4.6.07

Rona jako Gadjo Dilo

Rona Hartner, fot. Bettina Reihms
Rona Hartner, fot. Chacok
Rona Hartner, fot. Chacok

Obejrzałam ostatnio "Gadjo Dilo" Tony Gatlifa na TVP Kultura i zachwyciłam się. Ta stary, w kategoriach naszej, galopującej nowoczesności, film. Bodajże z 1997 roku. Gatlif - reżyser, pochodzenia algiersko-cygańskiego, żyjący od lat we Francji, znany z filmów o fabule, która jest pretekstem do kreowania nastroju, muzyki, pokazania trwania, innego rozumienia czasu niz wspomniana nowoczesność. Nazywany jest piewcą ostatnich Nomadów w Europie. Zrealizował wiele filmów, z czasem przestano się spodziewać od niego więcej niz pochwała dzikości, nomadyczności, lokalności.
Gdy w zeszłym roku miałam pojechać do Sewilli, zobaczyłam "Vengo" (2000) Gatlifa. Mimo że tylko ze śladową akcją, film ten powiedział mi przez nastrój i muzykę więcej niż mogłam się spodziewać: gdyby nie Gatlif, utknęłabym w mieście obcym i nie ujawniającym siebie mimo pozorów otwarcia - pokazującym tylko atrakcje turystyczne.
Mój zachwyt przy "Gadjo Dilo" dotyczy przede wszystkim Rony Hartner, aktorki z Rumunii, która zagrała w tym filmie Cygankę tak dobrze, że nikt się nie zorientował, że Rona Cyganką nie jest. Jej historia jest może nawet bardziej interesująca niż granej przez nią dziewczyny, Sabiny, pochodzącej z romskiej wioski pod Bukaresztem, która pojechała do Belgii ze swoim facetem, od którego w końcu zwiała. Rona jest pochodzenia grecko-ormiańsko-niemiecko-rumuńskiego. Po sukcesie w "Gadji Dilo", gdzie zagrała Cygankę, przeniosła się do Paryża. U Gatlifa grała kobietę dziką i wyzwoloną, którą wyczuwa, ze mężczyzna jej pożąda i sama go prowokuje, która nie boi się prostych, fizjologicznych odruchów, która jest emocjonalna i gwałtownie reaguje i jest... także obcą w swojej wiosce. Uciekła od swojego mężyczyzny, powróciła z Belgii. We wsi się z niej śmieją, a ona te śmiechy nawet prowokuje.
Stałam się fanką Rony, tym bardziej, że nie stroni ona od rocka i jest wokalistką jednej grupy. Popatrzcie na jej zdjęcia. Czy nie jest piękna? Dzika i piękna?
Strona Rony Hartner, z której pochodzą zdjęcia
Gatlif w ogóle wyszukuje interesujące kobiety do swych filmów. W jego ostatnim filmie gra Włoszka Asia Argento. Ostatnio widziałam ją w Arte, podcza podsumowania festiwalu w Cannes. Asia, młoda i dzika, łamie konwenanse. Usiłowała mówić po francusku, siedziała krzywo na krześle, wybuchała spontanicznym śmiechem, ciągle się wierciła i zrzuciła buty, bo ją cisnęły. Ale ta dzikość i spontaniczność nie przeszkadzają w pracy. Asia też jest rockową wokalistką. Do tego - właśnie wyreżyserowała film.

Rozstrzygnięcie konkursu na Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie

W Krakowie też tworzy się Muzeum Sztuki Współczesnej.

Właśnie rozstrzygnięto konkurs na zagospodarowanie budynków dawnej Fabryki Schindlera na krakowskim Zabłociu. Ta lokalizacja wzbudziła wiele kontrowersji, gdyż - mimo że są to atrakcyjne pofabryczne budynki, to obarczone nadmiernie historią Holocaustu i II wojny.
Jednak należy pamiętać, że nie są to autentyczne budynki z lat tragicznych wydarzeń, lokalizacja zaś jest znakomita, gdyż w dzielnicy, co do której i tak istnieją plany nowego zagospodarowania, łatwo jest osiągalna ze Śródmieścia, znajduje się bowiem zaraz po drugiej stronie Wisły, tuż za Kazimierzem.

Projekst zwycięski, autorstwa Włochów, Claudio Nardi i Leonardo Maria Proli z Florencji, wydaje się, najmniej zmieniał charakter zastanej przestrzeni.

W Krakowie w połowie czerwca (15.06.) otwiera się wielka wystawa "Wreszcie nowa", która obejmuje 4 kolekcji sztuki nowoczesnej, zbierane w Krakowie i która ma być przymiarką do kolekcji muzeum. Te kolekcje to: kolekcja Muzeum Narodowego, Bunkra Sztuki, Małopolskiej Fundacji Muzeum Sztuki Współczesnej oraz Muzeum Sztuki Współczesnej w Niepołomicach. Lokalizacja wystawy: Sukiennice, zaangażowani są m.in.: Prezydent Miasta Krakowa Jacek Majchrowski i jego Pełnomocnik ds Kultury, Janusz Sepioł.
Wystawę produkuje Bunkier Sztuki.

Informacja w "Gazecie Wyborczej"

"Wreszcie nowa"

28.5.07

Instytucje - ciąg dalszy: Noc Muzeów w Krakowie

Muzeum Narodowe w Krakowie właśnie podało, że w ciągu Nocy Muzeów odwiedziło je (jak sądzę, mieszczą się tutaj wszystkie jego oddziały) 45 tysięcy zwiedzających!

No i kto ma lepsze wyniki? Nikt nie przebije Muzeum! Tylko niech mnie ktoś przekona o prawdziwości tych wyliczeń!

News, na który się powołuję

Miesiąc Fotografii w Krakowie

Miesiąc Fotografii zbliża się ku końcowi. Widziałam kilka wystaw wchodzących w jego skład i musze powiedzieć, że mimo że wszędzie widać ulotki, reklamy; w każdym miejscu – galeriach, pubach, miejscach, gdzie spotykają się ludzie można znaleźć informacje o Miesiącu, to jest jednak wciąż imprezą niedocenianą. Reprezentuje już w tej chwili całkiem niezły poziom artystyczny i organizacyjny. Pamiętam słowa, że w Krakowie brakuje dużej imprezy artystycznej z prawdziwego zdarzenia. Dzieje się tutaj wiele jeśli chodzi o kulturę, jednak większość z tego cierpi na syndrom niedofinansowania. Miasto bowiem wychodzi z zasady dać wszystkim jakieś małe kwoty, nikogo nie wyróżniać. Jakiś czas temu, przetoczyła się przez TVP Kraków i krakowską „Wyborczą” dyskusja na temat stanu kultury w tym mieście. Oprócz zwyczajowego biadolenia, że „wyprzedza nas Wrocław” (w którym jest zresztą wiele racji), padały tam właśnie słowa o skarłowaceniu wydarzeń kulturalnych, o tym, że jest wiele, ale byle jak.

Zaprzecza jednak temu Miesiąc Fotografii właśnie. Wydarzenie przygotowane zostało z rozmachem: wiele różnego rodzaju wystaw, indywidualnych, zborowych, tematycznych, historycznych w ciekawych lokalizacjach. Można było więc oglądać wystawy w galeriach, publicznych jak Bunkier Sztuki czy prywatnych, jak Galeria Starmach. Poza tym duże, zbiorowe i kuratorskie wystawy można było oglądać w lokalizacjach coraz częściej wykorzystywanych na wystawy sztuki – tzn. w dawnej Fabryce Schindlera, a także w Pałacu Goetla. (W Schindlerze ma zresztą zostać ulokowane przyszłe krakowskie Muzeum Sztuki Współczesnej. Kontrowersyjna lokalizacja.) Dodatkowo jeszcze część wystaw umieszczono w wynajętych do tego celu mieszkaniach. Uważam, że ta różnorodność miejsc zagrała doskonale. Wystawy w mieszkaniach to trend znany na całym świecie, jednak w Polsce stosunkowo mało jeszcze wykorzystywany. Przy okazji, oprócz specyficznej, prywatnej aury, jaką dodają pokazywanym pracom, mieszkania stanowią doskonały sposób na zakorzenienie pokazywanej sztuki w danym miejscu. Pamiętam to w Stambule: podczas ostatniego Biennale różnorodność lokalizacji sprzyjała poznawaniu miasta (również przez to, że wędrowało się przez nie, przez zakazane uliczki, w które inaczej nigdy by się nie weszło).

Nie widziałam wszystkich wystaw, wspomnę tylko o kilku.
Po pierwsze, uwagę moją przyciągnął zestaw wystaw indywidualnych, składających się na jedną całość poświęconą wojnie, obrazom wojny, i tego jak fotografia ma się do obrazowania okropieństw na świecie, wpisując się tym w trwający od lat i właściwie nierozstrzygalny dylemat. Dylemat dotyczy siły oddziaływania obrazu, czy rzeczywiście pokazywanie ofiar, zbrodni, zbombardowanych miast, krwawych konfliktów niesie ze sobą szlachetne funkcje, jak funkcja informacyjna, czy wstrząśnięcie sumieniami widzów? Czy też służy wyłącznie przemysłowi rozrywkowemu, zaspokojania najprymitywniejszej ciekawości, żeby nie powiedzieć "ciekawskości", gapiostwa - pokazywanie krwi to po prostu specyficzne igrzyska, jakie serwują nam media? Dodatkowo przecież nieustanne pokazywanie tragedii służy w końcu stępianiu na nie wrażliwości. Tak więc, pytania o etykę. I jaka jest rola fotografa? Fotoreportera? Czy nie powinien w pewnym momencie odłożyć aparatu i pomagać ludziom, których dotyka wojna, katastrofa, nieszczęście? Pytania z rzędu naiwnych, obok reportera są przecież zazwyczaj inni którzy pomagają, pojawiające się jednak zawsze wobec tego typu zdjęć, jak pokazywane w Fabryce Schindlera. Zestaw pięciu wystaw, zatytułowany wspólnie "Teatry wojny", którego kuratorem jest Mark Power, zyskuje dodatkowych znaczeń poprzez tę lokalizację. Nic nie wskazuje jednak na to, że te znaczenia były wkalkulowane w samą wystawę.

Pojawiły się tutaj więc takie realizacje, jak "Why Mister Why?"Geerta Van Kesterena. To multimedialna instalacja, składająca się z pokazów slajdów, wyświetlanych tekstów, mapy, strony internetowej, nagrań dźwiękowych, książki. To wszystko w obszernych halach fabrycznych, aura przeszłości, zniszczenia, do tego - obrazy znane nam "do znudzenia" z mediów, pokazujące Irak, Irakijczyków i młodych żołnierzy brytyjskich, amerykańskich. Notabene, zdjęcia świetne, skupiające się na historii wtargnięcia Amerykanów i ich sprzymierzeńców do Iraku, ale historii widzianej od dołu, przez małe wydarzenia i codzienność. Do tego - komentarze fotografa, osobiste, wspominające ludzi, których spotykał, pokazujące inny obraz wojny niż ten znany z mediów. Nie chodzi tutaj jednak o jakieś demaskowanie siły cenzury, czy to Armii Amerykańskiej z powodów politycznych, czy też samych mediów z powodów merkantylnych. Nie chodzi też - mimo rozbudowanej części komentarzy - o utopię edukowania społeczeństwa. Przede wszystkim, jak mi się wydaje, chodzi tutaj o danie świadectwa, o pamięć wobec ludzi tam - wrzuconych wbrew ich woli - w piekło wojny, chodzi o próbę dania odpowiedzi na cytowane przeze mnie wyżej pytania natury etycznej. Czy reporter jest potrzebny? I co ma zrobić, żeby nie być tylko pionkiem w medialnej machinie pożerającej coraz więcej i więcej obrazów?

Ważny i interesujący był też dla mnie cykl Donovana Wylie "British Watchtowers", przedstawiający wieże obserwacyjne i posterunki strażnicze na granicy pomiędzy Irlandią Północną a Irlandią. Budowle te, niemi świadkowie konfliktu, rozebrane dzisiaj jako warunek rozbrojenia się IRA, sfotografowane zostały beznamiętnie. Cykl ten nosi w sobie cały bagaż brytyjskiej tradycji pejzażu, wieże bowiem pokazywane są w szerszej perspektywie, na zielonych wzgórzach, przyroda pokazana jest wrażliwie. Te szresze perspektywy nadają zdjęciom wymiaru jakiejś refleksji ogólnej, ale też wielość szczegółów zakorzenia je w konkretnych wydarzeniach politycznych, pokazując ich daremność wobec przyrody, życia, kosmosu. Kojarzy mi się z doskonałą pracą Gianni Mottiego, w której artysta ten zawłaszczył nieudane fotografie agencyjne (AFP), pokazujące wojnę w Bośni, w wiosennych pejzażach wsi, jakieś pola, kwitnące drzewa, chałupki, i do tego gdzieś dalej - obłok tuż nad ziemią, wyglądający jak kolejne kwitnące drzewo. Obłok wybuchu, ale to nie jest oczywiste.

Pragnę także podkreślić genialne zupełnie wystawienie cyklu zdjęć Christophera Stewarta z serii "Kill House". Seria tych ascetycznych, minimalistycznych zdjęć, podświetlonych punktowo, w czerni, zyskiwała grozy pokazywana na piętrze. Wąska, duszna przestrzeń, ciemność i podłoga z desek. Deski nie przylegały do siebie i pomiędzy nimi przeświecało światło z dolnej przestrzeni. Trudno było się tam przemieszczać - lęk wysokości spowodowany jest raczej tym, co widzimy niż rzeczywistym przebywaniem wysoko.

Projekt "Teatry wojny" zaineteresował mnie szczególnie, bo porusza te same tematy, co moje projekty: Bad i Last News. Odpowiedzialności za pokazywanie wojen, nieszczęścia, przemocy. Pokazuje je jednak z innego punktu widzenia: autora zdjęć. Pokazuje jakie pozycje może on zająć, może to być więc świadek współuczestniczący, albo świadek beznamiętny.

Z innych wystaw Miesiąca wymienię tylko wystawę, o której już tutaj wspominałam. To owoc współpracy polsko-niemieckiej, jednego z wiodących wątków tegorocznej edycji Miesiąca. "Zawiedzione nadzieje - Nowy Romantyzm we współczesnej fotografii niemieckiej" ulokowane zostały w Pałacu Goetza, na terenie browarów Okocim, dzisiaj już nieużytkowanych. Pałac jest w dziwny sposób połączony z pomiedszczeniami magazynowymi, dobudowanymi później. Wystawa młodej niemieckiej fotografii, której kuratorką jest Andrea Domesle, doskonale weszła we wnętrza pałacu. Wydaje mi się, że pojęcie romantyzmu jest w niej naciągnięte do granic wytrzymałości, bo właściwie gdzie tu jakiekolwiek głębsze odniesienia do niego? Ani słowa o tych wszystkich ideach, poruszających romantyków niemieckich: nowy stosunek do tradycji, do ludu, refleksja nad kulturą w ogóle, nad wychowaniem... Nie ma. Jest tylko Caspar David Friedrich (CDF) i pejzaże Rugii. Pejzaże. Ale prace są ciekawe, delikatne, pełne melancholii (choć może to sugestia tytułu i melancholijnych wnętrz). Na przykład książeczki Volkera Gehrlinga, które - zapomniałam ich nazwy - składają się z mnóstwa małych zdjęć, pokazujących fazy jakiegoś ruchu: kobieta odsłaniająca piersi, mężczyzna zdejmujący czapkę, księżyc przesuwający się nad katedrą berlińską. Książeczki należało szybko przeglądać, by uzyskać wrażenie animacji. Podobała mi się skromna forma tego projektu i opowieści autora, komentujące pokazywane w rzeczy: jak spotkał bohatera zdjęć, itp. Podobno Gehrling podróżuje po świecie, pokazując ludziom książeczki (czyli taka jarmarczno-obwoźna forma jego działalności), nawiązując w ten sposób z nimi kontakt. Liczy się także więc spotykanie ludzi, rozmowy, kontakt, zdjęcia pojawiają się gdzieś w tle. Znowu ujawnia się autor, nie ukrywając swoich emocji.


strona Miesiąca Fotografii

25.5.07

Paweł Książek: Internet jako inspiracja?








W Galerii Żak - polskiej galerii w Berlinie - trwa wystawa Pawła Książka "Africanised Honey Bees". Temat jest wyraźny, nie chodzi tutaj bynajmniej o malarstwo dla samego malarstwa. To właściwie cały splot tematów i całą droga myślenia i skojarzeń, wcale jednak nie luźnych, tylko rygorystycznych, bazujących jednak nie tylko na wiedzy i nie tylko na jednej gałęzi wiedzy, ale też na intuicji i analizie tego, co widać - wrażeń wizualnych. Tak więc, osią cyklu malarskiego jest tutaj historia tzw. pszczół afrykańskich, gatunku pszczoły, który wywołać miał panikę w Stanach Zjednoczonych jako wyjątkowo agresywny. Ta panika pochodzić ma z uprzedzeń rasowych, głęboko zakorzenionych w sposobie myslenia i pewnych wręcz strukturach myslenia, czy obarzach, którymi posługuje się kultura Zachodu. Została zaś rozdmuchana przez media, jak u nas także cyklicznie pojawiające się historie z rzekomą epidemią ptasiej grypy, choroby wściekłych krów itd. Pasjonujące jak ten sposób myślenia da się śledzić w rozmaitych obrazach kultury i jak odbioja się on no, w stereotypach dotyczacych czarnych mężczyzn - Murzynów - rzekomo wyjątkowo zwierzęcych, agresywnych, o niezwykłej potencji seksualnej.

Ten temat wydaje się jednak zbyt obszerny, zbyt naładowany treścią dla malarstwa...

Jest coś atrakcyjnego dla artystów w temacie związanym z czarnoskórymi, z Afryką, ze stereotypami i uprzedzeniami rasowymi (choć dzisiaj nie używa się już słów rasa..., wyszło z użycia w odniesieniu nie tylko do grup etnicznych, ale i o niebiałym kolorze skóry). Wystarczy przypomnieć Tomka Kozaka i jego "Zmurzynienie", bardzo dwuznaczne w wymowie, ale ja sama nie widziałam tego filmu, więc trudno mi to analizować :)

Tutaj dygresja: ostatnio kilka razy spotkałam się ze zdaniem, że czyjaś sztuka jest owocem zupełnie innego myślenia niż linearne i za pomocą wzroku. Że to raczej owoc nowej epoki, kiedy relacje między informacjami przebiegają na różnych poziomach i kierunkach równocześnie i nie ma hierarchii ważności między nimi. Sposób myślenia artystów dzisiaj pochodzi zatem z Internetu... Ta uwaga, ważna i coś wyjaśniająca w przypadku działalności np. Janka Simona, który bardzo wiele wiele inspiracji i wiedzy czerpie z sieci, wydaje się już być zbyt naiwna np. w przypadku omawiania twórczości np. Grześka Sztwiertni, jakby prekursora intertekstualności w sztuce w Posce czy też Huberta Czerepoka. Ostatnio widziałam ciekawą wystawę w ramach krakowskiego Miesiąca Fotografii - "Zawiedzione Nadzieje - Nowy Romantyzm we współczesnej fotografii w Niemczech" (pisownia za organizatorami). Wystawa ta, której kuratorem jest Andrea Domesle, zapowiada się jako zbierająca młodych artystów i jakoś w tle odnosząca się do twóczości - jakżeby inaczej, jak romantyzm niemiecki to musi być ta postać! (tu proszę odczytać ironię) - Caspara Dawida Friedricha. Jak pisze kuratorka, nawiązania nie muszą przebiegać wprost, mogą one dotyczyć właśnie specyficznego sposobu myślenia obrazem: poprzez zesatawianie ze sobą motywów pochodzących z różnych miejsc (Friedrich chodził ze szkicownikiem i narysowane w nim motywy wykorzystywał w różnych obrazach). Ta konstatacja jest wyjątkowo banalna i psuje właściwie ciekawą wystawę. Tak więc jeśli dojdziecie do Pałacu Goetza w Krakowie przy ulicy Lubicz, nie czytajcie wstępu kuratorskiego!

Wracając do Pawła. W jego wypadku Internet wydaje się dobrym tropem, nie kolaż motywów bowiem jest znaczącym zapożyczeniem z niego, ale raczej myślenie z naddatkiem. Raczej wielość nieuporządkowanych (lub raczej uporządkowanych nie wg pionowej hierarchii) informacji, raczej przeskoki pomiędzy różnymi poziomami reflekcji. I ta wielość informacji, których właściwie nikt nie jest w stanie odebrać patrząc na obrazy. To nadaje temu malarstwu specyficzną aurę, pewnej hermetyczności. A obrazy pozostają bardzo dobre.

Paweł Książek, "Africanised Honey Bees", Galeria Żak, Berlin, do 23 czerwca

15.5.07

Po co komu jest kurator?

Mimo, że kurator wkroczył triumfalnie na polską scenę artystyczną w latach 90., mimo, że nazwa ta nie jest nowością już dzisiaj i panowała jeszcze do niedawna moda na mianowanie do każdej imprezy kuratorów – choćby nie wiem jak absurdalnie to brzmiało – i mimo wreszcie, że powołano 2 lata temu pierwsze w Polsce studia kuratorskie, choć nie ma w ogóle miejsc pracy dla ludzi na nich wykształconych, to jednak wciąż nie ma w Polsce wystarczającego zrozumienia dla specyfiki tego zawodu.
Przeczytałam właśnie w ostatniej „Polityce” (z początku maja) wywiad z profesorem Nęcką, ciekawy, choć w sumie nic nowego. W tym wywiadzie profesor mówi, że w Polsce jest jakiś rys, jakaś cecha charakteru zbiorowego, że się nie docenia i nie rozumie wartości kompetencji. Nie rozumie się w ogóle wymogów i charakteru pracy twórczej, pracy głową.
W Muzeum Sztuki (które staje się moim ulubionym bohaterem postów – mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone) pracę tę prowadziło się przy biurku w permanentnym chaosie dzwoniących nieustannie telefonów o treści typu: „pani Magdo, mam tu taki telefon po angielsku, to niech pani wytłumaczy im, że pana dyrektora dzisiaj nie będzie…”, albo telefonów typu: „gdzie jest Muzeum Włókiennictwa, co tam jest za wystawa i do której jest dzisiaj otwarte?” Wynikały one zapewne z założenia, że jak się siedzi przy biurku (i usiłuje np., coś napisać lub przeczytać), to przecież nic się nie robi i jest się dyspozycyjnym. A wtedy przecież – pod koniec lat 90., to siedziało się przy tym biurku bez komputera i z koniecznością wpisywania do specjalnego zeszytu wszystkich rozmów telefonicznych z zaznaczeniem o której, jaki numer i czy to rozmowa prywatna, czy służbowa. Spokój pracy koncepcyjnej przerywany był także regularnie przez spontaniczne pogaduszki przy kawie, które przynosząc zrazu ulgę w niedoli, w końcu stawały się nieznośną, a nie do przeskoczenia przeszkodą w skupieniu się w pracy, po prostu nałogiem… Już nie mówię nawet o tym, ile czasu się traciło na próby spotkania kogoś, załatwienia czegoś. No i biurokracja, rzecz jasna.
W takich warunkach pracować twórczo właściwie się nie dało, o ile nie posiadało się wielkiej dozy silnej woli, nie ryzykowało się własną popularnością wśród kolegów, ewentualnie nie ukryło się w bibliotece. Nie muszę dodawać, że przełożeni nie wykazywali zrozumienia dla wymogów „cichej” pracy, wymagając od nas niespóźniania się i odsiedzenia swojego do godziny 16:00. Zostawanie w Muzeum po tej godzinie też nie było mile widziane. Wydawanie zaś pozwoleń na cichą pracę poza miejscem pracy w którejś z bibliotek lub chociażby w domu delikwenta należało do rzadkości i stanowiło część polityki wynagradzania pracowników.
To, co dokuczało w Muzeum, znalazło w pełni rozwinięcie w moim następnym miejscu pracy – w banku (www.multibank.pl). Tutaj pytanie retoryczne: czy na polską specyfikę niechęci do intelektualistów (każdy to zna: bardzie ceni się pracę, którą męczy fizycznie: kopanie rowów, górnicy) nakłada się niemożliwy do rozwikłania konflikt pomiędzy instytucją a artystami / intelektualistami? Ale przecież tyle się mówi o kreatywności w biznesie! Ja tego jednak nie doznałam. Mój krótki epizod pracy w banku pogłębił poczucie uwięzienia w miejscu pracy i kompletnego niezrozumienia charakteru pracy twórczej i przez sektor publiczny, i prywatny. Kto bowiem jest w stanie pisać teksty reklamowe minimum 10 godzin na dobę? Siedząc nieustannie w tej samej pozycji, tym samym miejscu, przy komputerze. Kolega po prawej i lewej, z tyłu i z przodu. Męka i niedorzeczność. Do twórczych męczarni dochodziło zderzenie mojego sposobu pisania z praktyką pracy w otwartej przestrzeni biurowej. Zostałam zatrudniona z powodu umiejętności pisania, tymczasem – nikt nie zwracał uwagi na to, że kiedy piszę, co kilka minut muszę wstać i sobie pochodzić. Wstać i pogapić się przez okno, zrobić sobie kawy, cokolwiek, żeby oderwać się myślami od tekstu i nabrać do niego dystansu. Gdybym to robiła w banku, zostałabym uznana za wariatkę. Ale i tak chodziłam – pod pretekstem wyjścia do ubikacji J
Epizod bankowy szybko się jednak skończył i nadeszła era krakowska i tutaj – na razie – zakończę swe wspomnienia.
Wrócę jednak do tematu kuratora, od którego zaczął się ten post. Kurator także należy do zawodów cichej pracy. Jest to zawód, który ma wiele zalet i jedną poważną wadę – w Polsce się go nie ceni, również w sensie zarobków, jest to bardzo spauperyzowany zawód. Z zalet można wyliczyć to, że jest bardzo urozmaicony. Przeplata ze sobą okresy aktywności towarzyskiej – spotkań i dyskusji, z cichą pracą, z obmyślaniem i opracowywaniem projektów, dodawaniem otoczki wydarzeń towarzyszących itp.
Kurator jest najważniejszym elementem całej maszynerii zwanej galerią i to od jego zdolności i kompetencji zależy jak ona będzie działała. Zależy program galerii, jej wizerunek. I to nie mówię tylko tego ze względu na znaczenie roli kuratora dla środowiska artystycznego. Absolutnie nie.
Kurator jest kluczową postacią dla instytucji w ogóle – jest pośrednikiem i stymulatorem działalności artystycznej, kimś, kto ma wizję, ale też potrafi od niej odstąpić, jeśli dobro pracy z artystą i dobro instytucji (nie w sensie ulegania cenzurze) tego wymaga. Jest reżyserem, kierującym zespołem ludzi. Dlatego mówienie o tym, że „kurator nam nie jest potrzebny” czy też uznanie, że wystawa „sama się zrobi”, niejako z rozpędu, uważam za wysoce nieodpowiedzialne.
Schorzeniem polskich instytucji, wynikającym po części z biedy, a po części z braku zrozumienia dla pracy twórczej, jest fakt, że łączy się tę funkcję z funkcją organizatora wystawy, zwłaszcza w wersji szczegółowej. Kurator jest odpowiedzialny za wszystko (kolejną chorobą polskich instytucji jest bowiem strach przed braniem odpowiedzialności). Obowiązki organizacyjne siłą rzeczy zawsze wygrywają, będąc pilniejsze do załatwienia.
Innym jeszcze szkodliwym elementem w pracy kuratora w instytucji, jest pośpiech. Projekt wystawy, im bardziej złożony i ambitny, tym bardziej wymaga spokoju, możliwości wyjazdów studyjnych i dystansu czasowego do jego realizacji.
Proszę mnie źle nie zrozumieć za tę apologię kuratora. Działalność galerii prawie zawsze bazuje na pracy zespołowej. Ktoś jednak tej pracy powinien nadawać impuls, wytyczać kierunek, a nade wszystko mieć pieczę nad całością.
W Polsce jednak ciągle trudno te proste rzeczy zaakceptować. Nowa świadomość toruje sobie drogę, jednak zawsze jest łatwiej zapłacić grafikowi czy tłumaczowi, technicznym niż ułatwić pracę kuratorowi.

10.5.07

Instytucje – "mon amour"

Instytucje kultury w Polsce to temat na powieść w stylu Gombrowicza. Dramat spędzających w nich całe życie jednostek obdarzonych niewątpliwie umiejętnością autorefleksji, masochistycznie samobiczujących się. Klasycznym przypadkiem była praca w Muzeum Sztuki w Łodzi. Należałoby właściwie powiedzieć – klinicznym. Pracowałam tam w latach 1997-2002.
Rzeczywistość w rzeczywistości. Enklawa absurdu, rządząca się własnymi prawami. Ludzie bardzo nieszczęśliwi i do nieszczęścia przyzwyczajeni. Wstydzący się swego miejsca pracy, z drugiej strony od niego uzależnieni, wszyscy trawieni jakimś poczuciem misji.
Mechanizm tego uzależnienia od miejsca pracy łatwo wyjaśnić. Z grubsza rzecz biorąc, w grę wchodzą dwa czynniki: bieda, która uzależnia od miejsca pracy, bo daje telefon, gazetę, komputer, delegacje, organizuje życie. Z drugiej strony, jest to uzależnienie mentalne, zapatrzenie w świetlaną przyszłość, melancholijne przekonanie, że może dzisiaj to miejsce funkcjonuje fatalnie, ale za to ma wielki potencjał na przyszłość.
Marazm był tak duży, że jeśli nawet jakiś desperat podejmował inicjatywę ożywienia sennej rzeczywistości, w której przecież wszystkim było źle i wszyscy zahipnotyzowani było wizją klęski, to zwyciężało wszechobecne hasło „i tak się nie uda”. Dochodziło wręcz do tego, że jedni ludzie z bezinteresowną złością podstawiali nogę śmiałkom.
Hierarchiczne, rozdęte po bizantyjsku struktury muzeów to jedna strona medalu. Można to jakoś usprawiedliwić, wszak muzea muszą rządzić się specjalnymi prawami i zaostrzonym rygorem, bo przecież przechowują i konserwują dziedzictwo narodowe.
Inna sprawa to instytucje artystyczne zajmujące się współczesnością i ją współtworzące. Opisanie ich zwyczajów, ich nieświadomości w kwestii po co w ogóle istnieją i działają, rzeczywistości, w jaką pozostają uwikłane – to temat na dalszy ciąg powieści wg Gombrowicza. Niezwykle zabawny jest np. fakt, że mimo permanentnego braku pieniędzy, instytucje nie potrafią dobrze ich wydawać i tracą je.
Zaczynam więc pisać – na tyle, ile mogę – o absurdach życia w instytucjach, bo to temat tabu: nie istnieje w polskiej krytyce taki temat jak analiza działania instytucji, jak się one profilują, jak widzą odbiorcę itp., analiza programu także się nie uświadczy. Tymczasem to przecież instytucje rządzą polskim życiem artystycznym, są odpowiedzialne za jego kształt.
Moja krytyka z racji mego miejsca pracy nie może przybrać pełniejszej formy. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie mam na myśli jakiegoś braku wolności wypowiedzi. Bardziej chodzi o to, że nie jestem bezstronna, łatwo można mnie oskarżyć o reprezentowanie czyichś interesów.
Pragnęłabym raczej zainicjować dyskusję na te tematy. Oczyma wyobraźni widzę już taką dyskusję wokół modeli współczesnych galerii czy centrów sztuki, coś na kształt tej, którą Obieg prowadził wokół idei Muzeum Sztuki Współczesnej.
Do dzieła!