20.6.08

Maj miesiącem fotografii

Wejście na wystawę "Wenus Polska 2008", dawna kuchnia Brata Alberta, Kraków, Kazimierz, Plac Nowy

Agnieszka Brzeżańska, plakaty do wystawy "Wenus Polska 2008", dawna kuchnia Brata Alberta, Kraków, Kazimierz, Plac Nowy


Notatka będzie dotyczyć wydarzenia archiwalnego, ale wartego choćby skrótowego omówienia. W maju odbywał się w Krakowie Miesiąc Fotografii. Impreza rozwija się prężnie od kilku lat, staje się sporym festiwalem, pełnym wydarzeń, wystaw, warsztatów i debat, zebranych w kilku nurtach. Co roku ma hasło przewodnie, gościa specjalnego, program wydarzeń towarzyszących, a także program off. Nowością jest fakt, że w tym roku Festiwal odbył się w ramach krakowskiej platformy festiwalowej, noszącej enigmatyczny tytuł „6 zmysłów”. Co to hasło oznacza – nie bardzo wiadomo, ale Miesiąc Fotografii niewątpliwie zyskał jeszcze na rozmachu i był widoczny w mieście. Wart zaznaczenia jest fakt, że imprezy powstałe z prywatnej inicjatywy, są doceniane przez miasto, które chce je wykorzystać we własnej strategii promocji przez kulturę.

Wielkim plusem Miesiąca jest fakt, że odbywa się w tak różnorodnych miejscach i opanowuje całe śródmieście (w tym roku miał lokalizację także w Nowej Hucie), że do większych i mniejszych imprez wciąga lokalne galerie i instytucje. Daje to możliwość m.in. niekonwencjonalnego zwiedzania miasta, np. poprzez odwiedzanie wystaw w mieszkaniach prywatnych. Nie jest także złym sposobem pokazywanie fotografii na przenośnych ściankach na placach. To zawsze przyciąga uwagę szerokiej publiczności.

Tematem przewodnim była młodość, ale festiwalowi, jak pisałam, w formie i w treści ton nadawała różnorodność. W programie można było znaleźć takie wydarzenia, jak: wystawa przedwojennych fotografii i indywidualne wystawy młodych artystów; od fotografii reportażowej po artystyczną, przez amatorskie filmy, wystawy tematyczne i przekrojowe wizje polskiej fotografii.

*
W synagodze Kupa pokazano kapitalną wystawę zdjęć portretowych z atelier Stefanii Gurdowej („Klisze przechowuje się”). Kuratorzy, Andrzej Kramarz i Agnieszka Sabor, przygotowali wystawę bardzo starannie. Były to rzędy podwójnych portretów ludzi ubranych odświętnie, ale wyglądających dość biednie. W sumie – przekrój społeczności małego miasteczka – Dębicy, Mielca – bywającej u fotografa. Wszystko sprzed wojny. Wystawie towarzyszy ciekawy tekst mówiący o dziejach, także powojennych właścicielki atelier, jak na tamte czasy – kobiety bardzo wyemancypowanej i świetnie sobie radzącej. Na wystawie portretowani często patrzą prosto przed siebie, co daje efekt patrzenia prosto w oczy w widza. Właśnie ta dwukierunkowość spojrzenia była niesamowitym przeżyciem: pojawiało się wrażenie, że sfotografowani patrzą na współczesnych widzów, odwzajemniają spojrzenie, że nas widzą. Co do lokalizacji, to można się zastanawiać czy miejsce rzeczywiście się nadawało. Czy wnętrze świątyni rzeczywiście było najlepsze, skoro obdarzało zdjęcia więcej niż tylko odświętną aurą, bo aurą pewnej sakralności?

*
W Mandze można było oglądać fotografie z przełomu lat 60. i 70. z Niemiec, zrobione głównie we Frankfurcie nad Menem („1968 – obrazy rewolty”). Barbara Klemm, znana fotoreporterka „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, pokazała zdjęcia dokumentujące wydarzenia tamtych gorących lat, związane z rewoltą studencką, zamieszkami na ulicach, wiecami na uczelniach. Świetne, czarno-białe zdjęcia bez objaśnień jednak traciły sens. Ich siła przekazu, atmosfera bycia w centrum wydarzeń, w środku dziejącej się historii, słabła także z powodu kiepskiego wyeksponowania prac, także ze względu na fatalne oświetlenie, które przeszkadzało wręcz w dostrzeżeniu co jest na zdjęciu. Objaśnień zaś należało szukać bądź w katalogu, bądź w Internecie, niestety jednak nie było ich na samej wystawie. Katalog czy Internet także nie były tam dostępne.

*
W jednym z mieszkań na ulicy Gertrudy fundacja nolocal zorganizowała z kolei wystawę Agaty Biskup („Boazeria”). Wystawa ta świetnie dopasowała się do miejsca, umiejętnie „podbijając” jego domową, ciepłą i trochę dusznawą atmosferę. Artystka na całej jednej ścianie namalowała boazerię, niegdyś modny element wystroju wnętrz i symbol dostatku. Na boazerii zaś pozawieszała pary obraz – zdjęcie przedstawiające domowe wnętrze. Można było śledzić delikatne przesunięcia w natężeniu emocjonalnym scen mieszkaniowych rozsiewających atmosferę bezruchu i spokoju. Różnice przejawiały się m.in. w różnym kadrowaniu ujęć. Widzieliśmy więc ściany, meble, ozdoby – i światło. Zadbane mieszkanie rodziny na poziomie, prezentowane trochę jak w trącących myszką magazynach wychodzących jeszcze za komuny lub niewiele po 1989 roku. Jednocześnie jest w tej wystawie coś osobistego, co bez wyjaśnień autorki nie jest łatwe do odszyfrowania. Co jest w tej wystawie najciekawsze, to fakt zbudowania jej z prywatności, właściwie utkania jej ze wspomnień autorki, która szykuje się na porzucenie domu dzieciństwa.

*
Wystawa Adama Mazura, „Wenus Polska 2008” zapowiadała się bardzo obiecująco. Odnosząc się do skandalizujących wystaw fotografii aktu, pod nazwą „Wenus”, odbywających się w Krakowie w latach 70., zbadać jak we współczesnej fotografii wygląda kwestia erotycznych przedstawień ciała, aktu kobiecego – jak określał swe zamiary kurator. Ambitne założenie, ale realizacja miejscami nieudana. Prac jest za dużo i robi się za ciasno w klaustrofobicznych labiryntach dawnej kuchni i noclegowni św. Brata Alberta na Kazimierzu. Przydałaby się ostrzejsza selekcja, bo pojawiały się prace słabe, co gorsza, momentami trudno było zrozumieć dlaczego dane realizacje w ogóle się pojawiły. Niekiedy znowu odgadnąć można było aż za łatwo, stąd wrażenie, że słabe prace (np. Barbary Konopki czy Macieja Osiki) uwzględniono, bo pasowały do założeń.
Sam pomysł wprowadzenia fotografii do opustoszałego przytułku dla mężczyzn wydaje się bardzo udany. Tu dygresja o agresywnej komercjalizacji Kazimierza. Schronisko Brata Alberta był ostatnim miejscem w centrum dawnej dzielnicy żydowskiej, gdzie nie było turystów – hotelu ani knajp (oczywiście, wyjąwszy fakt, że był to specyficzny „hotel” dla bezdomnych). Teraz ostatni przyczółek został zdobyty i pojawi się tysiączny „Bed&Breakfast” plus pub. Szkoda.
Na „Wenus…” utrzymała się jeszcze aura męskich fantazji erotycznych. Założeń autora, że będzie akt męski, kobiecy, ale także nie-/męski i nie-kobiecy jednak wystawa nie realizowała, bo dominowała kobieta. Nie akt kobiecy, tylko kobieta, jej ciało w kontekście erotyczności, pożądania hetero- i homoseksualnego, spojrzenia nasyconego emocjami, narcystycznego. Przestrzeń została podzielona według psychoanalitycznych warstw świadomości – w piwnicy Id, wyżej Ego i Superego. I właśnie to: nakładające się różne schematy, wątki i znaczenia wystawy, grup prac i prac pojedynczych powodowały niejasność sensów tej wystawy.
W przestrzeni wejścia (strefa Ego) podobało mi się trochę zdjęć glamour (sesja z Dodą dla „Vivy” Zuzanny Krajewskiej i Bartka Wieczorka czy reportaż zza kulis pokazu mody Rafała Milacha), ciekawy był montaż z materiałów z Kroniki Filmowej zestawiony z montażem zdjęć z konkursu dla amatorów „Fotoerotica”, organizowanego przez „Playboya”. Ten tradycyjny wizerunek kobiety jako obiektu fascynacji i przedmiotu spojrzenia, był przełamywany m.in. przez prace Andrzeja Dragana, m.in. Old Marylin Monroe czy Marta – portret anorektyczki. Odzwierciedlona została nasza niejednorodna teraźniejszość, otaczająca nas na co dzień ikonosfera, gdzie tradycyjne obrazy uprzedmiotowionej kobiety zestawiane są z obrazami zupełnie innymi: władczych kobiet świadomie posługujących się sztafażem uwodzicielki jako kostiumem, wykorzystującym ten zabieg do walki o władzę, a także innymi wizerunkami, przekraczającymi granice tego, co zazwyczaj jest obrazowane. Nie rozumiałam jednak zupełnie co robił w tym sąsiedztwie film Karola Radziszewskiego pokazujący czekającego żołnierza. W korytarzyku zestawy zdjęć Szymona Rogińskiego, m.in. Summer Days. Krynica Morska czyli wakacyjne zdjęcia, naturalne zachowania, pozy, spontaniczność, radość młodości, fascynacje erotyczne. Też jednak nie jestem pewna, czy ta akurat praca powinna się tutaj znaleźć. Ładna była ściana Mikołaja Komara z półprywatnymi zdjęciami, tropiąca codzienne trasy i zachowania jednej dziewczyny. Gdzie tu jednak przedstawienia ciała, jeśli nie liczyć ciała ubranego?
W piwnicznej przestrzeni – Id – królowała mandala Maurycego Gomulickiego. Pussy Mandala, czyli koncentryczna forma, została stworzona ze zdjęć wagin. Dekoracyjność, ciepłe barwy, koncentryczność, skupienie się na atrybucie kobiecości i odarcie go z tabu nieprzedstawialności – to wszystko każe myśleć nie o przedstawieniu erotycznym, ale o próbach feministek drugiej fali stworzenia języka sztuki i autoekspresji kobiecej, a także o próbach stworzenia kobiecej kosmologii – zwłaszcza w wykonaniu Mary Daly. Na schodach wyżej – prowadzących do strefy Superego – znalazła się dokumentacja Julity Wójcik, tablice dokumentujące wybrane jej projekty. Jak się to ma do wystawy? Na górze – m.in. instalacja dźwiękowa w śmierdzącej toalecie, dalej króluje gigantyczny akt – autoportret Moniki Wiechowskiej, tutaj interpretowany jako wizerunek onanizującej się kobiety. Trochę to naciągane i zbyt upraszczające (Kiedyś zresztą pisałam o tej pracy). To duże zdjęcie, ponadnaturalnych rozmiarów, przyklejone wprost do ściany, dominujące nad całością, ale też domagające się więcej przestrzeni. Ta jednak była utkana mnóstwem drobniejszych prac. Znalazły się jednak spore zdjęcia Meduza Ewy Łowżył i Nadia Joanny Nowek. To jest taki typ prac, z którym mam kłopot. Niby wszystko jest takie, jak trzeba: przemyślane, dopracowane, dające się dobrze interpretować, a jednak nie zachwyca – prace są jakieś sztuczne i robione bez wewnętrznej iskry. Na antresoli za to znalazł się dobrze dobrany i wzmacniający wspólną wymowę zestaw zdjęć, obrazów i kolaży – i to była najbardziej udana część wystawy. Bibliophilia Gomulickiego, kolaże Jana Dziaczkowskiego, Penthouse Magdy Krajewskiej, wszystko to nawiązywało do miejsca, odnosiło się do męskiego pożądania, do fantazji seksualnych, do marzeń o idealnej kochance. Tym łatwiej fantazjować im pożywka fantazji jest skromniejsza, zostawiająca więcej miejsca na dopowiedzenia – tutaj bazą stały się autentyczne zdjęcia „artystycznych aktów”, zdjęć nagich dziewczyn wycinane z przaśnych PRL-owskich czasopism, z kiepskim drukiem, na wpół zamazane.
W „Wenus…” stała się pasjonującym pretekstem do badań nad polską obyczajowością i seksualnością. Konkluzja jest następująca: Choć w Polsce nie było rewolucji seksualnej, to dokonała się jednak istotna zmiana w obyczajach. Trudno się z nią nie zgodzić. Jakie jednak konsekwencje niesie ów brak rewolucji seksualnej? To jest też pasjonujący temat.

*
Wystawa, której kuratorem był Wojciech Prażmowski, a którą ciągle można oglądać w Arsenale („Marzyciele i świadkowie. Fotografia Polska XX wieku”) lepiej się zapowiada niż wygląda. Jak tytuł wskazuje, miała być przekrojowym wglądem przez polską fotografię, ze szczególnym naciskiem na jej dwa nurty, ten bardziej kreatywny, „artystyczny”, i ten bardziej dokumentalny, do tej pory – jak zapowiada notka o wystawie – niedoceniany. Już samo dialektyczne myślenie, myślenie opozycjami, nie wydaje się zbyt płodne, o ile nie nastawia się na eksplorowanie napięć pomiędzy tymi dwoma biegunami, tropieniu tego, co dokumentalne w fantazji i co fantastyczne w dokumencie – mówiąc hasłowo. Tymczasem wystawa Prażmowskiego nie wydaje się być, niestety, obdarzona jakąś wizją, nie posiada też czytelnej narracji. Po jednej, dwóch pracach autorów, którzy są wybitnymi osobowościami, razi, bo i Zofia Rydet, i Antoni Mikołajczyk, i Roman Cieślewicz, i Zygmunt Rytka i wielu wielu innych, ani nie wpasowywali się w jakieś ramy, ani też nie zostali zaprezentowani jako indywidualiści właśnie. Nie skupia się ani na wątku dokumentu, ani na fantazji. Dość mechanicznie zestawia obie grupy fotografii i innych prac. Właściwie nie wiadomo jaki cel stawiał sobie kurator. Być może albo Wojciech Prażmowski, sam uznany artysta, powinien dać po prostu swoją autorską wizję, albo wystawę na podobnie zarysowany temat powinien zrobić ktoś mający dystans do środowiskowego establishmentu.

15.6.08

Nieustanne święto

Architektura "efemeryczna" na Rynku, Festiwal Orkiestr Wojskowych, czerwiec 2008, zablokowana cała strona Rynku od Szewskiej

Festiwal Orkiestr Wojskowych - cd. Widoczna inspiracja Euro 2008, w tle - remont Sukiennic

Rynek od strony ul. Sławkowskiej i Św. Jana, widoczny tramwaj TVN - stojący tam przez cały sezon, kwiaciarki, oraz billboard Kung Fu Panda, na pierwszym planie - wyjątkowa brudna nawierzchnia + osłona kabla

Pomnik Adama Mickiewicza i dwie komórki

Rynek od strony ul. Siennej po zdjęciu płotów stojących przez 2 lata (19.06.2008)

Hotel Forum naprzeciwko Skałki od kilku lat służy jako gigantyczna konstrukcja do podtrzymywania reklam. Tam właśnie mają znaleźć się pływający po Wiśle basen i plaża oraz budy z piwem i zapiekankami.





To, co dzieje się na krakowskim Rynku, przekracza ludzkie pojęcie. Wiem, że wielu Krakowian w ogóle już na Rynek nie chodzi, nie uważając go za interesujące miejsce ani w sensie możliwości obejrzenia wydarzeń artystycznych, ani spotkania się ze znajomymi. Knajpy już dawno stały się kompletnym obciachem i wyłącznie jedną z wielu stosowanych tutaj metod na wyciąganie od turystów kasy. A przecież kiedy do Krakowa przyjeżdżałam, jeszcze 6 lat temu, mówiło się, że na Rynku wszyscy się spotykają i wszystkich drogi na Rynku się krzyżowały.

Co się więc dzieje w tym miejscu, które władze Krakowa chciałyby widzieć „salonem”? W maju i czerwcu nie ma dnia, kiedy coś by się nie działo. Dzień za dniem, weekend za weekendem. To zaś, co się dzieje, jest z reguły wrzaskliwe, z dużym nagłośnieniem i muzyką typu tandetny pop, nadawaną bardzo głośno. Do tego dochodzą montowane bez przerwy przenośne sceny (firmy wypożyczające je muszą naprawdę nieźle zarabiać), z reguły oblepione pstrokatymi bannerami, oczywiście niejednego sponsora. Do tego drewniane budy lub plastikowe namioty, spowite sinym dymem z grillowanych karkówek lub „serów górskich”, które serwuje się tu przy większości okazji. Nad wrzaskiem i kłębami dymu królują zaś attyki Sukiennic, wieże Kościoła Mariackiego oraz Ratuszowa.

Oczywiście, można założyć, że władze miejskie świadomie dążą do realizacji ideału rynku średniowiecznego, który był nie tylko agorą, ale także miejscem handlowym. W każdym razie tego nigdy nie wyjawiły. Dzieją się więc te wszystkie, niekiedy szlachetne w zamiarach, imprezy typu Festiwal Orkiestr Wojskowych, zawody chodziarskie „Na Rynek marsz”, święto Fundacji Anny Dymnej, święto krakowskiego rzemiosła, różnorodne kiermasze z bynajmniej nie tylko regionalnym asortymentem, zawsze jednak potwornie kiczowatym (ostatnio wypatrzyłam budę handlująca butami Made in Italy) i tak dalej, i tak dalej. Zdarza się tak, że po obu stronach Rynku stoją równocześnie dwie estrady – jak działo się to w miniony weekend… To zresztą nawet interesujące patrzeć na taki dziki i niezbyt kontrolowany „rozwój” miasta, które zaczęło się cieszyć nagłą popularnością i stara się swoje 5 minut maksymalnie wycisnąć. Na tym jednak nie koniec, bo do tych wszystkich głośnych imprez (proszę pamiętać o reklamowej kakofonii, która im zawsze towarzyszy: plakaty, bannery, standy) dochodzą inne elementy rynkowego wystroju. Otóż, jedna połowa Rynku przegrodzona jest płotem i nikt nie ma tam dostępu oprócz gołębi. Otwór do wietrzenia podziemi wygląda jak wielki namiot, pokryty oczywiście reklamami, stoi na płachcie papy, która usiana jest gołębim guanem… Do tego Sukiennice są w remoncie, więc otoczone własnym płotem, postawiono tam rozmaite kontenery dla robotników, do tego dochodzą odgłosy i kurz z gruzu przesypywanego monstrualnymi, kolorowymi rurami. Aha, żebym nie zapomniała, są tam jeszcze ogólnodostępne wściekle niebieskie przenośne toalety. Idźmy dalej. Proszę zatem zobaczyć kwiaciarki (są wśród nich i panowie) pod żółtymi parasolami z logo RMF, obok nich – prawdziwe dorożki i dorożki nowoczesne– meleksy, malowniczo parkujące w wielkich ilościach. Jeszcze ogródki kawiarniane, drzewa, kioski i stoiska rozmaitych handlarzy zarabiających na turystach, a także pojedynczy nagabywacze zaczepiający przechodniów: „City tour?”, do tego jeszcze porzucona jakby od niechcenia pusta w środku głowa z brązu sporych rozmiarów – dar Igora Mitoraja i atrakcja wszystkich wycieczek fotografujących się w jej wnętrzu… W tym wszystkim niesamowite tłumy: grup zorganizowanych, turystów indywidualnych, studentów, pracowników sklepów i hoteli, być może także i zwykłych mieszkańców (coraz bardziej w to wątpię). I tylko zdumienie człowieka bierze: gdzie to wszystko się mieści. Drugi raz zdumienie bierze na widok nieprzebranych tłumów ludzi – kto i po co chce tu przychodzić? Poczuć atmosferę? Jaką? Posiedzieć na ławce? Gdzie, skoro jest ich za mało? Popatrzeć? Na co? Na remont Sukiennic czy megareklamy przykrywające kamienice? A może na Anglików hucznie obchodzących swoje stag parties?

Tak to w przybliżeniu wygląda. Bardzo źle jest prowadzona polityka dotycząca tego miejsca, za często i zbyt pochopnie wydaje się zgody na imprezy na Rynku. Wielokrotnie już o tym mówiono i pisano, nie przekłada to się na zmiany na lepsze.

Ze znaczenia utrzymania przestrzeni miasta, a jeszcze tak centralnego jak Rynek, w jakim takim ładzie i porządku zdaje sobie sprawę niewielu, ze znaczenia porządku wizualnego i dźwiękowego nie zdaje sobie sprawy chyba nikt oprócz naiwnych jednostek.

***
W czasie, gdy się osiedliłam w Krakowie, przekonałam się jednak, że dyskusje o przestrzeni publicznej, otwartej, miejskiej, dostępnej dla wszystkich, są tutaj prowadzone, aczkolwiek odbywa się to dość niemrawo. Dyskusje te były zazwyczaj animowane przez lokalne media. Niewiele jednak z nich wyniknęło. Uderzające jest to, że np. społeczne akcje „Gazety Wyborczej” zwykle spotykają się z odzewem mieszkańców, którzy chcieliby mieszkać wygodniej, i z urzędniczymi stwierdzeniami bezsilności. Czy mówi się o dzikich wysypiskach śmieci, czy o nielegalnych szyldach, megareklamach, czy o budowlanych samowolkach, zazwyczaj urzędnicy mają jedną odpowiedź: „nic nie da się zrobić”. Wypowiedzi te zawierają w sobie następujące elementy: takie jest prawo, nic na to nie poradzimy, że są tacy, co prawa nie przestrzegają, albo że tak długo trwają procedury odwoławcze, my możemy tylko zwrócić uwagę i liczyć na dobrą wolę osoby… łamiącej prawo… Na nacisk społeczny, na dobry obyczaj.

Bierność jest tutaj kluczowym problemem. Nie tylko bierność bijąca z urzędniczych odpowiedzi, wynikająca z wygodnictwa. Kwestie wspólnej przestrzeni, wygodnego w niej współ-przebywania, uwidaczniają w wyrazisty sposób także bierność społeczną. Dlaczego nikt nie reaguje na złe zarządzanie miastem, nikt nie patrzy na ręce urzędnikom, ich nie kontroluje, nie wymusza większej aktywności? Mieszkańców Krakowa uwiera złe zarządzanie miastem, jednak nie rozumieją tego, jakie znaczenie ma dla nich to, co wspólne. Ludzie reagują zazwyczaj gdy naruszane są ich prywatne interesy. Dzieje się tutaj tak jak wszędzie w Polsce. Jesteśmy wciąż wyznawcami kultu tego, co prywatne: mój dom moją twierdzą. Wspólne nie jest warte takiego zachodu. Oto spadek po latach PRL-u.

Z moich doświadczeń wynika jednak że ludzie zachowują bierność nawet gdy dzieje się coś, co wnika w ich przestrzeń prywatną. Hałaśliwi sąsiedzi czy trzaskające uporczywie drzwi nie mobilizują do protestów.

***
W czasie gdy tutaj się osiedliłam, wydarzyło się kilka rzeczy: m.in. dzięki dotacjom unijnym nastąpiło przyśpieszenie w kwestii inwestycji miejskich, a także prywatnych. Dzięki zaś tanim liniom lotniczym, przystąpieniu do Unii oraz polityce miasta faktem stał się wybuch wielkiej turystycznej mody na Kraków, który wydarzył się jakieś 4-3 lata temu. Nie znam dokładnych wyliczeń, ale ilość rozmaitych restauracji, kawiarni, pubów i innych tego typu miejsc jest jedną z najwyższych w Polsce, to samo dotyczy miejsc noclegowych. Notabene, z tych noclegowych, wiele działa na czarno. W mojej kamienicy są prawdopodobnie co najmniej dwa mieszkania wynajmowane turystom, których właściciele ani pytali o zgodę współmieszkańców, ani rejestrowali swojej działalności. Miasto jest zatem nastawione na (dojenie) turystów. Zauważyłam, że w dyskusjach publicznych pojawiły się wreszcie pytania: „dla kogo jest Kraków? Dla mieszkańców czy dla turystów?” W stawianiu na turystykę widać krótkowzroczność, gdyż przyciąga się ich głównie tanim piwem, i generalnie w ogóle niskimi cenami. Brak nacisku na konsekwentne tworzenie wartościowych imprez kulturalnych, brak dostatecznego inwestowania w samą tkankę miejską, w utrzymanie i unowocześnienie, a także lepsze zarządzanie tym, co jest. Jednak Stare Miasto ostatnimi czasami jest etapami remontowane, co widać np. na Małym Rynku. Remonty spotykają się z głośną krytyką, głównie rozmaitych architektonicznych stronnictw, będących dla siebie nawzajem konkurencją.

Obserwując jak zmienia się przestrzeń Krakowa w ciągu ostatnich lat, trzeba jednak przyznać, że coraz trudniej tutaj żyć. Główne problemy to: za duży ruch wpuszczony w samo centrum, brak parkingów i samochody okupujące każdy skrawek chodnika, brudne fasady i zbyt wiele zbyt agresywnych reklam. Czy gwałtowny rozwój miasta przerósł obecną ekipę? Czy po prostu trudno wszystkiemu zaradzić w krótkim czasie? Według mnie odpowiedź leży pośrodku z przechyłem jednak w stronę opieszałości i braku dobrego zarządzania :). Łatwo powiedzieć, komu taki stan zawieszenia i prowizorka są na rękę. Korzystają na nim niewątpliwie inwestorzy biegli w zawiłościach prawnych i proceduralnych dotyczących nowych inwestycji budowlanych. Oczywiście wiem, że miasto potrzebuje się zmieniać i właśnie dlatego tak mnie boli niekontrolowany jego rozwój pod dyktando deweloperów. Niedawno widziałam wystawę prezentującą właśnie nowe inwestycje, którymi Kraków się chwali. Oczywiście, zero urbanistyki, ta dziedzina w Polsce jest w kompletnie zapomniana. Przeciętna nowoczesna architektura pokazywana jest na projektach kompletnie bez uwzględniania otoczenia. Nikt nie myśli całościowo. Oczywiście, wynika to w jakimś stopniu z braku planów zagospodarowania przestrzennego, ale ten brak moim zdaniem wynika nie z jakichś przeszkód nie do przekroczenia, lecz z tego, że inwestorom budowlanym i lobby architektonicznemu to na rękę.

Kilka rzeczy jednak nawet mnie się podoba :))), np. projekt Centrum Kongresowego, projektu Ingarden & Ewy. Najważniejszą jednak rzeczą jest, że coś się ruszyło w kwestii budynków użyteczności publicznej poświęconych kulturze: oto budowane będą (pytanie kiedy) Muzeum Kantora, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, wspomniane Centrum, a Manggha będzie miała nowy pawilon wystawowy.

***
W Krakowie jest oczywiście o wiele więcej tematów do podjęcia gdy zastanawia się nad rozwojem tego miasta. Postępuje tutaj stopniowa zabudowa terenów zielonych w centrum miasta, których jest bardzo mało. Najczęściej dzieje się to pod przykrywką jakiejś szlachetnej działalności. Przykładem zabudowywany obecnie teren KS Nadwiślanin, położony w wymarzonym miejscu, owe mityczne dla wszystkich handlujących nieruchomościami „5 minut od Wawelu” – na placu Na Groblach. Cudowne miejsce w samym centrum, inwestor buduje tam kolejny „apartamentowiec”, a w zamian za teren, który nabył od klubu, buduje tam jeszcze jakieś miniaturowe nowe boisko. Jako bardzo groźne widzę zakusy kolejnych inwestorów, którym sekunduje miasto, na bulwary wiślane. Wymyślono więc, że Kraków jest rzekomo odwrócony od Wisły, co jest nieprawdą. Bulwary wiślane są jednym z niewielu miejsc spacerowych w centrum miasta, stosunkowo spokojnym i z niewielkimi wyjątkami – nieopanowanym przez komercję. Jest tu zielono, jest ścieżka rowerowa, ładne widoki, ławki. Komuś to jednak przeszkadza, że na bulwarach nie ma bud z balonami na hel oraz ogródków piwnych. Projekt zakłada stworzenie plaży na bulwarach, basenu pływającego po Wiśle oraz oczywiście knajp. Z całości tego „genialnego” pomysłu przebija fakt, że urzędnicy miejscy posługują się tym samym systemem wartości, co inwestorzy, to znaczy teren zielony pozostaje dla nich miejscem do szybkiego zarobku.

Na koniec przywołam jeszcze szczególnie rażący przykład użytkowego podejścia do dobra wspólnego. Tym razem nie z Krakowa, tylko z okolic, sprawa dotyczy jednej z Dolinek Podkrakowskich na Jurze. Otóż w pewien majowy weekend chętni do przespacerowania się tą jedną z najładniejszych tras w okolicach miasta, Dolinką Kobylańską, zastali strażników tarasujących wejście. Okazało się, że… Dolinka została wynajęta przez gminę koncernowi IBM na imprezę dla pracowników. Jak gmina może wynająć coś, co jest dobrem wspólnym? Jakim prawem koncern zawłaszcza kawałek pięknej natury? Logika więzienna. (Ludzie lubią żyć ogrodzeni.) Bezmyślność godna napiętnowania.

***
Wracając do Krakowa, to jednak nurtuje mnie pytanie co się stanie kiedy jego centrum będą zajmowały już tylko restauracje i hotele przykryte wielką ilością reklam – a wszystko do tego zmierza.

4.6.08

bb5 - kilka uwag

Berlin, Skulpturenpark, praca Katařiny Šedy

Berlin, Skulpturenpark, praca Katařiny Šedy

Berlin, Skulpturenpark, praca zaimprowizowana

Berlin, Skulpturenpark, praca Ani Molskiej
wszytkie fot. Katarzyna Barańska




Obecnie berlińskie Biennale jest tak odmienne od poprzedniego, że trudno to uznać za przypadek. Gremium z KW postawiło na Adama Szymczyka, który miał zagwarantować kompletnie inne podejście niż dotychczas. To prawda, że poprzednim, bardzo solidnie odrobionym Biennale team Cattelan – Gioni – Subotnick mocno się napracował, ale też dał krańcową wizję wielkiej wystawy. Teatralne efekty, sztuczność i narracja zdają się być fundamentem jego konstrukcji. bb5 zarysowuje wizję przeciwległego końca, drugiego ekstremum.

Zgadzam się z większością komentarzy na „Obiegu” do Biennale. Widać, że krytycy mają kłopot z opisem, że się męczą, nie da się go opisać linearnie, szukają innych sposobów nazwania tego, co widzieli w Berlinie, z których za obiecujący uważam ten, który uwzględnia indywidualne spojrzenie, emocje, jest pełen pytań, ma narrację rwaną, fragmentaryczną i od siebie.

Co tu dużo ukrywać, ja też mam ten sam kłopot. bb5 nie wdzięczy się do widza. Nie stosuje sztuczek pod publikę, nic też na pierwszy rzut oka nie deklaruje. Mimo, że jako anty-biennale, a raczej a-biennale, nie zawiera jakiejś olbrzymiej liczby nazwisk uczestników, to męczy może nawet bardziej niż poprzednie, które opierało się na wielkiej liczbie uczestników i przesadnej wierności wobec reprezentujących ich galerii. bb5 też stosuje sztuczki, tyle, że swoje własne. Podejrzewam je o kokieterię na opak, która jednak kokieterią pozostaje. „Bo my jesteśmy tacy gniewni i niezrozumiali, i chcemy zrobić coś wbrew oczekiwaniom”. Rynek przetrawi wszystko. Najpierw się rozzłości, potem pogłaszcze po główce.

Komentatorzy z „Obiegu”, bodajże Kuba Szreder, przywoływali ostatnie documenta. Wydaje mi się, że hasło Bruegela i Noack może równie dobrze znaleźć zastosowanie w Berlinie. To jest też wystawa o tym, co nam zostało po modernizmie. O jego utopiach, co stało się z myśleniem, że sztuka może coś zmienić, że np. architektura jest nie tylko dziedziną dizajnu, ale kiedyś myślano o jej możliwościach dokonywania zmian w ludziach, kształtowania ich itp. To jest też wystawa, która mówi o formach, o pustce tych form, o tym, że jeśli nawet coś chciałoby się powiedzieć, to forma anuluje wszystko, a oczekiwania rynku doprowadzają do jednego, strawnego i rozpoznawalnego stanu nawet najbardziej ambitne czy buntownicze podejścia, krytycy z kolei zagłaskują temat nowomową, a w ogóle to już nic nie jest wiarygodne. To jest wystawa o sztuce w potrzasku rynku i nadmiaru możliwości, która jednak mimo wszystko chciałaby coś powiedzieć, i o tym, że mimo niesprzyjających okoliczności wrażliwość przetrwała. Tematyka jest dość ogólnie ujęta, jednak problem zostaje naświetlony z różnych stron, pojawił się tutaj nawet wątek postkolonialny, wątek blokowisk (przez Cypriena Gaillarda), wątek wystawiennictwa, wątek sztuki zaangażowanej (potraktowany bardzo sarkastycznie, np. w głośnym filmie o pani Berlinermauer), sztuki, która realizuje jakieś wytyczne, jest za bardzo czytelna, wprost.

Wystawa jest estetyczna. Uderzyło mnie to w KunstWerku, kiedy oglądaliśmy olbrzymią wideoinstalację Babette Mangolte. Ta abstrakcyjna estetyka koloru i znaku, formy i tła, formy i przestrzeni, podstawowych ruchów, wydestylowana z emocji, powstaje na bazie a-estetyki. Jest jednocześnie perwersyjnie ładna i ascetyczna, jakby tej brudnej estetyki niedoskonałego obrazu się wstydziła. Taka nasza po-nowoczesność.

Po solidnych omówieniach całości w „Obiegu” czuję ulgę, że ktoś to za mnie zrobił, nie muszę zmuszać się do konstruowania prowizorycznych całości. Napiszę o kilku pracach i artystach, których zapamiętałam, którzy zostali w głowie.

Z KunstWerku zdecydowanie podobał mi się asfalt wylany na podłogę największej sali. Odnotowana przez wszystkich, bo nie sposób na nią nie trafić i jej nie poczuć, praca Ahmeda Oguta wzbudziła zarzuty, że jest za prosta i zbyt łatwa w interpretacji. Ma być za banalna i przez to być nie krytyką modernizacji Turcji, tylko jakąś kpiną z tego typu prac. A przecież asfalt, przykrywający całą podłogę w największej hali dawnej fabryki margaryny, działał niezwykle sensualnie, jego zapach, jego konsystencja – są niezwykle ważnym elementem pracy. Zapach asfaltu przenosił nas na zewnątrz, na jakąś rozgrzaną drogę. Z kolei miękkość asfaltu, jego gruboziarnistość – są zupełnie inne od betonu stanowiącego ulubiony materiał podłóg w galeriach. Ze Stambułu w 2005 roku pamiętam wcześniejszą pracę tego artysty, prostą akcję uliczną, przerabianiu samochodów cywilnych na samochody, takie jak karetka czy policyjny, poprzez nakładanie na samochody stojące na parkingu, papierowych „kostiumów”.

Bardzo estetyczna wydawała się instalacja Katařiny Šedy, chociaż ikeowskie lampiony i papierowe wycinane motywy klucza z jednej strony kojarzyły się zbyt łatwo z codziennością, z tanim wyposażeniem mieszkań, z drugiej zaś – stawiały barierę zrozumienia, instalacja w KW była niewątpliwie próbą pokazania w sposób estetyczny problematyki społecznej. Ta instalacja była dokumentacja akcji przeprowadzonej we wsi Líšeň, polegającej na symbolicznym eliminowaniu ogrodzeń i płotów, którymi mieszkańcy separują się od swoich sąsiadów. Šeda konsekwentnie podąża drogą wytyczoną przez pracę dyplomową. Líšeň pozostaje jej światem w miniaturze, miejscem eksperymentów i akcji przeprowadzanych z mieszkańcami.

Zdjęcia Kohei Yoshiyuki z serii Park powstały w latach 70., ale nadal przyciągają uwagę swoją autentycznością. To niewielkie czarno-białe fotografie, o grubym ziarnie. Autor przyłapał sceny z kochającymi się ludźmi, parami różnej płci, które w zapamiętaniu nie zwracały uwagi na to, co dzieje się dookoła. A dookoła działo się może nawet ciekawiej. Otóż Yoshiyuki nie tylko sfotografował nocne obyczaje kochanków, ale i innych bywalców parku, podglądaczy. Tych podglądaczy jest bardzo wielu, są to sami mężczyźni i wydają się być tak samo zaabsorbowani dziejącymi się scenami, że nie przeszkadza im obecność fotografa. Praca o pokazywaniu pożądania, o szukaniu autentyzmu, wreszcie - o tże pożądanie, które przerywa normalny, zimny proces patrzenia, zrywa zwykły porządek obrazowania.

Skulpturenpark był bardzo zabawny. Do tego, co o nim napisano dodałabym skojarzenia tych, którzy spędzili dzieciństwo na PRL-owskich blokowiskach, i otaczających je nieużytkach, placach budów, porzuconych i zarośniętych roślinnością. To bardzo swojskie miejsce dla wschodniego Europejczyka. Tutaj znalazła się instalacja Sedy z płotami, przez które w różny sposób można było przechodzić. Sam Skulpturenpark był ogrodzony. A wejście do środka instalacji Šedy przez dziurę w płocie trzeba było poprzedzić własnym oświadczeniem, że się to robi na własne ryzyko.

W Neue Galerie w pamięć zapadła mi skromna i przez nikogo nie zauważona praca Pameli Rosenkrantz. Ta młoda szwajcarska artystka bardzo ostrożnie posługuje się pewnymi teatralnymi efektami, łączy to jednak z oszczędnością formalną, dużym wyczuciem przestrzeni, geometrii i skrótu myślowego. W samym rogu wspaniałego, szklano-metalowego budynku Miesa van der Rohe znalazła się instalacja złożona z 4 parawanów, mieniących się metalicznym połyskliwym blaskiem nałożonych na siebie prześwitujących warstw tkaniny. Całość uzupełniały rysunki wykonane ze szpilek magnetycznie przymocowanych do wewnętrznych ścian parawanów oraz kobieca peruka obracająca się dookoła własnej osi. Niewielka praca, tworząca dziwną, własną przestrzeń w olbrzymiej modernistycznej hali, jakby kobiece jej przetworzenie, z drugiej jednak strony – co było dla mnie ważniejsze – praca wywołująca dziwną, niedopowiedzianą, melancholijną atmosferę.

Wielkie wrażenie zrobiła też na mnie „wstążka” Aleany Egan, zrobiona z błękitnej taśmy, prowizorycznie zwieszająca się z metalowych rusztowań kratownic. Błahość, żart, szkic, płynność, niestabilność formy i równowagi – w poważnej, stabilnej, geometrycznej architekturze Neue Galerie.

***

Pozwolę sobie na niewyciąganie żadnych wniosków z powyższych uwag i obserwacji.

3.6.08

Raspberry Days






Wojtek Doroszuk, Raspberry Days, kadry z filmu, 2008



Jedna z najnowszych prac Wojtka Doroszuka robi wielkie wrażenie. Film Raspberry Days (2008) zaczyna się jakby był Ukrytymi pragnieniami Bertolucciego. Na miejscu znajdują się wszystkie potrzebne elementy: słodka, uduchowiona muzyka operowa z Cosí fan tutte i przesuwające się za oknami samochodu widoki niesamowitego rozbuchania przyrody, pociągającego piękna krajobrazu – samotnego, ale nie smutnego, istniejącego dla siebie samego i odległego od ludzkich spraw. Słowo „samotny” zresztą niepotrzebnie personifikuje krajobraz i odpowiada bardziej odczuciom kogoś, kto patrzy na niego lub po prostu w nim jest. Dlatego nie dziwi, że zamiast Toskanii główną rolę gra tutaj mniej cywilizowana Norwegia. Zimna, północna kraina, której przyroda usiłuje nadrobić wszystkie zaległości w czasie krótkiego lata.

Kolory są nasycone, pełne, dojrzałe, czasem wyraziste, kontrastowe jak to dzieje się rano i wieczorami, czasem przeciwnie – stłumione, rozbielone, kiedy promienie słońca niwelują twarde kontury i likwidują głębię przestrzenną i różnice między rzeczami. A trzeba pamiętać o białych nocach, które w Norwegii trwają w takiej właśnie letniej porze. W niektórych ujęciach słońce prześwietla rzeczy z dużą przesadą, a cienie są tajemnicze i ciemniejsze niż się widzi w naturze. Doroszuk umiejętnie żongluje ma zmianę makrofotografią i ujęciami panoramicznymi lub z lotu ptaka. Najpierw pojawiają się widoki drogi o zmierzchu i daleki krajobraz prześwitujący między prawie już czarnymi sylwetkami drzew. Nagle jednak się zmienia punkt widzenia i ogniskowa: widzimy w zupełnie innej skali – z bardzo bliska. W tej sekwencji nie ma już krajobrazów. Są za to osy, które przechadzają się po malinach. Długie ujęcia, skupione na owadach i owocach. W końcu pojawia się to, co narzuciła sama konwencja, sam słodki styl: filmowane z bliska liście i kwiaty. Aby wymogom konwencji stało się zadość, lekko kołyszą się na wietrze.

Jest pięknie, to piękno ociera się o kicz, bo jest dokładnym wcieleniem tego, co nazywa się pięknem landrynkowym. Jednocześnie zachowuje swoje uwodzicielskie zdolności. Piękno, które koi, uspokaja, przynosi pocieszenie i na które chciałoby się patrzeć jeszcze i jeszcze, nigdy dość. Piękno odurzające. W tej słodkości pojawia się wzniosłość, która pomaga w wytrzymaniu nadmiaru słodyczy. Zdjęcia chmur i wody, gór odbijających się w fiordzie, odległych, widzianych zza warstwy mgły, dają niezbędny dystans do piękna cukierkowego i oswojonego. Chmury i widoki fiordu pokazane są w przyśpieszeniu, odwrotnie niż sceny widziane z bliska.

W tej rajskiej przyrodzie, gdzie plastikowe wiadra i kalosze nabierają kolorów tęczy, znajdują się ludzie. Pojawiają się nagle i odróżniają się od reszty świata, są bardzo zajęci. Pracują. Wrzuceni w niesamowite święto przyrody, jakieś letnie przesilenie, są w nim obcym elementem. Wrzuceni w ten kosmos koncentrują się wyłącznie na czynności zrywania malin. Monotonnej, jednowymiarowej. Są mimo to pokazani tak samo jak owady, są częścią przyrody, choć wiążą się z nią na zasadzie kontrastu.

Kto nie wyjeżdżał do Skandynawii na letnie zbiory, temu maliny kojarzą się pewnie z malinowym chruśniakiem i jego zaduchem, kurzem, potem, pośpiesznie odkrywaną erotyką. Tymczasem Raspberry Days jest ciekawym filmem nie tylko z powodu swej atrakcyjności wizualnej i niezwykłej sensualności, której wrażenie udało się przekazać obrazem. Film ma temat – i nie jest nim piękno, choć tak mogłoby się zdawać. Jest nim zakłócenie w ogólnym spokoju natury, zmarszczka na powierzchni wody, ostry dziób statku wycieczkowego wrzynającego się w niezakłócony niczym do tej pory obraz fiordu czy wreszcie chruśniaki pełne krzątających się metodycznie ludzi.

Właśnie w takim, lekkim w sumie zakłóceniu spójności i jedności obrazu, w pewnym zgrzycie leży wymowa filmu. Bo ci ludzie to grupa Polaków, którzy przyjechali do Norwegii, żeby pracować. Więc film pokazuje pracę zarobkową pracowników sezonowych z zagranicy. Temat, który nadaje się na socjologizujące, krytyczne względem systemu interpretacje. Ale żeby aż tak nonszalancko? Artysta z biedniejszej części Europy nie rozlicza się z przeszłością i lekceważeniem bogatszych „braci”, nie wścieka się na rolę biednego kuzyna o niezbyt wyraźnie określonej tożsamości, ale woli tworzyć jakieś panteistyczne freski? Czy artysta z Europy Wschodniej w ogóle może coś takiego zrobić, pozwolić sobie na zachwyt zamiast frustracji i sarkazmu? Bardzo jestem ciekawa jak film zostanie odebrany i czy znajdzie zrozumienie.

W Raspberry Days zaangażowanie staje się funkcją piękna obrazu.