25.6.09

Zalipie





Obrazki z Zalipia, konkurs "Malowana chata", czerwiec 2009

Kilka dni temu byłam w Zalipiu, trwało właśnie doroczne święto truskawki oraz rozstrzygnięcie konkursu na malowaną zagrodę. Wrażenie odklejenia od rzeczywistości uzyskane wyłącznie dzięki wsi. Zalipie nie oferuje jakichś szczególnych walorów krajobrazowych, leży na płaskim terenie, a wieś wydaje się być bezkształtna, gospodarstwa są porozrzucane to tu, to tam bez widocznego porządku. Straż pożarna i kościół oraz kilka innych wspólnych budynków, w tym speluniasty bar, są wymalowane w gęste bukiety i girlandy kwiatów. W centrum znajduje się dość ponura, betonowa budowla o trudnej, kanciastej urodzie :), która nosi nazwę Dom Malarek, rodzaj miejscowego domu kultury, który ma za zadanie podtrzymywać tradycję. Nazwa niezbyt ścisła, bo malują także i mężczyźni.

Fenomen Zalipia został zepchnięty do sfery zarządzanej przez etnografów i miejscowych działaczy kulturalnych. Tymczasem, ciągle kultywowane malarstwo na ścianach domów i obejść jest zjawiskiem wartym szerszej uwagi.

Niesamowite co tam się dzieje. Przede wszystkim malowane są domy i gospodarstwa. Nie wszystkie, trzeba ich trochę poszukać. Jednak wciąż jest ich całkiem sporo. Tylko w jednym obejściu, gdzie obok wymalowanej studni z żurawiem śpi owca, proszą o pieniądze za fotografowanie. Dowiaduję się, że ludzie, którzy tam obecnie mieszkają, nie są autorami malowideł. Gdzie indziej wręcz zapraszają do środka i cieszą się, że wyciągamy aparaty. Jedna kobieta mówi: „panie, to jest jak nałóg”. Ma pomalowaną pralkę, kocioł w kotłowni, czajnik. Jej córki-studentki także malują za każdym powrotem do domu. Puste miejsca drażnią, domagają się zapełnienia.

Coroczny konkurs ma wiele kategorii, m.in. za podtrzymywanie tradycji poprzez zapraszanie malarzy. Przyznaje się mnóstwo bardzo drobnych nagród pieniężnych. Mam wrażenie, że dostają je wszyscy. Tłumaczono mi, że tak trzeba, bo gdyby przyznawano jedną wielką nagrodę, ludzie pozabijaliby się z zazdrości, działałoby to destrukcyjnie na wspólnotę.

Zalipie to kolejny przykład artystycznego działania na wsi, o czym już trochę pisałam. Tym razem tworzą mieszkańcy znalazłszy w tym sposób na życie. Zalipie w oczach wielu może uchodzić za skompromitowane przez używanie go przez propagandę PRL-u, jednak nie warto tak patrzeć. To fantastyczny przykład kulturowej hybrydyczności. Zastanawiałam się dlaczego ludzie ciągle jeszcze malują w kwiaty swoje domy, kuchnie, łazienki, ogródki, stodoły, studnie, psie budy. Wszystko to wygląda raczej szaleńczo i irracjonalnie.

22.6.09

Kwestia powiększenia




W Galerii Camelot i Fundacji Imago Mundi trwa wystawa Czas niewinności. Do obejrzenia są fotografie z odkrytego niedawno zbioru Stefanii Gurdowej. Może pamiętacie, że podczas zeszłorocznego Miesiąca Fotografii wyróżniała się wystawa Klisze przechowuje się. Był to pierwszy pokaz fotografii Gurdowej po ich odnalezieniu. A na zbiór nieoczekiwanie trafiono na strychu domu w Dębicy. Autorka zdjęć, do momentu odnalezienia archiwum, była okryta całkowitym zapomnieniem. Szybko jednak okazało się, że działała bardzo aktywnie – w międzywojniu i do lat 60.: przed wojną prowadziła salon w Dębicy z filiami w Mielcu i Ropczycach.

Jej fotografie od zeszłego roku zdążyły przyciągnąć uwagę i obrosnąć zasłużoną sławą. Stało się tak dzięki ich niezwykłej jakości. Forma jest niby sztampowa, wymuszona przez obyczaj, w naszych oczach nabiera jednak dodatkowych cech, niesamowitości: postacie nigdy się nie śmieją, patrzą przed siebie z niespotykaną wręcz intensywnością… W komentarzu Dariusz Czaja pisał o zwielokrotnionej, niezwykle mocnej obecności portretowanych, którzy przecież już dawno nie żyją. To obecność widmowa, wskrzeszenie jakby na chwilę. Dodatkowo sam sposób fotografowania odświętnie wystrojonych, sztywno pozujących ludzi, a także zestawianie ich, zapewne dla oszczędności kliszy, po dwie postacie na negatyw; wszystko to tworzy niezwykle interesujący zespół fotografii. Dariusz Czaja trafnie określił niepokój, jaki towarzyszy oglądaniu zdjęć Gurdowej: nie sposób oprzeć się wrażeniu, że fotografie te patrzą na nas – choć z drugiej strony wrażenie to odnosi się zwykle przy oglądaniu portretów patrzących przed siebie… Większość jeśli nie całość odnalezionej spuścizny kobiety-fotograf stanowią zdjęcia portretowe przedstawicieli różnych warstw społecznych z Podkarpacia.

Czas niewinności to dalszy ciąg odkrywania archiwum Gurdowej. Tym razem pokaz ogranicza się do 17 fotografii. Skromną liczbę wynagradza – znowu – wybitna jakość. Są to zdjęcia z pierwszej komunii świętej. I muszę powiedzieć, że tak jak portrety wywoływały we mnie dreszcze, tak wizerunki dzieci w białych strojach zachwycają mnie. Co tu dużo gadać, są piękne. Ubrania dzieci są odświętne, jako świadectwo epoki mówią o modzie z międzywojnia, a jednocześnie o biedzie. Tak więc wszystkie dzieci mają oczywiście buty, ale często te buty są zdarte i zdeptane. A stroje wcale nie są dziecinne! Mają styl o wiele lepszy niż królujący dzisiaj styl tandetnych księżniczek z ogłupiających kreskówek. Chłopcy noszą spodnie do kolan, a dziewczynki sukienki bez zaznaczonej talii, też do kolan, odcinane na biodrach, zupełnie jak w Wielkim Gatsbym. Do tego dziewczynki zakładają powłóczyste welony. Często trzymają w dłoniach, długie, żywe lilie – symbol niewinności. No i jeszcze pozy. Stoją albo na malowanym, pejzażowym, choć rysującym się niewyraźnie tle z zakładu Gurdowej, albo przy murze, pewnie kościelnym. Stoją sztywno, uważnie patrzą przed siebie. Na ich twarzach nie ma nawet cienia uśmiechu. I znowu mamy to niesamowite uczucie, czy może raczej uczucie niesamowitości. Obcujemy z duchami – w dziecięcych postaciach, z duchami wzruszająco pięknymi i nie mającymi przy tym pojęcia, jakie wrażenie robią.

Pozowanie zakłada sztywność i nienaturalny dla dzieci braku ruchu, smutna, dorosła powaga kontrastuje z łagodnymi twarzami, miękkimi liniami policzków i bródek. Fotografie zatrzymały dzieci na progu wyjścia dzieciństwa ku nieznanej, a wyczekiwanej dorosłości. Tytuł podaje interpretację: oglądamy zamrożony czas dzieciństwa, jak preparat, owady zatopione w bursztynie. Można zatem te zdjęcia interpretować jako przedstawienia bycia dziećmi, co zakłada w sobie pewien etap, czasowość, wstęp do „prawdziwego” życia. Biel staje się tutaj żałobą po wieku domniemanej niewinności, jakim ma być czas wstępu do życia, pierwszy jego etap, uczenie się, czas rzekomej zabawy i beztroski – dzieciństwo. Białe sukienki, lilie, dziecięce twarzyczki na tej wystawie stają się czymś ogólniejszym niż pamiątki po konkretnych ludziach z ich historiami, życiami. Zdjęcia pokazują prostu dzieci, zamrożone w czasie, nie mające przyszłości, która w życiu realnych bohaterów zdjęć się zrealizowała.

Agnieszka Sabor w tekście do wystawy pisze o wspomnieniach związanych z Pierwszą Komunią, jak dziecko przejmuje się i jak się nią cieszy. Pierwsza Komunia jest według niej progiem, wyznacza koniec „niewinności” – nie wchodząc już w dyskusję na ile dzieciństwo jest rzeczywiście niewinne. Nie od dziś przecież wiadomo, że dzieci potrafią być okrutne i walczyć o władzę, nie od dziś wiadomo, jak w Polsce traktuje się Pierwszą Komunię Św.

Na marginesie, przy analizie tego jak wystawa została zrobiona i jak wykorzystano stare zdjęcia, pojawia się temat powiększeń. Odbitki starych negatywów Gurdowej zyskały tu bowiem wymiary ponadnaturalne. Dzieci stoją na tle ścian, a nawet pojawiają się w oknach i patrzą nam prosto w oczy. Mam pewne poczucie niestosowności, że ze starych pamiątek zrobiono inny użytek, ale też te odbitki się jednak bronią. Być może na ich korzyść działa ich stężone piękno i niezwykła siła wyrazu, spotęgowana jeszcze powiększeniem.

Kwestia powiększenia pojawiła się także przy wystawie z okazji Miesiąca Fotografii w Bunkrze Sztuki. Tutaj, na wystawie pokazującej fotograficzne portrety i autoportrety Stanisława Ignacego Witkiewicza również powiększono stare odbitki – by, jak rozumiem, uczynić je bardziej wyrazistymi, by przyciągnąć większą uwagę do ekspresyjnej gry z fizjonomią, jaką uprawiał Witkacy.




Stefania Gurdowa, Czas niewinności, 6 czerwca - 15 sierpnia 2009, Galeria Camelot, Kraków, kurator Andrzej Kramarz

Witkacy. Psychoholizm, 30 kwietnia -14 czerwca 2009, Bunkier Sztuki, Kraków, kuratorzy Maria Anna Potocka, Stefan Okołowicz

10.6.09

Stałość w zmianie

Niedawno udzielałam wywiadu. Najadłam się nerwów, bo to nie był bylejaki wywiad, pitu pitu z okazji najnowszego projektu. To był raczej jakiś początek zasadniczej rozmowy-rzeki, rozmowy, która ma prześledzić początki i korzenie. Skąd wzięły się moje poglądy, kto mnie uczył i wychowywał. W tle miało się pojawić środowisko lat 80. i 90. z Lublina, tak więc Liceum Plastyczne, historia sztuki na KUL, redakcja Kwartalnika Literackiego „Kresy”, galerie – BWA, Biała, Kont. Strach mnie ogarnął, czy ja wszystko spamiętam i czy nie zacznę konfabulować pomieszawszy to, co mi się wydaje, co przeczytałam lub usłyszałam z prawdziwymi wspomnieniami. Właściwie nigdy nie wspominałam tamtych czasów w sposób systematyczny. Do wydarzeń w swoim stawaniu się krytykiem mam stosunek zbyt emocjonalny. Najpierw życie w dość dynamicznym, lecz i konserwatywnym (w sposób oświecony) środowisku, potem stopniowe dojrzewanie do samodzielności i odchodzenie na własne. „Zdrada”. Niektórzy zaprzyjaźnieni malarze z tamtych czasów do dzisiaj udają, że mnie nie widzą gdy mijamy się na ulicy. Prawdopodobnie uważają mnie za odszczepieńca.
Zmieniłam się. Zmieniłam poglądy, zainteresowania. Co więcej, nie stało się to raz, dzieje się to ciągle. I wcale się tego nie wstydzę. Uważam, że sednem bycia twórczym i warunkiem rozwoju jest zmiana. Jest to taka zmiana, która pozwala na bycie wiernym sobie, a zatem – na bycie konsekwentnym. Po co tkwić przy starych poglądach, skoro człowiek nabywa doświadczenia, popełnia błędy, uczy się na nich, rozwija się, porzuca jedne zainteresowania, nabywa innych, wreszcie – po prostu nudzą mu się pewne poglądy.
Dlatego nie marzę o wydaniu starych tekstów. Po co, skoro się z nimi nie identyfikuję? Musiałabym się tłumaczyć z opinii, z których wyrosłam. To był pewien etap, teksty nie są w żadnym wypadku wstydliwe, ale to świadectwo historyczne. Dochodzi do tego fakt, że nie pamiętam tych tekstów. Gdy je czytam (co zdarza się rzadko), zaskakują mnie one.
Bywa zresztą, że pozytywnie.

9.6.09

Natura i wystawy

Jestem spóźniona, bo chcę napisać kilka słów o wystawach CSW w Toruniu, które już się zamknęły. Jednak poświęcę im trochę uwagi, bo uważam, że CSW zaczyna tworzyć nową jakość w polskim życiu wystawienniczym, wprowadza nowe standardy wykonawcze i merytoryczne. Wystawy są niezwykle przemyślane, dopracowane, towarzyszy im starannie dobrany program projekcji, warsztatów, spotkań. Przestrzeń i możliwości techniczne, jakie mają tam do dyspozycji artyści, przekracza możliwości większej części polskich galerii (o ile nie wszystkich).

„Lucim żyje” i „Nów” Angeliki Markul są bardzo różne, powiedziałabym nawet, że tak bardzo jak tylko wystawy mogą się różnić. Tak więc, pierwsza z nich to wystawa zbiorowa, poświęcona pewnemu zjawisku – 30-letniej już działalności grupy artystów we wsi Lucim. Nie jest to jednak klasyczna ekspozycja historyczna, nie jest to także wystawa typu „co sądzą o działalności grupy lucimskiej współcześni artyści”. To, co było pokazywane w Toruniu, powstało na bazie działalności grupy, ale odnosiło się do szerzej ujętej problematyki. Dotyczyło wsi, tego jak ją widzieliśmy i widzimy, jakie stereotypy jej dotyczyły, jakie tworzą się dzisiaj, jak głoszą organizatorzy, koncentrowało się przy tym przy trzech wyabstrahowanych z większej całości wątkach: domu, społeczności i naturze.

„Nów” Angeliki Markul to z kolei wystawa indywidualna, która składała się i z prac nowych, i powstałych wcześniej. Prace „stare”, wykonane do innej przestrzeni, wybrane i ustawione zostały w taki sposób, że wystawa robi wrażenie bardzo jednorodnej i przemyślanej. Może to zresztą nie jest dobre słowo. Bardziej niż o przemyślenie chodzi tu o przeczucie.

Kurator programowy CSW, Joanna Zielińska mówi, że obie wystawy łączy jeden wątek, jest nim natura. Jednak jaka natura, natura czego – to nie zostało wyjaśnione.

***
Zaczynając od „Lucimia", muszę powiedzieć, że moim zdaniem nadchodzi dobry czas na zrewidowanie miejsca wsi w kulturze. Temat zaczyna się już pojawiać. Na blogu pisałam już o plenerze zorganizowanym przez Wydział Artystyczny UMCS na wschodzie Polski, padło tam pytanie czy na wsi może istnieć sztuka publiczna. O tym samym wspomina Monika Weychert-Waluszko – że jest to jedno z pytań, nie poruszonych co prawda bezpośrednio na wystawie, ale nurtujących ją od jakiegoś czasu. Nastał dobry moment na refleksję dlatego, że w Polsce po 1989 wieś była nieustannie w centrum uwagi, jednak ze względu na restrukturyzację, problemy gospodarcze i społeczne. Wieś jawiła się jako nieustanne źródło roszczeń i kłopotów, nie zaś przez potencjał kulturotwórczy.

Temat wsi wiąże się z problematyką prowincji, wokół której toruńskie CSW zamierza budować swoją działalność, profilować swój program. „Lucim żyje” wpisuje się doskonale także i w ambicje, by wychodząc od lokalnych zjawisk dotykać tematyki szerszej, zdolnej do zainteresowania odbiorców nie tylko miejscowych. Dlatego „Lucim…” jest wystawą nietypową i ze względu na swoją koncepcję. Miesza ze sobą poziomy refleksji i różne kategorie eksponowanych obiektów. Mówiąc prosto, wystawa nie daje szansy na nudę, bo zawiera trochę tego i owego. Ta wielopoziomowość i deklarowane przez kuratorkę przeplatanie się wątków, możliwość wytyczania własnego szlaku w labiryncie zapełnionym dokumentacją, filmami, zdjęciami, dziełami sztuki, projektami specjalnymi, planszami, telewizorami, obiektami, wydała mi się pasjonująca. Taki rodzaj komponowania wystawy , koncentrowanie się na prześledzeniu jakiegoś problemu, przy mieszaniu narracji historycznej i innej, stanowi pewną nowość w Polsce.

A jednak, chociaż byłam zachwycona „Lucimiem żyje”, teraz rosną wątpliwości. Myślę, że dokonania Grupy Działania i Grupy 111, wieloletnie i zupełnie wyjątkowe w Polsce, niezbyt szczęśliwie wykorzystano jako pretekst do zrobienia wystawy podejmującej szerszą problematykę. Pretekstem bowiem stała się działalność wyjątkowa w Polsce, niezbyt przy tym dobrze znana i dająca nadzieję na pasjonującą dyskusję wpisującą się w aktualne zainteresowania, takie jak „sztuka i polityka” czy „sztuka zaangażowana”. Z wystawy nie można dowiedzieć się o tym, co ja przynajmniej chciałabym wiedzieć: na czym polegały działania w Lucimiu, jakie były poglądy ich autorów, co chcieli osiągnąć, jaka była reakcja mieszkańców wsi, co udało się osiągnąć, jakie dzisiaj jest zdaniem artystów na temat tych działań. Czy decyzja, żeby unikać retrospektywy, nie była zbyt powierzchowna? Dlaczego kuratorka i organizatorzy mieli alergię na retrospektywę? Krótko mówiąc, czy cena za to niezwykle przecież interesujące wydarzenie nie była zbyt wygórowana? Co złego byłoby w wystawie, która w sposób bardziej uporządkowany pokazałaby historię działalności toruńskich i bydgoskich artystów, i jej efekty? Za nudna? Za mało uniwersalna?

Przeczytajmy fragment materiałów dla prasy:
Począwszy od lat osiemdziesiątych artyści konsekwentnie dążą do realizacji wypracowanego przez siebie programu Sztuki Społecznej (1980). Wypracowany model działań został zmodyfikowany i uzupełniony przez nowe idee (nowa sztuka ludowa, trzecia droga, podsacrum). W drugiej połowie lat osiemdziesiątych nastąpiła znaczna intensyfikacja aktywności społeczno-artystycznej poprzez spotkania związane z rytmem przyrody, świętami kościelnymi i patriotycznymi. Powstaje lucimski rok obrzędowy ze stałymi i ruchomymi spotkaniami-świętami. Od połowy lat dziewięćdziesiątych aktywność działalności grupowej ogranicza się na rzecz indywidualnych wystąpień poszczególnych członków Grupy 111. Z różną częstotliwością kontynuowana jest ona do dnia dzisiejszego.

Sporo straciliśmy. Nie zmienia to jednak faktu, że „Lucim żyje” jest propozycją do dyskusji. Można było się tam błąkać, wydeptywać ścieżki, robić odkrycia, czyli np. zobaczyć zdjęcia Stanisława Wasilewskiego, podobne do Zofii Rydet czy np. szopkę lucimską Witolda Chmielewskiego i zobaczyć mnóstwo interesujących artefaktów, jak chociażby kalendarze czy makietę domu ludowego. Wystawa, która powstała, stawia pytania dlaczego właściwie nie byliśmy o 1989 zainteresowani wsią, jakie były stereotypy, co z nimi usiłowano zrobić, jaka jest rzeczywistość i jak teraz artyści odnoszą się do rzeczywistości wsi polskiej. Ciekawe zresztą, że z zaproszonych artystów ponad połowa zajęła się brakiem formy, brzydotą, brudem, zaniedbaniem – czyli negatywnymi aspektami wiejskości. Tutaj mieści się wściekle sarkastyczna praca Roberta Rumasa o powierzchownej restrukturyzacji terenów po-pegerowskich, uderzająca w rozpowszechniony problem zaśmiecania lasów Marceliny Guni i Bowika, osławiona praca o błocie Romana Dziadkiewicza czy futurystyczna wizja Jarosława Kozakiewicza, która dotyczy utylizacji wysypiska śmieci.

Obawiam się jednak, że dodanie do wystawy materiałów o profesorze Pieniążku, pionierze polskiego sadownictwa, zamazuje jej wymowę i może być niezrozumiałe. Dokumentacja ta jest podana zbyt wprost, czytana ją się zupełnie inaczej niż resztę wystawy, wyrywa się z niej. Podobne uwagi można mieć do fragmentu filmu dokumentalnego pokazującego akt samospalenia się Ryszarda Siwca podczas Dożynek Centralnych. Czy nie próbowano tutaj dodać znaczenia na siłę? Jakiegoś morału?

***
Wystawa Angeliki Markul to przeciwieństwo „Lucimia…”. Niezwykle jednorodna, operuje w sposób bardzo sugestywny atmosferą, jest ponurą wizją, wzbudza niejasne przeczucia, działa na emocje. Zamysł kuratorski szedł tutaj w ślad za niezwykle trafnym odczytaniem tej sztuki, dlatego ma się wrażenie, że pomysł kuratora na wystawę i „opakowana” przez formę wystawy sztuka, są jednym.

„Nów” jest jednym wielkim dziełem, jedną wielką instalacją. Jako, że działa na przeczucia, nie nadaje się raczej do bezpośredniej interpretacji, można po prostu pisać o samej artystce, analizować tworzywo przez nią użyte czy chwyty zastosowane przy konstruowaniu wystawy (ciemność, wielkie, puste przestrzenie). Jednak samą wystawę albo się czuje, albo pozostaje odpornym na jej uroki. Bardziej jest to kwestia pewnego rodzaju wrażliwości, aniżeli możliwości czytania wystawy.

Skoro więc mowa o odczuciach, to napiszę o swoich. „Nów” to ta faza księżyca, kiedy znika on zupełnie i ciemności kryją ziemię... Potocznie czas ten rozumiany jest jako czas rodzenia się w tajemnicy, rośnięcia po cichu, przygotowywania do ujawnienia się. Czas zatem błogosławiony, dobry, obiecujący, brzemienny.

Wystawa Angeliki Markul sprzeciwia się temu odczytaniu. Niesie ze sobą to „coś”, jakąś aurę, ciemności w niej panujące są przeniknięte jakąś przykrą, wstydliwą tajemnicą. Jednak moim zdaniem, nie jest to radosne, spokojne czekanie na ujawnienie się tego, co się wykluło podczas ciemnej nocy. Bardziej jest to wystawa o strachu i o dziwacznych obsesjach, które dręczą człowieka, kiedy budzi się w nocy własnym krzykiem… (specjalnie piszę w kiczowaty sposób, żeby podkreślić nastrój wystawy). Dla mnie to rodzaj współczesnej wersji „Kiedy rozum śpi, budzą się upiory” Goi, jednak bez oświeceniowego dydaktyzmu. To są upiory nieświadomości, coś, co wydaje się nam, ze widzimy niejasno w odbiciu czy kątem oka. To są poza tym upiory indywidualne, a nie te, które prześladują społeczność.

Na wystawie udało się stworzyć sugestywną aurę lodowatości, samotności, depresji i w efekcie – przerażenia. Wystawa konsekwentnie prowadzi jakby zimowym krajobrazem: drogą w zaspach śnieżnych (zaczyna się od takiej projekcji), by brnąć przez jakby zmrożone pejzaże z szumem reflektorów i połyskliwym światłem odbijającym się od powierzchni srebrzystych siatek, folii, szyb. Bardzo proste banalne wręcz materiały tutaj doznały uszlachetnienia – przez rozmiary, umiejętne dawkowanie światła. W uszach dzwoni cisza, niepokój wprowadza natrętny szum reflektorów. Jeśli pojawiają się rośliny i zwierzęta, to dziwaczne, kalekie. Rośliny w ogrodzie zimowym są jakieś lepkie i drapieżne. Mucha trzepocze skrzydełkami nie mogąc polecieć. Coś, co było tylko powierzchnią, nagle okazuje się pułapką i otwiera swą głębię. Nie są tu ważne konkretne przeżycia, ważny jest ból istnienia, dręczące czekanie nie wiadomo na co – na jakieś rozstrzygnięcie, które przyniosłoby ulgę, niepewność, kiedy wyrywamy musze skrzydełka.

***
Joanna Zielińska wspomniała o naturze, która łączy obie tak różne wystawy. Czy to się broni? Na pewnym poziomie tak.

W naszych wyobrażeniach wieś ulokowana jest w naturze, czyli wśród przyrody i sama należy do żywiołu ziemi, natury, a nie kultury czy cywilizacji.

Na wystawie Angeliki Markul natura jako przyroda ożywiona pojawia się pod postacią obrazu roślin cieplarnianych, insektów, zwierząt. Bardziej jednak artystkę interesuje co innego – natura naszych obsesji.

Ja jednak wolę myśleć, że spoiwem łączącym te dwie wystawy jest… brak spoiwa. Bardzo dobrze się uzupełniały w swojej odmienności.



Angelika Markul, Nów, 20 marca – 7 czerwca 2009, CSW Toruń, kuratorka Joanna Zielińska, aranżacja Joanna Zielińska
Lucim żyje, 3 kwietnia – 31 maja 2009, CSW Toruń, kuratorka Monika Weychert-Waluszko, aranżacja Robert Rumas