3.6.08

Raspberry Days






Wojtek Doroszuk, Raspberry Days, kadry z filmu, 2008



Jedna z najnowszych prac Wojtka Doroszuka robi wielkie wrażenie. Film Raspberry Days (2008) zaczyna się jakby był Ukrytymi pragnieniami Bertolucciego. Na miejscu znajdują się wszystkie potrzebne elementy: słodka, uduchowiona muzyka operowa z Cosí fan tutte i przesuwające się za oknami samochodu widoki niesamowitego rozbuchania przyrody, pociągającego piękna krajobrazu – samotnego, ale nie smutnego, istniejącego dla siebie samego i odległego od ludzkich spraw. Słowo „samotny” zresztą niepotrzebnie personifikuje krajobraz i odpowiada bardziej odczuciom kogoś, kto patrzy na niego lub po prostu w nim jest. Dlatego nie dziwi, że zamiast Toskanii główną rolę gra tutaj mniej cywilizowana Norwegia. Zimna, północna kraina, której przyroda usiłuje nadrobić wszystkie zaległości w czasie krótkiego lata.

Kolory są nasycone, pełne, dojrzałe, czasem wyraziste, kontrastowe jak to dzieje się rano i wieczorami, czasem przeciwnie – stłumione, rozbielone, kiedy promienie słońca niwelują twarde kontury i likwidują głębię przestrzenną i różnice między rzeczami. A trzeba pamiętać o białych nocach, które w Norwegii trwają w takiej właśnie letniej porze. W niektórych ujęciach słońce prześwietla rzeczy z dużą przesadą, a cienie są tajemnicze i ciemniejsze niż się widzi w naturze. Doroszuk umiejętnie żongluje ma zmianę makrofotografią i ujęciami panoramicznymi lub z lotu ptaka. Najpierw pojawiają się widoki drogi o zmierzchu i daleki krajobraz prześwitujący między prawie już czarnymi sylwetkami drzew. Nagle jednak się zmienia punkt widzenia i ogniskowa: widzimy w zupełnie innej skali – z bardzo bliska. W tej sekwencji nie ma już krajobrazów. Są za to osy, które przechadzają się po malinach. Długie ujęcia, skupione na owadach i owocach. W końcu pojawia się to, co narzuciła sama konwencja, sam słodki styl: filmowane z bliska liście i kwiaty. Aby wymogom konwencji stało się zadość, lekko kołyszą się na wietrze.

Jest pięknie, to piękno ociera się o kicz, bo jest dokładnym wcieleniem tego, co nazywa się pięknem landrynkowym. Jednocześnie zachowuje swoje uwodzicielskie zdolności. Piękno, które koi, uspokaja, przynosi pocieszenie i na które chciałoby się patrzeć jeszcze i jeszcze, nigdy dość. Piękno odurzające. W tej słodkości pojawia się wzniosłość, która pomaga w wytrzymaniu nadmiaru słodyczy. Zdjęcia chmur i wody, gór odbijających się w fiordzie, odległych, widzianych zza warstwy mgły, dają niezbędny dystans do piękna cukierkowego i oswojonego. Chmury i widoki fiordu pokazane są w przyśpieszeniu, odwrotnie niż sceny widziane z bliska.

W tej rajskiej przyrodzie, gdzie plastikowe wiadra i kalosze nabierają kolorów tęczy, znajdują się ludzie. Pojawiają się nagle i odróżniają się od reszty świata, są bardzo zajęci. Pracują. Wrzuceni w niesamowite święto przyrody, jakieś letnie przesilenie, są w nim obcym elementem. Wrzuceni w ten kosmos koncentrują się wyłącznie na czynności zrywania malin. Monotonnej, jednowymiarowej. Są mimo to pokazani tak samo jak owady, są częścią przyrody, choć wiążą się z nią na zasadzie kontrastu.

Kto nie wyjeżdżał do Skandynawii na letnie zbiory, temu maliny kojarzą się pewnie z malinowym chruśniakiem i jego zaduchem, kurzem, potem, pośpiesznie odkrywaną erotyką. Tymczasem Raspberry Days jest ciekawym filmem nie tylko z powodu swej atrakcyjności wizualnej i niezwykłej sensualności, której wrażenie udało się przekazać obrazem. Film ma temat – i nie jest nim piękno, choć tak mogłoby się zdawać. Jest nim zakłócenie w ogólnym spokoju natury, zmarszczka na powierzchni wody, ostry dziób statku wycieczkowego wrzynającego się w niezakłócony niczym do tej pory obraz fiordu czy wreszcie chruśniaki pełne krzątających się metodycznie ludzi.

Właśnie w takim, lekkim w sumie zakłóceniu spójności i jedności obrazu, w pewnym zgrzycie leży wymowa filmu. Bo ci ludzie to grupa Polaków, którzy przyjechali do Norwegii, żeby pracować. Więc film pokazuje pracę zarobkową pracowników sezonowych z zagranicy. Temat, który nadaje się na socjologizujące, krytyczne względem systemu interpretacje. Ale żeby aż tak nonszalancko? Artysta z biedniejszej części Europy nie rozlicza się z przeszłością i lekceważeniem bogatszych „braci”, nie wścieka się na rolę biednego kuzyna o niezbyt wyraźnie określonej tożsamości, ale woli tworzyć jakieś panteistyczne freski? Czy artysta z Europy Wschodniej w ogóle może coś takiego zrobić, pozwolić sobie na zachwyt zamiast frustracji i sarkazmu? Bardzo jestem ciekawa jak film zostanie odebrany i czy znajdzie zrozumienie.

W Raspberry Days zaangażowanie staje się funkcją piękna obrazu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz