rysunki i grafiki, są wstrząsające, ale nie zmieniają świadomości społecznej, są niezwykłym świadectwem czasu, lecz działają („dają do myślenia”) pojedynczym ludziom. W polskich dyskusjach szeroko omawiano wybór innych twórców z 2 Grupy Krakowskiej, który jest wspólny wielu artystom w Polsce za czasów PRL. Wybór ten charakteryzuje się odmową zaangażowania, a w zamian za nią, możliwością uprawiania sztuki umiarkowanie nowoczesnej, przy tym zaangażowanie społeczne kojarzyło się ze sztucznie zaordynowaną doktryną socu.
Pojawiały się jednak wyjątki. Przychodzi mi do głowy w tej chwili grupa Wprost, retrospektywę pośmiertną jednego z członków grupy, Zbyluta Grzywacza, można oglądać obecnie w Muzeum Narodowym. W programie grupy Wprost, powstałej mniej więcej równolegle z poezją Nowej Fali w literaturze (Wprost w 1966, Nowa Fala zaś w 1968) było docieranie do tzw. ludzi nieobeznanych ze sztuką, urządzili ono wystawę m.in. w Domu Kultury w Nowej Hucie. Rysuje się tutaj interesująca sprzeczność. Tematyka, jaką podejmowali (na przykładzie Grzywacza), to np. mówcy z mikrofonami, porzucone kobiety w szarej scenerii PRL, kolejki po mięso, a wszystko ubrane w szaty znanych wątków z kultury, unurzane w kulturze wysokiej, podane tradycyjnie i tradycyjnym, „wysokim” językiem, metaforyką. Tak więc, według mnie, retoryka zaangażowania była tutaj rodzajem ozdoby. Podobnie rzecz się ma z ulubionymi przez Wprostowców martwymi naturami i motywami wziętymi ze zgrzebnej rzeczywistości, np. z blokowiska. Zapomnieli, że robotnicy czy chłoporobotnicy, do których niby to kierowali swój przekaz, nie chcą oglądać swojego otoczenia. Ich założonymi odbiorcami i tak miała być (spauperyzowana) inteligencja.
W okolicach roku 1968 wiele działo się także w teatrze. Nowe grupy odwoływały się do formuły teatru agit-propu z sowieckiej Rosji, dobrze znanej w Polsce (techniki Meyerholda, ale zwrot w kierunku propagandówek). Chodziło tutaj – jak i w poezji, jak i w plastyce – nie o walkę z systemem, ale doprowadzenie do przemiany wewnątrzsystemowej. Odwoływano się do poetyki i języka gazety. Wymienić można wczesne eksperymenty teatralne Teatru Ósmego Dnia, Teatru Kalambur, Teatru Stu.
Potem wydarzył się czas Solidarności i stan wojenny. W tym okresie znaczna część środowiska artystycznego wykonała zwrot na prawo i oddała się pod skrzydła Kościoła, wykonując wiele dzieł nawiązujących do tradycyjnej ikonografii związanej z pokrzepieniem serc i mówieniem o Polsce, o odzyskaniu niepodległości. Mówiono o polskiej historii, o rzeczywistości dnia codziennego, ale sublimowano ją w dość przejrzyste metafory mówiące o męce artysty, na którego barkach spoczęła odpowiedzialność „walki o niepodległość”, a także o zniewolonej Polonii. Tak więc, i tutaj niewiele się zmieniło w postawach artystów, może z wyjątkiem tego, że pokazali oni jasno swoje postawy, swoją kontestację wobec oficjalnego życia artystycznego. Jednak te postawy świadczyły o tym, że artyści brali na swoje barki „cierpienie” narodowe, byli wciąż tymi, którzy podtrzymywalu pamięć i budzili sumienia. To zaangażowanie z czasów PRL, jak widać, dotyczyło raczej mówienia o polskiej rzeczywistości, mniej zaś było pomyślane jako narzędzie realnej zmiany społecznej. Wiele osób z młodszego pokolenia stroniło jednak od tych deklaracji. Istniał też zatem nurt „trzecioobiegowy”, prześmiewczy, dadaistyczny.
Po 1989 roku dyskusja o zaangażowaniu przybrała nowy kształt. Zaangażowanie jako termin określający pewne rozumienie sztuki i postawy artysty, zniknęło. Jego funkcje przejęła sztuka krytyczna, która sama w sobie pozostaje nie do końca zdefiniowana, dyskusyjna jako formacja, niejednorodna. Była to sztuka – uprawiana równolegle przez garstkę artystów-wybitnych indywidualności, jak absolwenci pracowni Kowalskiego (Kozyra, Żmijewski), Zbigniew Libera, Robert Rumas i Grzegorz Klaman, która miała testować i ukazywać społeczną hipokryzję, płytkość i podatność na stereotypy opinii publicznej, która miała bulwersować mieszczucha.
Ostatnimi czasy zwłaszcza działalność Żmijewskiego przynosi wiele pytań. Żmijewski, któremu w ostatnich czasach, krytycy zaczynają wytykać sadystyczne doświadczanie modeli (we wcześniejszych pracach), usiłuje poruszać ważkie zagadnienia społeczne, politykę i demokrację powstające oddolnie spontanicznie. Nie jestem pewna czy jego prace mogą jednak działać mogą na rzecz zmiany, uczulać ludzi na istnienie ludzi chorych itp., powodować zmianę w ich światopoglądzie czy postępowaniu. Powoduje to brutalność i niejednoznaczność moralna jego wcześniejszych prac, a także wymienione przeze mnie wcześniej wątpliwości dotyczące umieszczenia i funkcjonowania sztuki w naszym systemie. Żmijewski w manifeście opublikowanym w „Krytyce Politycznej”, Stosowane sztuki społeczne, postuluje uprawianie takiej sztuki, która miałaby być ściśle powiązana z nauką i która miała by tę naukę wspomagać, badać na własną rękę i swoimi sposobami, przynosić jej wyniki eksperymentów itp. Wywołało to burzliwą dyskusję co do rzeczywistych możliwości sztuki.
Chciałabym wrócić do postawionych na początku pytań.
Czy taka sztuka, która może powodować zmianę społeczną, w ogóle może istnieć, czy zmiana społeczna może być celem sztuki? Jak taka sztuka może wyglądać i jak ma działać?
Na początek jednak zapytajmy: co to w ogóle znaczy „zmiana społeczna”? Mam wrażenie, że na potrzeby tej dyskusji (i w ogóle przy używaniu tego terminu) chodzi o poszerzenie świadomości społecznej, o zmianę polskiego społeczeństwa z zacofanego, o sympatiach prawicowych, ksenofobicznego, zamkniętego wobec wszelkiego rodzaju odmieńców w takie, które będzie akceptowało obcych / innych. Chodzi w skrócie – o wyrugowanie homofobii i naukę tolerancji wobec innych stylów życia niż te z głównego nurtu.
Wydaje mi się, że taka sztuka może istnieć, może jednak istnieć i taka sztuka, która powoduje zmianę społeczną w stronę większej konserwatywności. Sztuka może mieć wiele różnych celów, trudno jednak spodziewać się po niej spektakularnych efektów. Jest czymś innym niż propagandową gazetką i ma wiele znaczeń, bardziej niż zmieniać całe społeczeństwo może raczej uwrażliwiać, poszerzać horyzonty pojedynczych osób. Poza tym nie wydaje mi się, żeby sztuka tradycyjna mogła oddziaływać na ludzi do tego stopnia, żeby zmieniali cały swój światopogląd i postępowania. I to gremialnie. Nie ta siła oddziaływania, nie te oczekiwania wobec sztuki, nie to nastawienie artystów, nie w tym systemie. Jak malarstwo chociażby tak wyrafinowane jak Sasnala, może powodowa zmianę? Dla zmiany potrzeba sztuki działającej silniej, sprytniej, przy tym znajdującej się nie tam, gdzie ludzie się jej spodziewają. Jednak przede wszystkim, moim zdaniem, sztuka może tylko owe zmiany wspierać, nie jest zaś ich głównym nośnikiem.
Powstaje bowiem pytanie czy sztuka może dyktować zmiany, czy może te zmiany po prostu wprowadzać; zmiany, które pojawiały się gdzie indziej. Moim zdaniem, sztuka zazwyczaj nie wprowadza nowych idei. Może je wspierać, lecz sama ma za słabe oddziaływanie. Dzisiaj jest bowiem częścią systemu entertainment, co oznacza, że jest z jednej strony sposobem na spędzanie wolnego czasu, na dowartościowanie się społeczne, z drugiej zaś – lokatą kapitału. Sztuka taka jak najbardziej oddziałuje, lecz nie w kierunku zmiany, o jaką nam chodzi, ma za zadanie kreować odbiorcę niedojrzałego, wiecznie złaknionego nowych atrakcji, idealnego, podatnego na mody i sugestie rynku.
W kwestii zmiany pozytywnej, w stronę otwartego, tolerancyjnego społeczeństwa, jestem po stronie sowieckich produktywistów, myślę, że taka sztuka jest domeną działalności projektantów i ludzi, którzy mają wpływ na produkcję i którzy tworzą nasze bezpośrednie otoczenie: samochody, domy, w których mieszkamy, to, jak wyglądają nasze mieszkania i tak dalej.
Co sztuka może zmieniać? Czy ja sama znam taką sztukę? Czy można ją uprawiać w instytucjach?
Moim zdaniem, sztuka zmieniająca rzeczywistość społeczną jest utopią. Sztuka w rzadkich przypadkach może wpływać na pojedynczych ludzi. Może zmieniać ich myślenie, może wstrząsać, nie dawać się zapomnieć. Nie działa ona tylko wprost, ale w dużej mierze podprogowo, poza świadomością. Wiem, jak to brzmi tutaj, na tym festiwalu. Jednak moim zdaniem, sztuka w formie, jaką znamy, jest niezdolna do przeprowadzenia zmiany. Ogranicza się w większości do przestrzeni dla niej przeznaczonych, trafia i tak do przekonanych bądź do tych, co chcą się obrazić, i nie ma szerokiego oddziaływania. Nie twierdzę przez to, że to, co np. pokazuje się na festiwalu „Kultura dla Tolerancji”, nie ma sensu. Oczywiście, że ma: filmy, spektakle tańca, teatr, wystawa obrazów Lidki Krawczyk i Wojtka Kubiaka czy filmy Kozyry są niezwykle warte obejrzenia. Mam jednak wątpliwości czy służą one bezpośrednio zmianie. Działają raczej pośrednio: przyczyniają się bowiem do rozprzestrzeniania idei.
Sztuka, która może coś zmieniać, to albo sztuka projektowa, sztuka, która wchodzi we współpracę ze sztuka popularną. Mogłaby to być ewentualnie sztuka publiczna – tu mam jednak pewne wątpliwości. Nie mogę sobie przypomnieć takiej sztuki, która zmieniałaby ludzi naprawdę. Myślę naprawdę, że są to indywidualne przypadki.
Pytanie o instytucje jest ważne, myślę jednak, że to jest bardziej pytanie do osób, które nią kierują i o cele, jakie instytucji stawiają. Instytucja byłaby teoretycznie niezmiernie ważnym sojusznikiem zmian, gdyby prowadziła świadomą politykę ich wspierania. Większość instytucji wiedzie jednak żywot dla samych siebie bez refleksji na temat tego, do kogo kierują swoją działalność i po co ją prowadzą. Instytucje mogłyby wspierać sztukę inną niż wygodnie nowoczesna i modna. Mogłyby świadomie prowadzić działania nakierowane na zmianę. Również działania edukacyjne.