Tatiana Czekalska, Leszek Golec, z wystawy "Piąta aktywność", Muzeum Sztuki w Łodzi, 1996 (Avatar i kot Kołek)
Ostatnio usłyszałam, że powoływanie się na pewnych autorów to obciach. Dziwnym trafem zbiegło się to w czasie z przeczytaniem przeze mnie wywiadu z Agnieszką Brzeżańską, w którym artystka wyznaje: tekstów o sztuce nie jestem już w stanie czytać, nużą mnie one potwornie, są zbiorami kalek, które nie generują żadnej wiedzy ani informacji, są zazwyczaj jałowym tekstem („Notes na 6 tygodni”, nr 62, lipiec-sierpień 2010). Westchnęłam z ulgą, że mam towarzyszkę niedoli, bowiem poczucie pustki i ssania w żołądku towarzyszy mi nader często przy obcowaniu z tekstami o sztuce. Czytam ich coraz mniej, bo mało który jest dla mnie intelektualną przygodą, polska krytyka jest mdła i nijaka, a na dokładkę niesłychanie przewidywalna. Lepiej zająć się literaturą, a – w moim przypadku chociażby kryminałami.
Krytyka wytwarza zgrabne i nikomu niepotrzebne teksty, najczęściej solenne opisy – polska krytyka omówieniami stoi! – rodzaj rytualnych gestów: „ ja popieram tego, a ty popierasz tamtego”. Nie ma odkryć, nie ma ekscytujących wyczynów, mało co lub kto daje do myślenia i odkrywa nowe lądy. Cytuje się w kółko to samo, przywołuje się wciąż te same nazwiska. Jeśli polemiki, to według schematu tańca dworskiego lub testosteronowego naparzania się kogutów, z których wynika, że trwa walka o bycie opiniotwórczym. Zgadzam się w tym poglądzie z Jakubem Banasiakiem, który właśnie pożegnał się z krytyką. Wypalił się szybko, trzeba przyznać. Nie zgadzałam się z jego dążnością do jałowych dysput i nadużywaniem słów, ale zgadzam się zdecydowanie: trzeba więcej życia, ryzyka osobistego, więcej energii i emocji włożyć w krytykę.
Dlatego też uważam, że powoływanie się na nieoczywistych autorów, z ryzykiem, że autor nie jest na intelektualnym topie, powinno raczej dobrze świadczyć o krytyce aniżeli być źródłem poczucia obciachu. Obciach – co to w ogóle za kryterium? Towarzyskie, pozamerytoryczne, wykluczające, odbierające odwagę i umiejętność prowadzenia poszukiwań na własną rękę. Kto powiedział, że polski świat sztuki to indywidualiści? Przeciwnie: jest niezwykle zuniformizowany.
*
Pogląd na temat obciachu został przywołany przez Adama Mazura, gdy omawiał on twórczość Leszka Golca podczas seminarium w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Leszek Golec i współpracująca z nim Tatiana Czekalska to artyści działający na marginesach polskiego życia artystycznego. Marginalizacja w ich przypadku oznacza zatem tylko tyle, że uczestniczą w nim na własnych zasadach, od czasu do czasu, konsekwentnie opierając się o własny światopogląd. Prawdopodobnie nie zależy im na medialnej popularności. Ich działalność, postawa radykalnie antyantropocentryczna, ich poglądy są tego rzędu, że ich sztuka staje się stopniowo coraz bardziej trybuną do propagowania idei wegetarianizmu, wyciszonego trybu życia, medytacji, wyzbycia się agresji, nowej duchowości.
Jeżeli w ogóle zatem są to artyści zmarginalizowani, to z własnego wyboru. Nie widziałabym jednak ich sytuacji w ten sposób, wielokrotnie pisano o nich, pamiętają o nich aktywni dziś aktorzy sceny sztuki – organizatorzy wystaw itd. Rozumiem jednak, że chodzi raczej o pewną bezradność krytyki w interpretowaniu tej działalności. Krytyka po sztuce krytycznej i manifeście Żmijewskiego nie wie co począć z Czekalską i Golcem. Krytyka ich nie reinterpretuje i nie lokuje w jakimś miejscu na mapie wydarzeń artystycznych. Są gdzieś bardzo z boku na zasadzie egzotycznego dodatku.
A tymczasem można ich działalność ująć w kontekście nowej koncepcji duchowości, Steiner i Agamben się kłaniają, a nie tylko Heidegger przywoływany onegdaj przez Marka Goździewskiego, estetyka relacyjna aż się prosi o zastosowanie. No a ja miałam czelność przywołać w kontekście działalności Golca i Czekalskiej – nazwisko Anthony De Mello. To według Adama dowód mojej odwagi czy bezrefleksyjności w kwestii konfrontowania się z obciachem. Intelektualnym zapewne. Zaczekam aż Adam opublikuje tekst i wtedy może napiszę dłuższą polemikę. Teraz jednak chcę powiedzieć, że De Mello, Jezuita, wszechstronnie wykształcony Hindus, zdobył również w Polsce popularność w latach 90., jako autor łączący tradycję duchowości Zachodu ze Wschodem. Jego pisma, pisane bardziej kolokwialnym językiem i przystępniejsze niż Thomasa Mertona, odegrały podobną rolę do pism amerykańskiego Trapisty, Ericha Fromma czy np. D.T.Suzuki. Zasadne i adekwatne jest sięganie do intelektualnego tła danego czasu, gdy omawia się twórczość danych autorów, a nie ahistoryczne sięganie po modnych w naszym momencie autorów (którym przecież nie odmawiam wartości). O Agambenie czy estetyce relacyjnej w Polsce się w latach 90. nie słyszało (ta druga powstała po 2000 roku). Natomiast wydawnictwa takie, jak Pusty Obłok, Santorski czy Zysk i Spółka (i wiele innych) wydawały zasadnicze pozycje z kanonu fascynacji wschodnimi systemami duchowo-filozoficznymi. Nie sądzę, by pisma Agambena współkształtowały postawę Golca i Czekalskiej. Tamto tło było natomiast ważne, nawet jeśli nie oddziałało wprost.
Tak zatem, ostrożnie z tym obciachem – to może być oznaka ignorancji.