2.12.07

200 zł na minutę

W nawiązaniu do poprzednich wpisów o pauperyzacji naszej grupy zawodowej (zajmującej się tzw. sztukami wizualnymi), pragnę donieść, że się poprawia!

Nie zajmuje się więc tylko narzekaniem i celebrowaniem bycia załamaną, co jakiś czas temu zarzucono mi na Forum „Obiegu” - nie rozumiejąc wywrotowej treści zawartej w tej postawie! (Chociaż nie powiem, wydaje mi się to całkiem interesującą opcją bycia krytykiem w Polsce, pełnej kompleksów, żalów i jasnego poglądu jaki powinien być krytyk).

Otóż, jestem w tej chwili komentatorką TVP3, czyli telewizji Kraków w pewnym nowym programie. Jest to program „Wejściówka”. Zajmuje się on głównie zapowiedziami i rekomendacjami odnośnie wydarzeń kulturalnych w najbliższym czasie, bliskim dacie edycji programu.

Ale najciekawsze jest co innego. Ile mi płacą za jeden komentarz do telewizji. Otóż, ma on trwać tylko 1 minutę. Dostaję na rękę ponad 200 zł za tak krótki komentarz!

Tak więc, obowiązuje stawka 200 zł netto za minutę. Imponujące, tak trzymać dalej! Szkoda tylko, że zazwyczaj zdarza się to raz w miesiącu...


PS Bardzo ciekawe wydarzenia zdarzyły się w niedalekiej przeszłości. Odbył się Festiwal Blogów we Wrocławiu, firmowany przez pismo „Rita Baum”, a dyskusja, w której brałam udział, razem z Kasią Bratkowską i Izą Kowalczyk, odbyła się w Mieszkaniu Gepperta! To naprawdę bardzo fajne inicjatywy, interakcja ze strony publiczności bardzo na temat, zero oszołomstwa. Polecam Waszej uwadze Mieszkanie Gepperta!

Chłopiec z pieskiem

Są zdjęcia, które wywierają niezatarte wrażenie. Pewnie każdy fotograf pragnie zrobić takie zdjęcie, które działa inne niż zwyczajne, zostaje w głowie, dręczy, nie daje spokoju, powraca w snach, odbija się czkawką… Jest olbrzymia ilość zbiorów fotografii dokonywanych pod tym względem, „niezapomniane”, „kamienie milowe”, „najlepsze fotografie”…

Zazwyczaj takie fotografie są uderzające tylko dla jednej osoby, a dla innych zupełnie zwykłe i inni ludzie nie dostrzegają ich działania. Takie „zahaczające” i nie dające zapomnieć o sobie zdjęcia, często występują w prozie. W Jadąc do Babadag Andrzej Stasiuk (Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2004) przywołuje fotografię André Kertesza, na której widnieje polna, rozjeżdżona droga i stoi muzyk ze skrzypcami i dwoje dzieci. Tak o niej pisze: Niewykluczone, że wszystko, co napisałem do tej pory, zaczęło się od tej fotografii. Jest rok 1921 w niewielkim węgierskim miasteczku Abony […]. W poprzek ulicy idzie niewidomy muzyk i gra. Prowadzi go kilkunastoletni chłopak w kaszkiecie. Muzyk ma na nogach rozdeptane buty. Jego prawa stopa przekracza akurat wąski ślad pozostawiony przez wóz o żelaznych kołach. Ulica nie ma twardej nawierzchni. Jest sucho. Pisarz kontynuuje w ten sposób przez kilka następnych zdań. Opis przeplata się z dochodzeniem, dociekliwym śledztwem co można jeszcze wyczytać ze zdjęcia (dzień jest pochmurny, a ślepy muzyk – leworęczny). Na koniec wyznaje: Od czterech lat prześladuje mnie to zdjęcie. Dokąd się nie wybiorę, szukam jego trójwymiarowych i barwnych wersji… I tutaj muszę wyznać, że nie rozumiem, dlaczego to akurat zdjęcie Kertesza jest tak fascynujące. Mnie zdaje się zupełnie „normalne”, interesujący dokument epoki, nic jednak ponad to. Stasiuk zdaje się wyjaśniać: Przestrzeń tego zdjęcia hipnotyzuje mnie i wszystkie moje podróże służą tylko temu, by w końcu odnaleźć ukryte przejście do jej wnętrza. Wnętrze fotografii… Co to jest? Czy istnieje? Czy nie chodzi tutaj raczej o b e z c z a s fotografii?

Istnieje wielka teoria na temat niezwykłych fotografii, z Barthesem i jego punctum na czele. Coś, co przełamuje logikę dokumentacji, wydarzeń minionych. Coś, co wywołuje jakby czyste wrażenie, idąc w poprzek warstw znaczeniowych, jakie nawarstwiają się zgodnie z biegiem czasu i logiką percepcji widzów, przecinając je, idąc w głąb i wyrzucając coś na wierzch...

Ja też mam takie zdjęcie. Nie jest to zdjęcie pokazujące jakieś szczególne okropności, jakieś szczególnie piękne czy spektakularne wydarzenie. Nie ma na nim nikogo bliskiego, nie kojarzy mi się też z żadnym wydarzeniem z życia. Ale wywołało we mnie tak wielkie emocje wynikające chyba ze współczucia, że do dziś nie mogę o nim zapomnieć.

Działo to się pod koniec lat 70., w czasie wakacji spędzanych w Sopocie. Tamtejsza galeria miejska gościła właśnie wystawę fotografii amerykańskiej „Migawki – Profil Ameryki”, wybór najbardziej znanych zdjęć i nazwisk fotografów z XIX i XX w., ułożony chronologicznie, ale także – poszczególne części – tematycznie. Całkiem ambitna i niezła wystawa, każda z części miała swoje motto wybrane z poezji (Walt Whitman, Carl Sandburg. Marianne Moore). Było to moje bodajże pierwsze zetknięcie się z fotografią na wystawie, nie użytkową, gdzieś w gazecie, czy jako pamiątka, zdjęcie rodzinne itp.

Oglądałam portrety starych Indian, kto z naszej cywilizacji jest tak poorany zmarszczkami jak oni? Oglądałam foty prac polowych, rozwijającego się przemysłu, postępującej urbanizacji… Nie zabrakło zdjęć matek z dziećmi, także czarnoskórych, słynnego zdjęcia marynarza całującego dziewczynę w bieli (Alfreda Eisenstaedta z 1945), zdjęć dzieci na prowincji, starych par w Pennsylwanii, zdjęć narodzin w Północnej Karolinie, ale dla mnie specjalnym zdjęciem, które nie pozwalało mi spędzić spokojnie reszty wakacji, które śniło mi się w nocy, i które rozważałam w dzień, było zupełnie inne. Był to chłopiec z pieskiem.

Co więcej mogę dodać? Mogę zacząć opisywać zdjęcie, tak jak Stasiuk, ale nie oddam ani odrobiny z ogromu emocji, jakie to zdjęcie we mnie wzbudziło. Jest to fotografia George’a Mattesona, zatytułowana, według katalogu wystawy w Sopocie, New York City – 1949. New York Daily News. Jednym słowem, fotografia prasowa. Chłopiec, mały chłopiec, pewnie mniej więcej w moim wieku wtedy, kiedy zobaczyłam zdjęcie, siedzi-klęczy na chodniku. Znajduje się na tle ceglanej ściany. Z tyłu, za nim, po prawej stronie zdjęcia widać fragment tłumu, który się ustawił za nim. Stoi tam na pewno jakaś dziewczynka, bo widać jej nogi w białych skarpetkach, pasiastą spódniczkę lub spodenki, fragment kurtki. Ktoś, kogo nie widać, pozostały po nim tylko nosek czarnego buta i ręka – w rękawie marynarki, kładzie dłoń na ramieniu chłopca. To niewątpliwie gest pocieszenia, ale i stwierdzenia, ze taka jest rzeczywistość i nalezy się jej poddać. Sam chłopiec ma około 10 lat. Może jest trochę młodszy. Płacze. Jest biednie ubrany, ma znoszone buty i spodnie, bluzę i koszulę. Kręcone włosy i choć tego nie widać wyraźnie – prawdopodobnie jest czarny. Jego twarz wykrzywia się w grymasie rozpaczy. Jedną, prawą dłoń przykłada do policzka, drugą kładzie na psie. Główne miejsce fotografii zajmuje bowiem pies. Piesek właściwie. Biały, leży bezwładnie, odwrócony do ściany. Leży na chodniku w jakiejś ciemnej kałuży, pewnie jest to kałuża krwi. Leży bezwładnie, wyraźnie widać jego czarny nos i ślepia. Pod nim rysuje się pętla smyczy. Jakby pies się zerwał ze smyczy i uciekł na ulice, wpadł pod samochód… to oczywiście dopowiedzenie, ale prawdopodobne.

Co w tym zdjęciu jest niezwykłego? Dla mnie – rozpacz chłopca, tak trafnie i dobitnie wyrażona, poczucie utraty, poczucie, że nie jesteśmy nieśmiertelni, a dziecku zdaje się, że jest pod tym względem uprzywilejowane. Rozpacz chłopca na zdjęcia była dla mnie nie do zniesienia. Za bardzo się z nim solidaryzowałam.

Do tej pory, z lękiem otwieram katalog z wystawy w Sopocie, boję się trafić na to zdjęcie. Nie potrafię – jak Andrzej Stasiuk – zadeklarować, że poszukuję tego zdjęcia w rzeczywistości. Przeciwnie, mogę raczej powiedzieć, że ta fotografia mnie prześladuje. Jakoś w związku z tym boję się zaglądać do albumów, nie oglądam filmów tak często jak inni ludzie, nie rzucam się na książki – wszystko z powodu niechęci do przeżywania głębokich emocji, jakie wywołuje we mnie sztuka. Nie mogę z tego powodu słuchać za długo Chopina, działa na mnie niezwykle przygnębiająco.

PS Zdjęcie chłopca z pieskiem opublikuję, gdy tylko będę miała okazję je zeskanować z katalogu.

Boskość

Jacques Rancière pisał o rzeźbie Junony Ludovisi podczas rozważań o Schillerze w wydanej niedawno po polsku „Estetyce jako polityce” (przeł. Julian Kutyła i Paweł Mościcki, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2007):

„Wolny pozór” greckiego posągu jest przejawem cechy kluczowej dla boskości: „bezczynności” lub „obojętności”. Boskość niczego nie chce, jest bytem wyzwolonym z troski o cele i ich realizację. Posąg czerpie swoją artystyczną specyficzność z partycypowania w tej bezczynności, w tej nieobecności woli. Naprzeciw bezczynnej bogini widz sam znajduje się w stanie, który Schiller określa jako stan „swobodnej zabawy”.

Ten stan „bezczynności” jest niezwykle interesujący. To bezczynność posągu, która nie jest bynajmniej martwotą, która sytuuje się w opozycji do bezformia, dezintegracji i bezwładności śmierci. Posąg bardzo intensywnie istnieje, ale jego istnienie nie należy do naszego sposobu istnienia, które wyraża się w ruchu. Gdy stoi się przed nim (tak sobie to wyobrażam, samego posągu nigdy nie widziałam na żywo, ale moje wyobrażenie bazuje na doświadczeniu obserwowania innych rzeźb przedstawiających bogów greckich i rzymskich), początkowo można odczuwać skrępowanie z powodu tak bezwstydnego, bezpośredniego patrzenia się na niego, jakie on wywołuje, bo sam przyciąga wzrok. Czujna obserwacja stopniowo jednak nabiera coraz bardziej odcienia szacunku, oddawania czci bóstwu. Tak więc, to nie tylko zachwyt dziełem sztuki (on zupełnie nie wystarcza i to figura daje zdecydowanie odczuć), posąg objawia się i objawia swoją bezczynność, i obojętność wobec naszego świata, jego istnienie jest formą rewelacji i potwierdzenia boskości Junony, aczkolwiek zakrada się tutaj czysto teoretyczne pytanie o istotę wizerunku. Czy posąg Junony jest wcieleniem i objawieniem bogini w martwej materii kamienia? Czy jest jedynie jej bladym odwzorowaniem? Niezależnie jednak od odpowiedzi na to jakże stare i wciąż ważne, nierozstrzygalne pytanie (o czym świadczy chociażby afera z "ratowaniem" Jana Pawła II przed przywaleniem kamieniem w Zachęcie, bohaterskiego czynu dokonał ultraprawicowy poseł, którego nazwiska niestety nie pamiętam, niszcząc tym samym rzeźbę Maurizio Cattelana) , marmurowa rzeźba przechowuje w sobie odblask boskości...

„Czy bogowie greccy nadal istnieją?” – to pytanie przywołuje Wiesław Juszczak w rozprawie o koncepcji bóstwa w archaicznej religii greckiej („Pani na żurawiach. Cześć pierwsza: Realność bogów”, Aureus, Kraków 2002). Juszczak powołuje się na niemieckiego historyka religii Waltera Friedricha Otto, który proponuje, by bogów greckich traktować poważnie jako bogów.

I takie podejrzenie kiełkuje w głowie patrzącego uważnie na posąg Junony: czy nie jest ciągle boginią? „Boski” stan bezczynności wywołuje w patrzącym reakcję. Jest nią – właśnie – poczucie boskości, poczucie obcowania z czymś, co umyka naszemu zwykłemu postrzeganiu. Obcujemy bowiem z czystym istnieniem, z istnieniem, które nie potrzebuje potwierdzenia.

Ciekawe czy poczucie boskości jest spokrewnione z poczuciem wzniosłości, może jakimś jego rodzajem, odcieniem? Obawiam się jednak, że boskość jest o tyle ważna, że drażni uwagę swoją kompletną obojętnością, a jednocześnie intensywną obecnością i nie ma wiele wspólnego z przynoszeniem chwilowego wstrząsu estetycznego, wykroczenia poza zwyczajowe normy odczuwania tego, co piękne.

Z bezczynnością Junony kojarzy mi się „bezczynność” krajobrazu, np. górskiego. A jednak w krajobrazie tym dzieje się wiele, gdy bardziej mu się przyjrzeć, pełen jest subtelnych dźwięków i mikro-wydarzeń (gdy patrzy się na niego z daleka, lub z lotu ptaka). Bezzynność, bezruch, a raczej zamrożony ruch uderzyły mnie ostatnio gdy oglądałam wystawę Jakuba Juliana Ziółkowskiego w Galerii FAIT. Pokazane tam zostały nowe obrazy, jeden rysunek i prace w przestrzeni. Prace te na pozór pełne są ruchu, figury kreśli gęstwina linii. Tym bardziej uderzający jest ich bezruch, tym bardziej smutne wydaje się być narzucenie im wrażenia ruchu. Wszystko jest tutaj skostniałe, unieruchomione. Jednak to unieruchomienie kojarzy się bardziej z dybami, z więzieniem, z przymusowym związaniem niż z dostojną egzystencją bóstwa.

Czy więc cecha boskości należy się tylko posągom bogów greckich i rzymskich, czy sztuce w ogóle?

PS Szukałam w Internecie fotografii posągu Junony Ludovisi. Znalazłam portrety kotów o tym imieniu, konia, gabinetu kosmetycznego, a nawet obrazy przedstawiające… sceny z karnawału w Rio. Junona broni się przed zejściem do otchłani ogólnoświatowego śmietnisku sieci www?