8.8.07

„takie piękno”

Jak wszyscy pojechałam do Wenecji. Przedtem jeszcze czytałam komentarze w „Obiegu”. Nie chciałam jechać na otwarcie, bo pragnęłam uniknąć tłumu znajomych i poczucia, jakbym w ogóle nie wyjeżdżała z Polski, a niezwykła scenografia dookoła liczy się najmniej. Chciałam znaleźć się w innym tłumie: nie profesjonalistów, tylko amatorów sztuki, pielgrzymujących do Wenecji z różnych stron świata. Samych Wenecjan przecież w Wenecji jak na lekarstwo i nie lubią oni spotykać się z przyjezdnymi, więc na kontakty z miejscowymi nie liczyłam.

Co do „Obiegowych” komentarzy, zdjęły mnie zazdrość i podziw dla mądrości, ale przede wszystkim umiejętności niezwykle szybkiego wyrobienia sobie własnego zdanie przez autorów. Konieczność szybkiego napisania tekstu, i to tekstu wyrazistego, zawierającego celne obserwacje i klarowne opinie, zawsze przecież rodzi stres i podejrzenie, że za tę wyrazistość płaci się jakąś cenę. Cenę braku niuansów, stonowania, co jest zresztą bardzo dzisiaj w Polsce nie na czasie, bo jak inaczej można określić pochwałę stanu „ani białe, ani czarne”. Umberto Eco pisał w którymś z felietonów, że nie poznaje wywiadów ze sobą. Dziwi się, to ja mam tak ostre poglądy? Redaktorzy bowiem wyrzucają wszystkie „wydaje mi się”, „nie całkiem”, „chyba”.

Tak więc, ostra, wyrazista, klarowna opinia nie przynosi całej prawdy o wystawie. Często jest w niej wiele przesady. Oczywiście, recenzenci „Obiegu” są tych prawd świadomi, jednak przy czytaniu tych tekstów zaciekawiły mnie dwie sprawy. Po pierwsze: jak wiele w nich narzekania, po drugie zaś: jak bardzo budzą we mnie niedosyt. Zgadzając się zasadniczo z moimi wyborami i interpretacjami, nie zgadzają się bowiem w tonacji emocjonalnej.

Biennale Weneckie odgrywa ważną rolę w polskim życiu artystycznym. Powiedziałabym, zadziwiająco ważną i kompletnie niewspółmierną do jego roli w życiu artystycznym w ogóle. Biennale nie jest ani nowatorskie, ani nie wytycza ważnych szlaków, którymi będzie podążać sztuka przez najbliższe lata. Biennale to wydarzenie turystyczne przede wszystkim i potwierdzenie trendów, które wylansowane gdzie indziej, straciły swój impet i uległy uklasycznieniu. Krzyżuje się w nim wiele interesów. Przede wszystkim – jest to wielka impreza z kręgu pop-kultury, która udaje kulturę „wysoką” (bo jak je inaczej nazwać, skoro nawet Piotr Sarzyński na nie jeździ…). Jest tu i globalny rynek, jest i włoska, a raczej bardziej lokalna, wenecka ambicja, żeby przyciągać jeszcze więcej turystów poprzez kulturę i żeby rynek się kręcił, jest w tym oczywiście i sprawa prestiżu dla państw, zwłaszcza mniejszych, a mających jakieś ambicje kulturalne. No a dla hegemonów kulturalnych to z kolei problem jak tę hegemonię potwierdzić w czasach, które na ową hegemonię patrzą szczególnie krytycznym wzrokiem. Szczególnie archaiczny wydaje się aspekt nagród i wyścigu pawilonów narodowych. Sztuka przecież nie jest narodowa, artyści ciągle przecież podróżują. I jakie kryteria przykładać do oceny la Biennale di Venezia, skoro główne wystawy kuratorskie, zawsze z jakimś chwytliwym hasłem, które jednocześnie musi objąć współczesny stan świata, sztuki i jednocześnie musi być dobre marketingowo – to jeden świat, a inne światy to te nieszczęsne pawilony, z których każdy rządzi się własnymi kryteriami. Biennale pokazuję sztukę współczesną jako komercyjno-polityczne święto. Tego świadomi, cieszmy się nim po prostu o ile jesteśmy w stanie.

Dlatego – nie ukrywam – bawią mnie gorączkowe plotki i dyskusje towarzyszące obsadzie wystaw w pawilonie polskim. Na wystawie profesjonaliści z danego kraju oglądają najpierw „swój” pawilon, a potem porównują z innymi. Jak wypadliśmy w tym roku? Obciach czy zwycięstwo? Ale tak jest wszędzie. Francuzi np. mają to samo. Oj, jak bardzo obgadano Sophie Calle, która notabene i tak nie ma szans na Złotego Lwa, bo dwa lata temu dostała go jej koleżanka z Francji, Anette Messager (która akurat złote lata twórczości przeżyła bodajże z latach 80./90. i dostała nagrodę trochę za późno)…

Tak więc Biennale nie pełni żadnej decyzyjnej roli, ale potwierdza to, co zostało zatwierdzone gdzie indziej. Wskazuje jak wypadliśmy, jak widzą nas obcy (którzy są równie jak my skupieni na własnym pawilonie), jak wyglądamy w porównaniu z innymi – to tematy dyskusji rozbrzmiewających długo przed otwarciem Biennale i długo po nim. Ciekawe zresztą, że w tym roku nie było tak wielu dyskusji jak wokół wystawy Artura Żmijewskiego. Te dyskusje zresztą animował „Obieg”, który w przypadku – także firmowanej przez fgf wystawy Moniki Sosnowskiej – jakoś zamilkł. Nie wdając się w tej chwili w interpretacje pracy Sosnowskiej, powiedziałabym: Biennale Weneckie jest zdecydowanie przeszacowane w polskim życiu artystycznym.

Tak więc tym razem w Wenecji nie musiałam wyrabiać sobie konkretnego zdania. Mogłam błąkać się w natłoku wrażeń wizualnych i informacji, jakie dostaje się na wielkiej wystawie. Mogłam dać się przyciągać przez jedne prace i odpychać przez drugie. A poza tym przyjechałam na dłużej. Na dziesięć dni (a chciałabym i więcej). Ważność tegorocznej Wenecji? Czy zostało mi coś w głowie, czy rozpamiętuję, wspominam? Jednak nie. Wystawa Roberta Storra kojarzy mi się trochę z wystawą Marii Corral 2 lata temu w Pawilonie Włoskim. „The best of” współczesnej sztuki… Jej największe bolączki, jej największe gwiazdy. Głównym tematem nie jest już zaangażowanie, tylko spuścizna po modernizmie. Jak pozostać zaangażowanym bez złudzeń i bajeczek i roli sztuki w zmienianiu życia ludzi? Dlatego – w odróżnieniu od Moniki Branickiej – polubiłam pracę z nieustannie powtarzającą się katastrofą – samolotem pikującym w miniaturę Manhattanu (Charles Gaines). Jest w niej wiele zgryźliwej ironii. Wystawę zaczyna takze praca Luki Bova o tym, co zostało nam z awangard, z futuryzmu i nie ukrywam, ze mnie bardziej odpowiadsałby w tym miejscu Grzegorz Sztwiertnia, bardziej ineligentnie i przewrotnie po tę spuściznę wracający. A w ogóle jednak, jeśli pominie się milczeniem marketingowe hasło wystawy, czyli wezwanie „myśl zmysłami, czuj umysłem”, to ma się do czynienia z bardzo dobrze ustawioną ekspozycją, na której wbrew pozorom pojawia się dużo dobrej sztuki.

Dodatkowa zaleta tej wystawy to zadziwiająca łatwość oglądania takiego molocha. Gdy jednak przyjdzie mi mówić o moich odkryciach, będzie gorzej. Podobał mi się wojenny początek, to na pewno. Bardzo zachwyciłam się fotografiami z Bejrutu Gabriele Basilico. Ale miałam w pamięci więcej jego dzieł, nie tylko te dziwnie intensywne widoki z rozstrzelanego miasta, ale np. wspaniałe wizerunki Stambułu z ostatniego biennale w tamtym mieście, rozpiętym pomiędzy Wschodem i Zachodem. Został mi w pamięci na pewno projekt poświęcony parkowi w Maroku Yto Ibarra, ale też pamiętam o wiele lepszy zestaw prac tego autora z Sewilli 2006. Bardzo przypadły mi do gustu także moduły biurowe Christine Hill. Myślę, nie wdając się w szczegóły, że wystawa Storra dobrze grała całością. To przykład pokazu, w którym kurator nie dominuje, koncept też się nie wyrywa do przodu. Na samym początku jest p r z y j e m n o ś ć oglądania.

Moje odkrycia? W Padiglione d’Italia bardzo podobało mi się - znowu - wejście, a w nim praca Nancy Spero, trochę w stylu somatycznych prac Kiki Smith, z podwieszonymi, trochę karnawałowymi głowami, a także znakomity, jak zawsze Dan Perjovschi ze swoimi niby prostymi, a przecież bardzo subtelnymi rysunkami – komentarzami do świata art worldu i w ogóle zglobalizowanego świata – z punktu widzenia obywatela (jakże świadomego i pozbawionego złudzeń) naszej części świata.

Przede wszystkim jednak zachwyciłam się wideo Willie Dohertego. W Pawilonie Irlandii Północnej stworzył on coś bardzo zimnego. Trzy mocne wideo w samym środku dusznej i gorącej Wenecji, przy hałaśliwej Riva degli Schiavoni. trzy prace odnoszące się do języka filmowego i sugerujące coś, czego nie ma, co się nigdy nie zdarzyło, a zdarzyć się mogło (chciałabym kiedyś zrobić na ten temat wystawę). Doherty nie uległ pokusie pokazania za dużo, czemu ulega większość artystów (wystarczy przywołać chwaloną, a niezmiernie przegadaną wystawę meksykańską, Rafaela Lozano-Hemmera). Północne strumienie świadomości, James Joyce sztuki wideo. Niezwykle uwodzące.

Sophie Calle początkowo bardzo nas rozbawiła – wystawę oglądałam z siostrą Ingą, która jest psychiatrą i miała naprawdę trafne komentarze. Jednak z czasem przyszło rozczarowanie. Za dużo wszystkiego, zerwanie kochanka, które stało się leitmotivem wystawy, zostało przegadane. Choć z drugiej strony to potraktowanie sprfawy przez Calle jest bardzi prawdziwe. to takie mentalne międlenie sprawy, niedawanie jej spokoju, obsesyjne do niej wracanie. Interesuje mnie obecnie temat zemsty, ale i zemsta uległa tutaj rozwodnieniu, straciła swój ostry smak. Z przyjemnością zajrzałyśmy z Ingą do Tracey Emin, do której mam wielką słabość, tymczasem jednak artystka, wystawiająca w pawilonie brytyjskim, zaszkodziła sobie sama zamykając prace w ramki i „umuzealniając” pokaz. Isa Genzken reprezentująca Niemcy nie podobała nam się wybitnie – można tak wyliczać bez końca. Liczy się sama atmosfera, święto Biennale…

Wspomnę jeszcze może o rozmowie ze Storrem, którą przeczytałam w „Art Press” kupionym w Wenecji. Z kuratorem obecnego Biennale rozmawia Jean-Hubert Martin. Mowa jest o akademizmie konceptualizmu i że na naszych oczach następuje powrót do wartości estetycznych. Storr łączy estetykę z polityką, piękno z zaangażowaniem, mówi o renesansie spójnego i stałego systemu wartości i formy. tak, ta wystawa jest zdecydowanie próbą dania współczesnej wersji ekspozycji stałej w MoMA, z uwzględnieniem faktu, że ludziom ma się ją przyjemnie oglądać.

Ale połączenie gorącej, wysokociśnieniowej Wenecji ze sztuką nowoczesną nie wystarczyło. Żebym czuła, że to rewelacja, potrzebne mi było uczestnictwo w święcie Il Redentore, chodzenie po specjalnie budowanym co roku z tej okazji moście z Le Zattere do kościoła, oglądanie Regat następnego dnia, picie młodego wina z regionu Treviso, rozmowy w różnych językach, błąkanie się po mniej znanych zakątkach Wenecji, oglądanie fasad Palladia (zauważyłam, że dobra architektura działa uspokajająco), i przede wszystkim kilku Sacra Conversazione Giovanni Belliniego, z czołową z San Zaccaria. To wszystko, mimo, że nie obejrzałam wielu pawilonów i wystaw i zabrakło mi sił na kolejną odsłonę kolekcji Pinaulta w Palazzo Grassi, sprawiło, że tegoroczny pobyt w Wenecji uznałam za nad wyraz udany.

Na koniec niech wreszcie padnie "to" pytanie. Po co się jeździ do Wenecji?

Do Wenecji jeździ się dla niej samej. Jeździ się dla jej oszałamiającego piękna, dla jej melancholii, dla jej malowniczego umierania. Przyjmuję się ją z dobrodziejstwem inwentarza, z jej zarozumiałością, potworną drożyzną i z nastawieniem, że przyjdzie nam oglądać globalny ruch turystyczny w samym jego sercu. To, co Wenecja może ofiarować, warte jest tych ofiar.

A oto cytat z kryminału Donny Leon:
W trakcie powolnej przeprawy przez Canal Grande ze zdziwieniem zdał sobie sprawę do jakiego wyczerpania może zostać doprowadzony człowiek: przed nim wyrastał Pałac Dożów, zza niego wyłaniały się lśniące kopuły Bazyliki Świętego Marka, on zaś patrzył na te budowle, jakby były jedynie malowanym tłem nudnego, prowincjonalnego przedstawienia „Otella”. Jakim sposobem dotarł do punktu, w którym nie może podziwiać takiego piękna?
(Donna Leon, Słowo oficera, przeł. Maja Lavergne, Warszawa 2007.)

2 komentarze:

  1. Magdo, powinienem wlasciwie prywatnie Ci to napisac, ale postanowilem podanimowac Twojego bloga, ktory zasluguje na czytanie ze wszech miar. Bylem w W. kilka dni, pierwszy raz w zyciu we Wloszech i to jest swieta prawda - B. jest tylko dodatkiem do Wenecji. i nie potrafie tu opisywac swojego stanu, bo to bylo nieopisywalne przezycie. Oczywiscie tak totalnie turystyczne a jednoczesnie zupelnie nie. Nawet mi te chmary ludzi nie przeszkadzaly kompletnie - przeciez tez sie chcieli na szybko nasycic tym nekrofilnym uczuciem wspoltowarzyszenia w zaniku. kompletnie mi slowa umykaja, jak probuje o tym pisac. Sama impreza OK, mi sie b. podobala prac "I will die" Yang Zhenzhonga , po raz pierwszy od dawna zobaczylem cos co natychmiast chcialbym pokazac innym w galerii. Wzruszyla mnie po prostu. Pewnie jeszcze kilka olsnien by sie znalazlo, ale pusty kosciol jezuitow tez mi sie zapamietal mocno. I (o turystyczna naiwnosci) Wieczerza w domu Leviego Veroneza w Accademii. Ja wiem, ze to zabawne, ale nic na to nie poradze, ze pojechalem tez na San Michele. I tak bym mnozyl, a jakbym mogl, to bym tam zaraz znowu pojechal. I Hirst mi sie jeszcze b.podobal. Zaraz zaczynam impreze wiec do nastepnego razu i pisz prosze! Wojtek Kozlowski

    OdpowiedzUsuń
  2. Wojtek,
    a jak się udała impreza? :)
    Magda
    PS O Wenecji mogę jeszcze długo.

    OdpowiedzUsuń