Melancholia i zbrodnie zawsze mnie interesowały i zrobię o tym wystawę. Zajmuje mnie krytyka jako projekt egzystencjalny.
4.12.13
9.10.13
Wystawa "Co pozostaje" w BWA Sokół, Nowy Sącz
otwarcie 18 października (piątek), godz. 18.00.
Podczas wernisażu odbędzie się performance Ewy Zarzyckiej i Karoliny Oleksik "Zdarzyło się w przyszłości"
Kuratorka: Magdalena Ujma
Olaf Brzeski, Bogna Burska, Helen Ganly, Veli Granö, Polina Kanis, Jacob Kirkegaard, Rä di Martino, Lucia Nimcová, Karolina Niwelińska, Eugenio Percossi, Jadwiga Sawicka, Jacek Zachodny, Ewa Zarzycka i Karolina Oleksik
Co pozostaje to wystawa o psychicznych uzależnieniach w życiu codziennym. O poszukiwaniu bodźców emocjonalnych oraz ich uporczywym odtwarzaniu. O prywatnych rytuałach i nadmiernym zaabsorbowaniu najbliższym otoczeniem. I, wreszcie, o uzależnieniu od autoanalizy. Wystawa jest całościowym projektem, w którym splatają się różne sposoby prowadzenia narracji o emocjach i różne dyscypliny. Sztuki wizualne łączą się tutaj z literaturą i audioartem. Wystawa ma oddziaływać na zmysły i odwoływać się do wspomnień oraz indywidualnych skojarzeń widzów, a dźwięk, tekst i obraz mają się nawzajem uzupełniać.
Co pozostaje to również próba podejścia z innej niż zwykle strony do gorących idei polskiej sceny artystycznej, do pytań o użyteczność sztuki, jej moc zmieniania rzeczywistości. Wbrew popularnemu dzisiaj ujmowaniu tej problematyki, nasza perspektywa podkreśla subiektywne poznanie i oddaje głos wewnętrznym światom pojedynczych osób.
Co pozostaje to również próba podejścia z innej niż zwykle strony do gorących idei polskiej sceny artystycznej, do pytań o użyteczność sztuki, jej moc zmieniania rzeczywistości. Wbrew popularnemu dzisiaj ujmowaniu tej problematyki, nasza perspektywa podkreśla subiektywne poznanie i oddaje głos wewnętrznym światom pojedynczych osób.
Jedną z inspiracji projektu jest powieść Toma McCarthy’ego „Remainder” (2005, polskie tłumaczenie ukazało się w 2013 roku nakładem WAB). Książka poświęcona jest utracie pamięci w wyniku stresu pourazowego i zagadnieniu re-enactment. Początkowo rozpowszechniały ją galerie sztuki współczesnej. Tom McCarthy jest prezesem fikcyjnego Neuronautical Society i autorem wielu manifestów, a także akcji artystycznych.
Wystawie towarzyszyć będą projekcje filmów: "Zakochany bez pamięci", „Synekdocha”, „Rekonstrukcja”, warsztaty prowadzone przez grupę STUDNIA O., spotkanie z pisarzem, tłumaczem i krytykiem Janem Gondowiczem oraz katalog w postaci antologii tekstów literackich, podejmujących zagadnienie uzależnień psychicznych.
Helen Ganly, szkic instalacji realizowanej w BWA SOKÓŁ, 2013 © Helen Ganly
Szkic do performance'u Ewy Zarzyckiej i Karoliny Oleksik Zdarzyło się w przyszłości, 2013 © Ewa Zarzycka & Karolina Oleksik
Partner wystawy:
Współfinansowanie wystawy:
Patronat medialny :
11.9.13
Dzień jest za krótki (Kilka opowieści autobiograficznych
Otwarcie: piątek, 13.09.13, godz.19
Wystawa
jest poświęcona autobiograficznym relacjom w najnowszej sztuce polskiej.
Zaproszeni artyści opowiadają własne historie. Są to historie z życia wzięte, w
których narracja zazwyczaj jest snuta w pierwszej osobie. Napięcie pomiędzy
figurą autora a podmiotem dzieła z jednej strony, a z drugiej – pomiędzy fikcją
a prawdą przedstawienia tworzy oś tej wystawy.
Słowa „dzień jest za krótki” to cytat z wypowiedzi pewnego dyrektora galerii, który jest również artystą. Wypowiedź dotyczyła niemożliwości pogodzenia aktywności artystycznej z zarządzaniem instytucją. Słowa stanowią jednocześnie wyraz frustracji osoby, która jest świadomym obserwatorem własnych życiowych wypadków i na bieżąco je komentuje, starając się nie przeoczyć niczego. Jej zmartwienie można nazwać troską diarysty.
Autobiograficzność sztuki najnowszej to rozległy temat, gąszcz tropów i możliwych podejść, zarazem artystycznych, jak i badawczych. Na wystawie wytyczone zostają dwie ścieżki. Pierwsza została już wymieniona: sprzeczności towarzyszące zapisywaniu własnego życia, frustracja diarysty. Jak zanotować wszystko? Dokonywać wyborów? Przewidzieć co w przyszłości będzie ważne? Drugi trop to z kolei historia, która odbija się i w osobistych zapiskach, i w bardziej kronikarskim notowaniu codzienności.
Wystawa „Dzień jest za krótki” skupi się na wybranych przykładach dokumentu osobistego. Pokaże wyraziste zastosowania pierwszoosobowej narracji, by zastanowić się dlaczego i w jakim celu artyści współcześni tak często bazują na własnej autobiografii, ujawniają siebie jako narratora opowieści.
W trakcie wernisażu odbędzie się performance Ewy Zarzyckiej oraz akcja artystyczna Malwiny Niespodziewanej „Urodziny”.
Słowa „dzień jest za krótki” to cytat z wypowiedzi pewnego dyrektora galerii, który jest również artystą. Wypowiedź dotyczyła niemożliwości pogodzenia aktywności artystycznej z zarządzaniem instytucją. Słowa stanowią jednocześnie wyraz frustracji osoby, która jest świadomym obserwatorem własnych życiowych wypadków i na bieżąco je komentuje, starając się nie przeoczyć niczego. Jej zmartwienie można nazwać troską diarysty.
Autobiograficzność sztuki najnowszej to rozległy temat, gąszcz tropów i możliwych podejść, zarazem artystycznych, jak i badawczych. Na wystawie wytyczone zostają dwie ścieżki. Pierwsza została już wymieniona: sprzeczności towarzyszące zapisywaniu własnego życia, frustracja diarysty. Jak zanotować wszystko? Dokonywać wyborów? Przewidzieć co w przyszłości będzie ważne? Drugi trop to z kolei historia, która odbija się i w osobistych zapiskach, i w bardziej kronikarskim notowaniu codzienności.
Wystawa „Dzień jest za krótki” skupi się na wybranych przykładach dokumentu osobistego. Pokaże wyraziste zastosowania pierwszoosobowej narracji, by zastanowić się dlaczego i w jakim celu artyści współcześni tak często bazują na własnej autobiografii, ujawniają siebie jako narratora opowieści.
W trakcie wernisażu odbędzie się performance Ewy Zarzyckiej oraz akcja artystyczna Malwiny Niespodziewanej „Urodziny”.
***
Artyści: Azorro, Basia Bańda, Wojciech
Bąkowski, Agata Bogacka, Monika Drożyńska, Pola Dwurnik, Aneta Grzeszykowska,
Elżbieta Jabłońska, Zuzanna Janin, Łukasz Jasturbczak & Małgorzata Mazur,
Katarzyna Józefowicz, Katarzyna Kozyra, Robert Kuśmirowski, Maess, Cecylia
Malik, Malwina Niespodziewana, Hanna Nowicka, Joanna Pawlik, Joanna Rajkowska,
Wilhelm Sasnal, Maciej Sieńczyk, Janek Simon, Mariusz Tarkawian, Zorka Wollny,
Ewa Zarzycka, Erwina Ziomkowska, Artur Żmijewski.
Organizator: Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu
A oto przedruk mojego esej do katalogu wystawy: Drugie życie autorów
Organizator: Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu
A oto przedruk mojego esej do katalogu wystawy: Drugie życie autorów
26.8.13
Arsenał
Popieram protest przeciwko polityce władz Poznania w sprawie
prowadzonej przez nią do tej pory Galerii Arsenał.
Jak w ciągu ostatnich lat się przekonaliśmy, w Polsce po
1989 roku stopniowo zanikało pojęcie dobra wspólnego na rzecz faworyzowania
własności prywatnej. Początkowo było to zrozumiałe i witane entuzjastycznie.
Rzeczywiście, właściciele działek mogą sobie na nich stawiać co chcą, a zatem
Polska stała się wizualnym śmietniskiem, posiadając takie natężenie reklam wielkoformatowych
przy drogach (i reklam na murach domów), że zaprzeczyło to nie tylko samej skuteczności
reklamowania się czy też estetyce krajobrazu, lecz i komfortowi samych mieszkańców.
Rzeczywiście, ludzie potrzebują gdzie pójść z dziećmi po kościele, gdzie byłoby
sucho, ciepło, jasno i przyjemnie, nie byłoby żebraków, biedaków i pijaków. No
to w całej Polsce wzdłuż i wszerz rosną wspaniałe galerie handlowe z palmami i
wodotryskami, do których walą tłumy, szczególnie w soboty i niedziele. I tak dalej,
przykłady można mnożyć: grodzone osiedla? (Trzeba być na własnym i odgrodzić
się od hołoty). Zatłoczone ulice? (Przecież każdy może jeździć, no i spełniać
podstawowe problemy życiowe, nie mieszając się z hołotą, nie marznąc, czekając na przystanku oraz – co jest moim ulubionym argumentem – nie wąchając
czyjegoś… braku higieny). Brak miejsc parkingowych? (Spisek mieszkańców okolicznych
wsi). Fatalna opieka zdrowotna, zły system edukacji? (Wina wszystkich, tylko
nie nasza). A poczytajcie sobie na forach w Internecie, gdzie zasadniczą rolę
odgrywa vox populi: kto temu winny? Przecież wiadomo, że za wszystko trzeba
zapłacić. To proste: nie zarabiasz, to się nie skarż, że zły lekarz, kiepskie
przedszkole. Chcesz dobrych usług? Płać.
Owocem takiego myślenia jest również przekonanie, że na instytucjach
kultury da się zaoszczędzić, a co więcej, mogą one zarabiać na siebie. Że
kuratorzy i artyści to roszczeniowcy. Wiadomo przecież, że są dawcami usług.
Chcesz mieć dobrą płacę? To rób tak, żeby tłumy waliły na twoją wystawę, a nie
płacz i żeruj na pieniądzach podatnika, ty darmozjadzie.
Na tym zresztą nie koniec. Jak słusznie wskazała Agnieszka Graff, w Polsce zdarzył się przedziwny alians pomiędzy NGOsami a organami publicznej władzy. Zamiast budować społeczeństwo obywatelskie ze wszystkimi jego niuansami, NGOsy zaczęły wypełniać luki w działalności publicznej, zastępując instytucje kultury działające w interesie podatnika.
W tej chwili mamy do czynienia z rosnącą (jak się obawiam) falą myślenia "rynkowego" w kulturze, sprzyja temu tzw. kryzys finansowy, jakiemu obecnie stawiamy czoła. Konkurs na operatora Trafostacji w Szczecinie, którą wygrała nikomu nie znana firma, stworzona ad hoc przed konkursem, dobiegające stąd i zowąd głosy o "zachęcaniu" kuratorów do przejścia na kontrakty, a teraz sprawa przerwania w trakcie trwania konkursu na dyrektora w Galerii Arsenał w Poznaniu, świadczą o niebezpiecznym trendzie.
Funkcjonowanie publicznych instytucji kultury wraz z ich zespołami donaga się bez wątpienia reform. Jak słusznie wskazał Mikołaj Iwański, niefortunna dla nich była ustawa o samorządzie lokalnym, i przeniesienie władzy w zakresie prowadzenia instytucji kultury na poziom lokalny. To są być może choroby wieku dziecięcego, to traktowanie instytucji kultury jako synekury (o ile instytucje tego dotrwają).
Tak zatem dominującą wizją jest kultura sprywatyzowana. Nie każdy rodzaj kultury nadaje się jednak do prywatyzacji. Już tutaj nie wspominam nawet o podstawowych powinnościach władzy, reprezentującej różne grupy obywateli, nie mówię o potrzebie dobrej edukacji czy miejsc prawdziwie publicznych. Mówię o tym, że jeśli publiczne galerie zostaną sprywatyzowane, to będą wyłącznie zależały od dotacji na projekt - i wtedy zatracą swój charakter.
Dobro publiczne i dobro wspólne - najwyższy czas przypomnieć sobie ich znaczenie, żeby starczyło w naszych miejscach zamieszkania miejsca dla wszystkich.
W tej chwili mamy do czynienia z rosnącą (jak się obawiam) falą myślenia "rynkowego" w kulturze, sprzyja temu tzw. kryzys finansowy, jakiemu obecnie stawiamy czoła. Konkurs na operatora Trafostacji w Szczecinie, którą wygrała nikomu nie znana firma, stworzona ad hoc przed konkursem, dobiegające stąd i zowąd głosy o "zachęcaniu" kuratorów do przejścia na kontrakty, a teraz sprawa przerwania w trakcie trwania konkursu na dyrektora w Galerii Arsenał w Poznaniu, świadczą o niebezpiecznym trendzie.
Funkcjonowanie publicznych instytucji kultury wraz z ich zespołami donaga się bez wątpienia reform. Jak słusznie wskazał Mikołaj Iwański, niefortunna dla nich była ustawa o samorządzie lokalnym, i przeniesienie władzy w zakresie prowadzenia instytucji kultury na poziom lokalny. To są być może choroby wieku dziecięcego, to traktowanie instytucji kultury jako synekury (o ile instytucje tego dotrwają).
Tak zatem dominującą wizją jest kultura sprywatyzowana. Nie każdy rodzaj kultury nadaje się jednak do prywatyzacji. Już tutaj nie wspominam nawet o podstawowych powinnościach władzy, reprezentującej różne grupy obywateli, nie mówię o potrzebie dobrej edukacji czy miejsc prawdziwie publicznych. Mówię o tym, że jeśli publiczne galerie zostaną sprywatyzowane, to będą wyłącznie zależały od dotacji na projekt - i wtedy zatracą swój charakter.
Dobro publiczne i dobro wspólne - najwyższy czas przypomnieć sobie ich znaczenie, żeby starczyło w naszych miejscach zamieszkania miejsca dla wszystkich.
10.8.13
Gruzja jako fantazmat. Guerilla gardening
W końcu i ja trafiłam do Gruzji. I z tego powodu zaczynam rozumieć przyczyny miłości tak wielu osób z Polski do tego kraju. Są wśród nich nie tylko podróżnicy i turyści, ale ludzie sztuki, dziennikarze, reportażyści, nie wspominając o politykach. Ile książek dokumentujących tę fascynację powstało? A Pawilon Gruzji w Wenecji?
widok Mestii, sierpień 2013, fot. Social Photography Caucasus Foundation
Kolejka podróżnych w Katowicach-Pyrzowicach do
destynacji Kutaisi jest specyficzna. Wrażenie potwierdza się gdy nad ranem
odbieramy bagaże. Dredy, sportowe stroje, trekkingowo-wspinaczkowy ekwipunek:
plecaki, pontony, rowery. Brak wydekoltowanych koszulek, powiewnych sukien,
plastikowych klapków i kraciastych spodenek, charakteryzujących polskiego
wczasowicza w Grecji czy Egipcie. Jedna dziewczyna, włosy zaplecione
w warkoczyki, w hostelu nie da nam spać
popisując się solowymi występami wokalnymi o rozpiętości od Janis Joplin po Edith Piaf.
Nie zapomnę widoku Gruzji z samolotu. (Realizacja marzenia: i co mam z nim począć?) Najpierw
wschód słońca nad Morzem Czarnym, potem łańcuchy
górskie i rzeki. Na płycie lotniska uderza nas powietrze wilgotne i
przesiąknięte zapachem roślin. Pomaga mi współpasażer mówiący po gruzińsku,
czego kompletnie nie rozumiem tak jak on mojej polszczyzny. Pomaga wynieść
uśpione dziecko z samolotu, niesie mój bagaż. I tak potem już będzie, spontaniczna pomoc obcych ludzi. Jakby potwierdzała się obiegowa opinia, wyrażona na stronie radia Tok Fm: Gruzja to jeden z niewielu krajów na
świecie, w którym naprawdę lubią Polaków. Doprawdy? A może jej mieszkańcy są otwarci na kontakt z innymi, niezależnie czy są Polakami, czy nie? Jednak zdanie takie
grzeje nasze zakompleksione ego i to najważniejsze. Gruzja dostarcza nam przy tym bliskiej egzotyki, łatwiej osiągalnej i łatwiejszej do przyswojenia niż np.
kraje arabskie czy Dalekiego Wschodu.
Wspomnę o wydarzeniu, które miałam okazję obserwować w
Mestii, stolicy wysokogórskiego regionu Swanetia, dodajmy stolicy liczącej
sobie trzy i pół tysiąca mieszkańców. Od kilku lat władze stawiają na rozwój
turystyki. Stąd piorunująca (i uwodząca) mieszanka nowoczesności i
archaiczności. Z jednej strony mamy spełnienie marzeń o wakacyjnej dzikości i
kiepskich warunkach bytowania, dla których Gruzja tak nas pociąga:
„prawdziwe średniowiecze” (jak czytałam w przewodnikach i słyszałam z ust
turystów różnych nacji), kamienne wieże, polifoniczny śpiew przy obiedzie, tradycje klanowej
zemsty i legendarna gościnność (mieszkańcy zdają się być niekiedy jej niewolnikami), do tego wysokie góry, wartkie rzeki oraz stare ikony. Z drugiej strony mamy już zaczątek patologii, która
zabiła w Polsce Zakopane, Międzyzdroje czy Kazimierz nad Wisłą, gdzie nie ma
ani krztyny spokoju i autentyczności. Nagabujące na ulicach babcie,
guesthousy urządzone na środku placu budowy, stada chodzących luzem krów i
psów. Kamienne centrum pachnie nowością, postawione od jednego
projektu, wszystko jednolite, stylizowane na architekturę ludową. Jest piazza (skąd
taka nazwa?), nowe-stare budynki ją okalające świecą pustkami, nie ma komu
wynajmować ich pomieszczeń. W hotelu mieliśmy nasz własny Berghof z
niezapomnianymi widokami z tarasu i możliwością leżakowania. Bo Mestia bardzo
chce stać się nowym Davos. Turystyka zabije to miejsce, ale taka jest kolej
rzeczy, mieszkańcy gdyby nadal uprawiali swoje poletka ziemniaków, śpiewali
oraz jeździli konno, to z czasem staliby się eksponatami w wielkim skansenie,
który i tak ktoś wykorzystałby dla celów zarobkowych.
W
Mestii, na początku sierpnia, odbyła się druga po Zugdidi odsłona festiwalu
„Art Active”. Jest to pierwszy festiwal street artu w Gruzji. Organizowany
przez Social Photography Caucasus Foundation oraz GeoAIR Collaborative Cultural Projects, a także Internews Georgia, pod egidą Unii Europejskiej, ma
za cel – jak rozumiem – niekoniecznie wykonanie znakomitych (i wiekopomnych –
jak mawiał pewien artysta) dzieł, lecz zajmowanie się lokalnymi problemami,
związanymi z ekologią, społeczeństwem obywatelskim, braniem spraw w swoje ręce.
Podkreślano kreatywną działalność mieszkańców, zwłaszcza dzieci. Akcja w Mestii odbyła
się z udziałem lokalnych szkół, pod kierownictwem Richarda Raynoldsa, pioniera
ruchu guerilla gardening w UK. Za punkt wyjścia uznano
lawinowy rozwój przemysłu turystycznego. Rozwój owocujący rosnącą ilością
śmieci, które lądują w dolinach rzek, krzakach, przydomowych ogrodach.
Najpierw
odbyło się oczyszczanie zakątków miasta z plastikowych butelek typu PET, szkła
różnego koloru i innych odpadów. Następnie wszyscy chętni, wraz z uczniami i
artystą, pod czujnym okiem grupy EU Monitoring, mogli
uczestniczyć w akcji sadzenia roślin oraz zdobienia niewielkiego parku,
znajdującego się w samym centrum, przy wspomnianej piazzy, naprzeciwko siedziby władz miasta oraz
policji. Idea guerilla gardening wydała mi się w tym miejscu i
w ogóle w Swanetii absurdalna. Osiedle typu miejskiego (jak opisano
Mestię w Wikipedii) wciśnięte w wąską dolinę pomiędzy majestatycznymi szczytami
Kaukazu, wszędzie króluje dzika przyroda, na której pastwę wydani są ludzie, nie
potrzebuje partyzantki ogrodniczej, bo jest z nią od wieków za pan brat.
Przyroda determinuje tutaj życie, uniemożliwia chociażby dostęp do miejscowości
w miesiącach zimowych. Po co wprowadzać zwyczaj wzięty z przeludnionych
metropolii Zachodu, oderwanych od rytmu pór roku? Mieszkańcy Mestii nie
potrzebują powrotu do życia w zgodzie z naturą: posiadają własne
działki, pola i ogrody. Do głowy nie przyszedłby im guerilla gardening,
przeprowadza się tutaj raczej jego odwrotność: modernizację poprzez odgórnie
podyktowaną stylizację na coś starego.
Nie
rozumiem do końca akcji w Mestii, nie zamierzam jej jednak potępiać. Nie znam
bowiem wszystkich jej kontekstów. Przypuszczam, że jej wartość może polegać na
działaniu wspólnotowym, wzbudzaniu poczucia odpowiedzialności za przestrzeń publiczną, poprzez to nieszczęsne, męczące zbieranie śmieci.
Turystyka w dzisiejszych czasach równa się wszak maksymalnemu i bezlitosnemu
wyzyskowi danego miejsca. Wyjałowienie i góry śmieci to jej efekty. Akcja w
Mestii może być dzwonkiem alarmowym dla władz i dla mieszkańców. "Patrzcie, turystyka może dać wam pracę i niezłe zarobki, ale przynosi też ze sobą wiele szkodliwych rzeczy".
26.6.13
"Monstrualna infekcja zatok"*
Po jaką cholerę to napisała? Po co opublikowali? Tę Wiosnę w Pekinie. Przecież ktoś ją zaprosił, przecież pojechała tam, a właściwie poleciała z
własnej woli. Jeśli dobrze zrozumiałam, na święto jednej z tamtejszych szkół, na spotkanie z
dziećmi.
Dorota Masłowska popełniła wielostronicowy tekst, który językowy
karnawał, nieustanny wysiłek, by być jak najbardziej zaskakującą, efektowną,
uwodzącą czytelnika, wykorzystuje w celu przekazania piorunującej wiązki złych uczuć. Królują wśród
nich: obrzydzenie, odrzucenie i pogarda. W tekście piętrzą się wieże określeń
mające jak najprecyzyjniej oddać owe stany, po to, by hojnie zarażać nimi
czytelnika. Taki styl pisania na pewno przełamuje monotonię odnoszenia się do
Obcych z bagażem (pewnie niezrozumiałego dla wielu) szacunku, sytuacji, w której bada się samą siebie jako Obcą. Po co angażować się w tak ryzykowne przygody, skoro można wskoczyć w wydeptane tory naszości? Chcecie więcej? Proszę: ... Poza tym Warszawa zdaje się z perspektywy Pekinu wakacjami pod gruszą, Raciborzem, ogródkiem pełnym kapusty. (Dlaczego Racibórz? Ze względu na nazwę? No to może Wejherowo? a może punkty odniesienia nie z Polski?). ... Nawet Moskwa, której horyzont obleczony jest ołowianą wstążką spalin, wydaje się z tutejszej perspektywy do rany przyłóż. Te obserwacje wnikliwością przywołują uwagi, które pamiętam ze spotkania autorskiego z Andrzejem Stasiukiem w Świnoujściu. Samo miasto, w którym owa impreza się odbywała, jest niebywale ciekawe, ale my buszowaliśmy wyobraźnią po rozległych stepach. Liczyła się tylko Mongolia. Wstydliwie zatanawiałam się dlaczego i nie dostałam zadowalającej odpowiedzi. Chyba po prostu dlatego, że jest tak odmienna od nas, że inteligent o ciągotach eskapistycznych, nie lubiący swej grupy społecznej, zachwyca się czymś, czym nikt z tej grupy by się w jego mniemaniu nie zachwycał. Zachwalać kompletną nudę i monotonię stepów. No, kurewsko płasko tam jest. I dlatego tak megafajnie tam jest.
Największej wrażenie robią opisy miejsc, ludzi i sytuacji, które trudno przytoczyć, gdyż roztaczają się na całe akapity. Tam dopiero kwitnie kwiat pogardy. Okularów "Jestem z Europy", okularów wyższości kulturowej zdjąć się nie da. Przyrośnięte na amen. Kilka przykładów, ale w gruncie rzeczy na nich opiera się cały tekst.
... bycie Europejczykiem albo Amerykaninem w Pekinie przy tutejszej wartości pieniądza może szalenie ułatwić bycie sobą, kochanie siebie i posiadanych przedmiotów. Co drugie drzwi to salon masażu wszystkiego, gdzie mrowisko bezszelestnych masażystów w higienicznych maseczkach masuje ci paznokcie i rzęsy i rozsypuje płatki róż pod twoimi stopami. W restauracji zamówienie wszystkich potraw kosztuje 200 złotych, zjadasz po kęsie z każdej. a resztę odsyłasz. ...
Co innego na słynnym bazarze perełkowym. [...] Tu już trwa otwarta wojna, front. W gorączce przedmiotów i szmat walczysz o swoje elementarne prawo do niekupienia ich wszystkich, o swoje prawo do wyjścia stąd żywym, całym, z kompletem kończyn, za które sprzedawcy próbują cię złapać, zaciągnąć za kotarę i zgwałcić swoimi sukniami, kimonami, swoimi zestawami do herbaty. ...
Ciekawe, że ludzie stamtąd w ogóle nie istnieją jako istoty ludzkie. Są męczącymi handlarzami na bazarze, nachalnymi masażystami, wrzaskliwymi chamami, pozbawionymi wszelkiej subtelności i myślącymi tylko o zarobku. Dorota Masłowska nie popełnia grzechu zaznajomienia się z mieszkańcami Pekinu, nie przychodzi jej na myśl, że męczący, niegustownie ubrany i nie znający angielskiego rozsypywacz płatków pod jej stopy, ma swoją historię. Pewnie pozostawił rodzinę na wsi, pracuje za grosze itp. itd.
Masłowska wciąż dostrzega ciekawostki, inteligentnie puentuje straszliwą niewygodę dziesięciodniowego pobytu w Chinach. W oczach pisarki, która liznęła trochę Pekinu i szalenie jej to nie odpowiadało estetycznie: co Polska, to nie Chiny. Dlaczego jednak Polska w oczach Masłowskiej ma uchodzić za wzór? To dopiero prowokacja. Taki passus: z głośników leciała chińska odpowiedź na Zbigniewa Wodeckiego i na motorynce przejeżdżał człowiek bez jednego boku - nie wiem jak to możliwe - śpiewając razem z wolalistą pełną piersią. Albo: Te okropne, spacyfikowane przez operację twarze, style, szampany. rajstopy z pumy i szpilki ze skóry wieloryba i energia osobista taka. że masz ochotę wrócić do Polski i zjeść dżem z Biedronki ręką. ... Piętrzą się te błyskotki anegdot i porównań, co jedna to smakowitsza: ... zamiast przewidywalnego pojazdu jednoosobowego - mamy elektryczną rakietofortecę,na którą wkłada się na oklep młodsze dziecko, starsze dziecko, jemu na kolana ciocię Ching z główką kapusty, starą matkę i kolegę (z jego rowerem w rękach) i jedzie się, gdzie nas koła poniosą pojadając wszyscy razem nasiona słonecznika z dziesięciokilowej torby. Najbardziej zdumiewa ta ukryta pogarda, brak prostej myśli o tym, skąd wzięła się ta sytuacja, brak docenienia ludzkiej wynalazczości i kreatywności, chęci zrozumienia, że oni nie jadą "dokąd koła poniosą", ale dokądś. Nie mam na myśli czułostkowych prób empatii w stosunku do kogoś, o kim nie ma się zielonego pojęcia i nie chce się go poznać. Tak jednak po prostu nie wypada pisać. Wystarczyłoby proste zrozumienie faktu, że Europa jest w Europie, a Azja w Azji. Że to oddzielny świat i nie ma sensu porównywanie, by oceniać. Nie mam ochoty cytować więcej złośliwych kawałków Doroty Masłowskiej, Jedyny sens jej donosu na rzeczywistość polega bowiem na tym, że obraziła się ona na Pekin, gdyż nie spełniał jej wyśrubowanych standardów higieniczno-estetycznych.
No tak, kwartał artystów mieści się - jakżeby inaczej - w dzielnicy przemysłowej, ludzie z modnego klubu są w złym guście, a taksówki przeraźliwie cuchną. Po co pisać o jakiejś podróży, skoro wzbudziła ona w autorce odruch wymiotny? Podzielić się obrzydzeniem? Zniechęcić innych do podróży? Hm, a może wszystko to fikcja, podrasowane doznania, po to, by sprzedać wyrazisty, atrakcyjny tekst, opis spełnionej antyutopii dla kolorowego magazynu?
Wymowa tekstu skłania do podejrzeń, że obrzydzenie pekińską wiosną jest wyłącznie pretekstem do rozwijania pawiego ogona jezyka. Pisarka oddaje się perwersyjnej grze, budując świat z odpadów, jej piętrowe metafory zbudowane są ze śmieci na wysypisku. Bo tylko język ją obchodzi, rzeczywistość jest tworzywem, niczym więcej. Język poniósł pisarkę. Myślenie o estetyce zabija myślenie o etyce. I to mam do zarzucenia tekstowi Doroty Masłowskiej z przedostatniego "Zwierciadła".
Szczelnie zamknięta na świat zewnętrzny figura podróżniczki, jaką buduje Masłowska (zapominając przy tym o podstawowej prawdzie: że to ona jest gościem tamtych ludzi, że sama jest Obca w tamtym świecie i tym ostrożniej powinna ferować wyroki), w gruncie rzeczy wynika z obezwładniającego lęku przed Innością. Polska tradycja reportażu, bazująca na szacunku dla Innych, Kapuściński, Szejnert, Szczygieł, Tochman, Jagielski, Hugo-Bader i wielu innych autorek i autorów, tutaj nie istnieje. Jest za to ple ple ple, bla bla bla. Nie wynika z tego nic oprócz może odruchu protestu u czytelnika. I tyle.
* Dorota Masłowska, Wiosna w Pekinie. "Zwierciadło" nr 6, 2013, s. 122:
Całą drogę siedziałam obok młodej,subtelnej, ubranej w manierze książęcej (koronki, złocenia) Chinki, mającej monstrualną infekcję zatok, co objawiało się siąkaniem, bezustannym kichaniem, głośny, połykaniem co większych porcji kataru oraz, jakby dla zachowania płodozmianu, zjadaniem kilogramowej torby ziaren słonecznika na godzinę.
Największej wrażenie robią opisy miejsc, ludzi i sytuacji, które trudno przytoczyć, gdyż roztaczają się na całe akapity. Tam dopiero kwitnie kwiat pogardy. Okularów "Jestem z Europy", okularów wyższości kulturowej zdjąć się nie da. Przyrośnięte na amen. Kilka przykładów, ale w gruncie rzeczy na nich opiera się cały tekst.
... bycie Europejczykiem albo Amerykaninem w Pekinie przy tutejszej wartości pieniądza może szalenie ułatwić bycie sobą, kochanie siebie i posiadanych przedmiotów. Co drugie drzwi to salon masażu wszystkiego, gdzie mrowisko bezszelestnych masażystów w higienicznych maseczkach masuje ci paznokcie i rzęsy i rozsypuje płatki róż pod twoimi stopami. W restauracji zamówienie wszystkich potraw kosztuje 200 złotych, zjadasz po kęsie z każdej. a resztę odsyłasz. ...
Co innego na słynnym bazarze perełkowym. [...] Tu już trwa otwarta wojna, front. W gorączce przedmiotów i szmat walczysz o swoje elementarne prawo do niekupienia ich wszystkich, o swoje prawo do wyjścia stąd żywym, całym, z kompletem kończyn, za które sprzedawcy próbują cię złapać, zaciągnąć za kotarę i zgwałcić swoimi sukniami, kimonami, swoimi zestawami do herbaty. ...
Ciekawe, że ludzie stamtąd w ogóle nie istnieją jako istoty ludzkie. Są męczącymi handlarzami na bazarze, nachalnymi masażystami, wrzaskliwymi chamami, pozbawionymi wszelkiej subtelności i myślącymi tylko o zarobku. Dorota Masłowska nie popełnia grzechu zaznajomienia się z mieszkańcami Pekinu, nie przychodzi jej na myśl, że męczący, niegustownie ubrany i nie znający angielskiego rozsypywacz płatków pod jej stopy, ma swoją historię. Pewnie pozostawił rodzinę na wsi, pracuje za grosze itp. itd.
Masłowska wciąż dostrzega ciekawostki, inteligentnie puentuje straszliwą niewygodę dziesięciodniowego pobytu w Chinach. W oczach pisarki, która liznęła trochę Pekinu i szalenie jej to nie odpowiadało estetycznie: co Polska, to nie Chiny. Dlaczego jednak Polska w oczach Masłowskiej ma uchodzić za wzór? To dopiero prowokacja. Taki passus: z głośników leciała chińska odpowiedź na Zbigniewa Wodeckiego i na motorynce przejeżdżał człowiek bez jednego boku - nie wiem jak to możliwe - śpiewając razem z wolalistą pełną piersią. Albo: Te okropne, spacyfikowane przez operację twarze, style, szampany. rajstopy z pumy i szpilki ze skóry wieloryba i energia osobista taka. że masz ochotę wrócić do Polski i zjeść dżem z Biedronki ręką. ... Piętrzą się te błyskotki anegdot i porównań, co jedna to smakowitsza: ... zamiast przewidywalnego pojazdu jednoosobowego - mamy elektryczną rakietofortecę,na którą wkłada się na oklep młodsze dziecko, starsze dziecko, jemu na kolana ciocię Ching z główką kapusty, starą matkę i kolegę (z jego rowerem w rękach) i jedzie się, gdzie nas koła poniosą pojadając wszyscy razem nasiona słonecznika z dziesięciokilowej torby. Najbardziej zdumiewa ta ukryta pogarda, brak prostej myśli o tym, skąd wzięła się ta sytuacja, brak docenienia ludzkiej wynalazczości i kreatywności, chęci zrozumienia, że oni nie jadą "dokąd koła poniosą", ale dokądś. Nie mam na myśli czułostkowych prób empatii w stosunku do kogoś, o kim nie ma się zielonego pojęcia i nie chce się go poznać. Tak jednak po prostu nie wypada pisać. Wystarczyłoby proste zrozumienie faktu, że Europa jest w Europie, a Azja w Azji. Że to oddzielny świat i nie ma sensu porównywanie, by oceniać. Nie mam ochoty cytować więcej złośliwych kawałków Doroty Masłowskiej, Jedyny sens jej donosu na rzeczywistość polega bowiem na tym, że obraziła się ona na Pekin, gdyż nie spełniał jej wyśrubowanych standardów higieniczno-estetycznych.
No tak, kwartał artystów mieści się - jakżeby inaczej - w dzielnicy przemysłowej, ludzie z modnego klubu są w złym guście, a taksówki przeraźliwie cuchną. Po co pisać o jakiejś podróży, skoro wzbudziła ona w autorce odruch wymiotny? Podzielić się obrzydzeniem? Zniechęcić innych do podróży? Hm, a może wszystko to fikcja, podrasowane doznania, po to, by sprzedać wyrazisty, atrakcyjny tekst, opis spełnionej antyutopii dla kolorowego magazynu?
Wymowa tekstu skłania do podejrzeń, że obrzydzenie pekińską wiosną jest wyłącznie pretekstem do rozwijania pawiego ogona jezyka. Pisarka oddaje się perwersyjnej grze, budując świat z odpadów, jej piętrowe metafory zbudowane są ze śmieci na wysypisku. Bo tylko język ją obchodzi, rzeczywistość jest tworzywem, niczym więcej. Język poniósł pisarkę. Myślenie o estetyce zabija myślenie o etyce. I to mam do zarzucenia tekstowi Doroty Masłowskiej z przedostatniego "Zwierciadła".
Szczelnie zamknięta na świat zewnętrzny figura podróżniczki, jaką buduje Masłowska (zapominając przy tym o podstawowej prawdzie: że to ona jest gościem tamtych ludzi, że sama jest Obca w tamtym świecie i tym ostrożniej powinna ferować wyroki), w gruncie rzeczy wynika z obezwładniającego lęku przed Innością. Polska tradycja reportażu, bazująca na szacunku dla Innych, Kapuściński, Szejnert, Szczygieł, Tochman, Jagielski, Hugo-Bader i wielu innych autorek i autorów, tutaj nie istnieje. Jest za to ple ple ple, bla bla bla. Nie wynika z tego nic oprócz może odruchu protestu u czytelnika. I tyle.
* Dorota Masłowska, Wiosna w Pekinie. "Zwierciadło" nr 6, 2013, s. 122:
Całą drogę siedziałam obok młodej,subtelnej, ubranej w manierze książęcej (koronki, złocenia) Chinki, mającej monstrualną infekcję zatok, co objawiało się siąkaniem, bezustannym kichaniem, głośny, połykaniem co większych porcji kataru oraz, jakby dla zachowania płodozmianu, zjadaniem kilogramowej torby ziaren słonecznika na godzinę.
19.6.13
Monika Drożyńska "Lornetka". Inauguracja projektu "Grodzka 5"
Otwarcie: czwartek, 20 czerwca, godz. 18:00, Lublin, ul. Grodzka 5A, 2. piętro, na klatce schodowej
Projekt będzie dostępny od poniedziałku do piątku w godz. 9:00-17:00
Praca Moniki Drożyńskiej, zatytułowana "Lornetka", jest niewielką interwencją artystyczną w przestrzeń kamienicy przy ul. Grodzkiej 5, w miejscu do tej pory dostępnym tylko dla nielicznych, położonym na drugim piętrze wewnętrznej klatki schodowej. Znajdują się tutaj solidne drewniane drzwi i podest schodów. Ze struktury budynku wynika, że miejsce to znajduje się dokładnie w środku zrośniętych ze sobą trzech kamienic, których dotyczy nasz projekt, położonych przy ulicy Grodzkiej pod numerami 3, 5 i 5A. Gdy stanie się na progu, przy otwartych drzwiach, można zobaczyć to zrośnięcie się trzech kamienic jakby w przekroju. Drzwi jednak zazwyczaj pozostają zamknięte.
"Lornetka" to para wizjerów zamontowanych w drzwiach, które umożliwiają zajrzenie do rzeczywistości znajdującej się za drzwiami. Widok ten jest jednak fragmentaryczny i pozornie niezrozumiały. Widz musi zatem samodzielnie skonstruować sobie cały obraz, tak jak dzieje się to z obrazami przeszłości w naszej pamięci.
***
Odsłonięcie pracy Moniki Drożyńskiej stanowi zarazem otwarcie większego projektu "Grodzka 5". Powstał on z chęci zdobycia wiedzy o historii trzech staromiejskich kamienic, których architektura i losy splotły się ze sobą nierozłącznie. Owe kamienice, Grodzka 3, 5 i 5A, po wojnie związały się z życiem kulturalnym Lublina, stanowiąc siedziby galerii, pisma literackiego, teatru, jak również licznych stowarzyszeń twórczych. Projekt "Grodzka 5" tworzony jest przez Warsztaty Kultury - nową w tym miejscu instytucję . Ma na celu spojrzenie na historię od strony architektury, budynków, dokumentów, śladów materialnych, ale też pojedynczych ludzi i ich wspomnień związanych z tym miejscem. Jednocześnie powstaną nowe alternatywne historie dotyczące kamienic przy Grodzkiej.
Projekt "Grodzka 5" jest długoterminowy, będzie składał się z serii pojedynczych interwencji zaproszonych artystów. Powstanie także publikacja i większa wystawa.
"Lornetka" to para wizjerów zamontowanych w drzwiach, które umożliwiają zajrzenie do rzeczywistości znajdującej się za drzwiami. Widok ten jest jednak fragmentaryczny i pozornie niezrozumiały. Widz musi zatem samodzielnie skonstruować sobie cały obraz, tak jak dzieje się to z obrazami przeszłości w naszej pamięci.
***
Odsłonięcie pracy Moniki Drożyńskiej stanowi zarazem otwarcie większego projektu "Grodzka 5". Powstał on z chęci zdobycia wiedzy o historii trzech staromiejskich kamienic, których architektura i losy splotły się ze sobą nierozłącznie. Owe kamienice, Grodzka 3, 5 i 5A, po wojnie związały się z życiem kulturalnym Lublina, stanowiąc siedziby galerii, pisma literackiego, teatru, jak również licznych stowarzyszeń twórczych. Projekt "Grodzka 5" tworzony jest przez Warsztaty Kultury - nową w tym miejscu instytucję . Ma na celu spojrzenie na historię od strony architektury, budynków, dokumentów, śladów materialnych, ale też pojedynczych ludzi i ich wspomnień związanych z tym miejscem. Jednocześnie powstaną nowe alternatywne historie dotyczące kamienic przy Grodzkiej.
Projekt "Grodzka 5" jest długoterminowy, będzie składał się z serii pojedynczych interwencji zaproszonych artystów. Powstanie także publikacja i większa wystawa.
Projekt "Grodzka 5"
Warsztaty Kultury
Subskrybuj:
Posty (Atom)