24.9.10

Obciach


Tatiana Czekalska, Leszek Golec, z wystawy "Piąta aktywność", Muzeum Sztuki w Łodzi, 1996 (Avatar i kot Kołek)


Ostatnio usłyszałam, że powoływanie się na pewnych autorów to obciach. Dziwnym trafem zbiegło się to w czasie z przeczytaniem przeze mnie wywiadu z Agnieszką Brzeżańską, w którym artystka wyznaje: tekstów o sztuce nie jestem już w stanie czytać, nużą mnie one potwornie, są zbiorami kalek, które nie generują żadnej wiedzy ani informacji, są zazwyczaj jałowym tekstem („Notes na 6 tygodni”, nr 62, lipiec-sierpień 2010). Westchnęłam z ulgą, że mam towarzyszkę niedoli, bowiem poczucie pustki i ssania w żołądku towarzyszy mi nader często przy obcowaniu z tekstami o sztuce. Czytam ich coraz mniej, bo mało który jest dla mnie intelektualną przygodą, polska krytyka jest mdła i nijaka, a na dokładkę niesłychanie przewidywalna. Lepiej zająć się literaturą, a – w moim przypadku chociażby kryminałami. 

Krytyka wytwarza zgrabne i nikomu niepotrzebne teksty, najczęściej solenne opisy – polska krytyka omówieniami stoi! – rodzaj rytualnych gestów: „ ja popieram tego, a ty popierasz tamtego”. Nie ma odkryć, nie ma ekscytujących wyczynów, mało co lub kto daje do myślenia i odkrywa nowe lądy. Cytuje się w kółko to samo, przywołuje się wciąż te same nazwiska. Jeśli polemiki, to według schematu tańca dworskiego lub testosteronowego naparzania się kogutów, z których wynika, że trwa walka o bycie opiniotwórczym. Zgadzam się w tym poglądzie z Jakubem Banasiakiem, który właśnie pożegnał się z krytyką. Wypalił się szybko, trzeba przyznać. Nie zgadzałam się z jego dążnością do jałowych dysput i nadużywaniem słów, ale zgadzam się zdecydowanie: trzeba więcej życia, ryzyka osobistego, więcej energii i emocji włożyć w krytykę. 

Dlatego też uważam, że powoływanie się na nieoczywistych autorów, z ryzykiem, że autor nie jest na intelektualnym topie, powinno raczej dobrze świadczyć o krytyce aniżeli być źródłem poczucia obciachu. Obciach – co to w ogóle za kryterium? Towarzyskie, pozamerytoryczne, wykluczające, odbierające odwagę i umiejętność prowadzenia poszukiwań na własną rękę. Kto powiedział, że polski świat sztuki to indywidualiści? Przeciwnie: jest niezwykle zuniformizowany. 

*

Pogląd na temat obciachu został przywołany przez Adama Mazura, gdy omawiał on twórczość Leszka Golca podczas seminarium w Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku. Leszek Golec i współpracująca z nim Tatiana Czekalska to artyści działający na marginesach polskiego życia artystycznego. Marginalizacja w ich przypadku oznacza zatem tylko tyle, że uczestniczą w nim na własnych zasadach, od czasu do czasu, konsekwentnie opierając się o własny światopogląd. Prawdopodobnie nie zależy im na medialnej popularności. Ich działalność, postawa radykalnie antyantropocentryczna, ich poglądy są tego rzędu, że ich sztuka staje się stopniowo coraz bardziej trybuną do propagowania idei wegetarianizmu, wyciszonego trybu życia, medytacji, wyzbycia się agresji, nowej duchowości. 

Jeżeli w ogóle zatem są to artyści zmarginalizowani, to z własnego wyboru. Nie widziałabym jednak ich sytuacji w ten sposób, wielokrotnie pisano o nich, pamiętają o nich aktywni dziś aktorzy sceny sztuki – organizatorzy wystaw itd. Rozumiem jednak, że chodzi raczej o pewną bezradność krytyki w interpretowaniu tej działalności. Krytyka po sztuce krytycznej i manifeście Żmijewskiego nie wie co począć z Czekalską i Golcem. Krytyka ich nie reinterpretuje i nie lokuje w jakimś miejscu na mapie wydarzeń artystycznych. Są gdzieś bardzo z boku na zasadzie egzotycznego dodatku.

A tymczasem można ich działalność ująć w kontekście nowej koncepcji duchowości, Steiner i Agamben się kłaniają, a nie tylko Heidegger przywoływany onegdaj przez Marka Goździewskiego, estetyka relacyjna aż się prosi o zastosowanie. No a ja miałam czelność przywołać w kontekście działalności Golca i Czekalskiej – nazwisko Anthony De Mello. To według Adama dowód mojej odwagi czy bezrefleksyjności w kwestii konfrontowania się z obciachem. Intelektualnym zapewne. Zaczekam aż Adam opublikuje tekst i wtedy może napiszę dłuższą polemikę. Teraz jednak chcę powiedzieć, że De Mello, Jezuita, wszechstronnie wykształcony Hindus, zdobył również w Polsce popularność w latach 90., jako autor łączący tradycję duchowości Zachodu ze Wschodem. Jego pisma, pisane bardziej kolokwialnym językiem i przystępniejsze niż Thomasa Mertona, odegrały podobną rolę do pism amerykańskiego Trapisty, Ericha Fromma czy np. D.T.Suzuki. Zasadne i adekwatne jest sięganie do intelektualnego tła danego czasu, gdy omawia się twórczość danych autorów, a nie ahistoryczne sięganie po modnych w naszym momencie autorów (którym przecież nie odmawiam wartości). O Agambenie czy estetyce relacyjnej w Polsce się w latach 90. nie słyszało (ta druga powstała po 2000 roku). Natomiast wydawnictwa takie, jak Pusty Obłok, Santorski czy Zysk i Spółka (i wiele innych) wydawały zasadnicze pozycje z kanonu fascynacji wschodnimi systemami duchowo-filozoficznymi. Nie sądzę, by pisma Agambena współkształtowały postawę Golca i Czekalskiej. Tamto tło było natomiast ważne, nawet jeśli nie oddziałało wprost.

Tak zatem, ostrożnie z tym obciachem – to może być oznaka ignorancji. 

18.9.10

Nowy konkurs na stanowisko dyrektora Bunkra Sztuki – i jakie refleksje prowokuje

Ponieważ w bloggerze mam teraz możliwość przeglądania statystyk, widzę, że państwo interesują się moimi wpisami dotyczącymi konkursu na stanowisko dyrektora galerii Bunkier Sztuki. Bardzo mnie to cieszy. Uważam, że jest bardzo ważne, by krytycznie towarzyszyć urzędnikom mającym realny wpływ na kształt powstającej kultury, by sprawować obywatelską kontrolę (chociaż oni tego bardzo nie lubią i robią wszystko, by nie musieć być obserwowanym i ocenianym). Kultura, wysoka kultura, kreująca rzeczy, które mogą być niezrozumiane, bulwersujące, które z jakichś względów nie odpowiadają powszechnemu gustowi decydujących o istnieniu instytucji kultury urzędników czy większości odbiorców, powinna być wzięta pod ochronę. Nie dość o tym przypominać, ale wysoka, ambitna kultura jest po prostu niezbędna dla rozwoju społeczeństwa. Przypomina o wartościach, uczy krytycznego myślenia, nie pozwala zastygnąć w koleinach myślowych, uczy tolerancji i jeszcze wielu innych niezwykle wartościowych rzeczy. Instytucje, które wspomagają, więcej – grają kluczową rolę w wytwarzaniu kultury, powinny być traktowane ze szczególną starannością – i przez osoby zaangażowane w ich działalność, przez organizatorów i przez odbiorców. Oferują one bowiem szczepionkę przeciwko przekonaniom że „tak ma właśnie być”, nie może być inaczej. Sztuka uczy krytycyzmu, samodzielności myślenia, zajmowania własnego stanowiska. Uczy wrażliwości i – mimo obecnie rozwijającego się rynku – przekonania, że liczy się coś więcej, bezinteresowność.
W Polsce publiczne instytucje kultury nie przeżyły całościowej reformy zarządzania po 1989 roku. Oprócz nadzoru prawno-finansowego instancji założycielskich nikt nie sprawuje nad nimi kontroli, przez co wiele z nich stało się poletkiem działalności kolesiowskiej zatrącającej o korupcję, konflikt interesów, związanej z układami władzy. Forma, profil, zarządzanie naszymi instytucjami sztuki – wszystko to nadaje się do reformy i wielkiej przemiany. I nie zawsze, i nie tylko odpowiedzialni są dyrektorzy, którzy często poruszają się po polu minowym, między młotem a kowadłem, choć nie chcę także zwalniać ich z odpowiedzialności. Nigdy – oby mnie pamięć myliła – nie widziałam dyrektora instytucji kultury otwarcie protestującego wobec organu założycielskiego. Ile tu chęci utrzymania stołka, a ile odpowiedzialności za instytucję? Nie chcę w tej chwili rozsądzać, ale instytucje koniecznie trzeba otworzyć, w tym – ich zarządzanie uczynić bardziej transparentnym. Marnowanie energii ludzkiej, zdolności, jakie tam się odbywa, jest po prostu niezwykłe i karygodne.
Jako szeregowy pracownik na stanowisku „kurator / koordynator” w Bunkrze Sztuki, nie mogę udzielać się jednocześnie jako główny krytyk od instytucji w Polsce. To moje rozdarcie pokazuje też problem polskiej krytyki. Role pracownika instytucji i krytyka zajmującego się mechanizmami działania publicznych instytucji wyjątkowo się nie zgadzają ze sobą. Gdy więc czytam kąśliwe uwagi – ostatnio Jakuba Banasiaka – na temat polskiej krytyki, że ta powinna mieć wizje i towarzyszyć przełomom (a może po prostu je tworzyć), to – owszem – zgadzam się z nimi, ale dostrzegam większe potrzeby i większe braki. Dzisiaj, a zwłaszcza dzisiaj!, w rok po Kongresie Kultury, w ślad za którym powstało kilka inicjatyw społecznych, złożonych z twórców i menedżerów kultury, mających na celu stworzenie ruchu obywatelskiego, współkształtującego przemiany w obrębie instytucjonalnych ram polskiej kultury, nadszedł czas na okrzepnięcie. Pora na to, by owe ruchy wydoroślały i stworzyły techniki bardziej skutecznej działalności (bo urzędnicy sami z siebie nie będą łatwiejsi w obsłudze).
Wyjątkowo brakuje nam krytyki instytucji. Krytycznego opisu sposobu, w jaki działają, jak są sprofilowane, jaką mają wizję, jak się lokują w swoim miejscu działania, jak widzą swoją rolę, jak te rolę spełniają. Rozmowy z krytykami zatrudnionymi w najważniejszych mediach i z dziennikarzami zajmującymi się kulturą, wskazują, że wciąż nie jest to dobrze sprzedający się i nośny temat.

Proszę o zgłaszanie się do mnie chętnych, spróbuję znaleźć sposoby na opłacenie osoby zdolnej do dokonania krytycznej analizy działalności polskich instytucji dzisiaj.

Przypomnę tylko: http://www.rewolucjakulturalna.pl/. Co dalej dzieje się z postulatami?

6.9.10

Pusto tak


Far from you, część archiwalna



Far from you, monument


Anetta Mona Chisa i Lucia Tkacova uczyniły Lidę Clementisovą bohaterką własnej pracy, bo jej losy nie dawały im spokoju. Dowiedziawszy się przypadkiem o żonie prominentnego słowackiego komunisty, Vladimira Clementisa, który tuż po wojnie był Ministrem Spraw Zagranicznych Czechosłowacji, a później został skazany w procesie pokazowym Slansky’ego na śmierć w 1952, poczęły z rosnącą uwagą zbierać informacje. Lida Clementisova to postać ważna nie ze względu na samą siebie, własne dokonania, poglądy czy dzieła. W oficjalnych wersjach historii najnowszej Czech i Słowacji, jeśli w ogóle pojawia się o niej wzmianka, to ze względu na męża. Nie istnieje bez Clementisa, jest mu oddana, z przekonaniem i do końca życia. Losy Lidy, nierozerwalnie splecione z losami męża, naznaczone zostały tragicznymi momentami. Jak kadry z filmu zapadają w pamięć i nie można się od nich uwolnić.

Córka dyrektora banku i śpiewaczka operowa zaczęła fascynować się młodym prawnikiem, zaangażowanym działaczem komunistycznym. Fascynacja okazała się obopólna. Szczęście przed wojną nie trwało długo, Clementis został uwięziony i internowany, przebywał na emigracji, ona jeździła za nim, np. do Anglii, gdzie musiała sobie radzić bez dobrej znajomości języka i funduszy. Po wojnie Clementis na krótki czas znalazł się u szczytu władzy, będąc jednym z autorów zamachu stanu i współtworząc rząd CSRL. Już jednak w 1950 roku został oskarżony. Uwięziono go na 2 lata, poddano torturom, żonę także. Z rzadka wymieniali się listami. On nie wiedział, że ona jest uwięziona, jej nie można było się z tym zdradzić. On nie wiedział, że ona wie, że został skazany na śmierć. Przed egzekucją Lidzie pozwolono spotkać się z nim. Była wycieńczona. Przedsięwzięto potworną maskaradę: ucharakteryzowano ją, by wyglądała na zdrową i żyjącą na wolności. Dano zastrzyki z arsenu, które spowodowały, że miała pełne policzki. Ostatnie spotkanie małżonków trwało kilka minut, podczas których nie mogli się zdradzić z uczuciami i wiedzą o własnej sytuacji. Lida przez całą noc szorowała podłogę w swojej celi. Po wykonaniu wyroku śmierci na Clementisie, została uwolniona. Resztę życia poświęciła upamiętnianiu męża. Wydała m.in. ich listy, w dwóch książkach.

Postać Clementisovej stała się dla artystek wyzwaniem. Pragnęły oddać hołd jej wytrwałości i cierpieniu, poświęceniu. Droga, którą Clementisova wybrała, prowadziła do przeznaczenia, jakie tradycyjnie jest udziałem kobiet przy wybitnych partnerach, i w ogóle kobiet, i – co tu dużo mówić – poddawana jest w wątpliwość już nie tylko przez awangardowe kręgi, uważana bywa za umartwianie się niż za zasługę. Postawa Clementisovej zakładała pominięcie własnych potrzeb, planów i ambicji, roztopienie ich w planach i ambicjach męża. Usunięcie się w cień, bycie użyteczną, czekanie, trwanie, pielęgnowanie pamięci o bohaterze. Clementisova jest przezroczysta, przez nią widać jej bohatera. Jest jak szyba.

Anetta Mona Chisa i Lucia Tkacova nie analizują tego zjawiska. Nie krytykują tym bardziej Lidy Clementisovej, nie dokonują krytycznej wiwisekcji pamięci zbiorowej. Ich zamiarem było upamiętnienie konkretnej kobiety na podstawie tego, co o niej wiadomo z rzeczy funkcjonujących w kolektywnej świadomości słowackiej i czeskiej. Wystawa skupia się na publicznym obrazie konkretnej kobiety. Z jego braku, i z jakichś resztek, które przeniknęły do pamięci zbiorowej, artystki tworzą swój hołd, choć bardziej adekwatne byłyby tu słowa „klecą”, „tkają”, „składają” (jak puzzle) – z nieobecności, niedopowiedzeń, resztek, mignięć w tle, widmowej obecności.

Skoro postać Lidy jest mglista i nie posiada wyraźnego konturu, to artystki nie usiłują schwycić jej w sieć spójnej, skończonej opowieści, nie starają się dopowiadać, zapełniać luki i dorysowywać linie tam, gdzie ich zabrakło. Na wystawie „Far from you” w Karlin Studios w Pradze mamy do czynienia z aranżacją skromną i prostą: paski zadrukowanego papieru wetknięte za szyby, mało widoczna projekcja... Trochę kserokopii z zapisem nutowym i schematycznym portretem kobiecym, kwiaty w doniczkach, pokaz slajdów, jakiś szkic na ścianie oraz projekcja uruchamiająca się od czasu do czasu. No i dywanik na podłodze. Tak to z grubsza wygląda.

Pytałam o odzew na wystawę, o dyskusję, o gorętsze reakcje. Nic takiego się nie wydarzyło. Nie ma chyba dobitniejszego potwierdzenia, że Lida Clementisova z cienia nadal nie wyszła. W podobnym duchu zareagowała Wikipedia. Powstały hasła – angielskie i słowackie. Po jakimś czasie ktoś zgłosił zastrzeżenia do zasadności umieszczania informacji w postaci odrębnego artykułu poświęconego tej postaci. Nie ma na swoim koncie samodzielnych osiągnięć. Co jest nieprawdą, bo np. wydała kilka książek. Sens Wikipedii powinien zresztą polegać na tym, że przynosi wiedzę o postaciach mniej znanych, właśnie odkrywanych, takich, które nie miałyby szans na własne hasło w encyklopedii drukowanej. Angielskie hasło zostało jednak skasowane. Słowackie pozostało nietknięte.

***

Puste miejsca – od tego zaczyna się wystawa. Mamy więc zdania wycięte z książek, wszędzie tam, gdzie znalazła się wzmianka o Clementisovej. Akcja rozlewa się na świat zewnętrzny. W bibliotekach, skąd pochodzą książki, znalazły się jakby negatywy działania. Cytaty zostały nielegalnie wycięte z książek, które z dziurami zostały zwrócone do miejsca wypożyczenia. W części wystawy zaplanowanej jako archiwalna przytoczone zostały dodatkowo listy małżeństwa – i znowu posłużyły do tego książki, które rozłożono na pojedyncze kartki. Nieliczne opublikowane zdjęcia Clementisovej zostały potraktowane okrutnie: wycięto jej twarz. Działanie proste, a nawet infantylne, przywodzi na myśl czynności mające zaklinać rzeczywistość, rzucić na kogoś klątwę. To także autodestrukcyjny gest kobiet niepogodzonych z własnym wyglądem, które chwytają za nożyczki, by usunąć siebie z pola widzenia, stosując cenzurę równie bezwzględną jak ta polityczna. Kawałek filmu dokumentalnego z wypowiedzią Clementisovej wyświetlany jest na szybę, przez co kobieta nabiera wyglądu widma.

Wszystko więc, podkreśla niewidzialność Lidy, jej brak znaczenia dla biografów męża i znawców historii. Niewyraźna obecność, na drugim planie, gdzieś z boku czy z tyłu.

W pozostałej części wystawy mamy do czynienia z czymś, co na pierwszy rzut oka przypomina zbieraninę różności. Mamy tu rzeczy bez większego ciężaru, mające rażąco wręcz krótki termin przydatności do użycia, a także błahe z punktu widzenia uznanych systemów wartości. Zaraz z brzegu natykamy się na wydruk porzucony niedbale na ziemi. Znalazła się na nim trawa i odciśnięta geometryczna struktura. Otóż, odwzorowany został odciśnięty plan celi więziennej. Każdy może wejść na zdjęcie i odczuć na własnej skórze jak ciasna była cela, w której miesiące spędziła bohaterka wystawy. Co więcej, zdjęcie było w rzeczywistości zorientowane według rzeczywistej lokalizacji więziennego pokoiku Clementisovej.

Film wyświetlający się na pustej ścianie przedstawiał szkolne dzieci recytujące ostatni list Clementisa do żony. List pełen napięcia i udawanego spokoju, by nie niepokoić żony, brzmi w ustach uczniów jak lektura szkolna, dzieci poszturchują się, jąkają, przestępują z nogi na nogę i przejmują występem przed kamerą. Wideo pokazuje jak tragiczna historia stopniowo się rozwadnia i właściwie nic z niej nie pozostaje w popularnym przekazie.

Mona Chisa i Tkacova obmyśliły także sposób na wykorzystanie dźwięków. Ostatni list do żony został transkrybowany na system dźwięków Solresol. Zapis nutowy był do zabrania przez każdego zainteresowanego. Tragiczne dzieje można było wykonać na instrumencie, zaśpiewać, zagrać. Lida Clementisova była przecież śpiewaczką operową. Można też było wcielić się w Lidę. Artystki przygotowały schemat makijażu, jaki stosowała na emigracji w Londynie, skąd pochodziło jej zdjęcie. Makijaż każdy może sobie zrobić. Tym samym własną twarz może zmienić odrobinę w twarz Lidy.

Co robiły w Karlin Studios doniczki z klematisami? Można je było zabrać. Artystki znów zastosowały model „zrób to sam”. Model majsterkowicza królował w naszych krajach za komuny, kiedy niedostatki w zaopatrzeniu w dobra materialne uzupełnialiśmy zaradnością i sprytem. Model ten powraca, trochę na fali ekologii, antykonsumpcjonizmu i poszukiwania możliwości wyrażenia swoistości naszego doświadczenia historycznego.

Artystki postanowiły, że nie będą budować pomnika dla Lidy. Wykorzystały pomniki już istniejące. Sfotografowały wszystkie monumenty w Pradze i pokazały jak można wykorzystać kwiaty, by kultywować pamięć o kimś. Nazwa „clematis” odnosi się do nazwiska małżonków. Jeśli zatem chcesz upamiętnić dzielną kobietę, posadź powojnik na wybranym przez siebie pomniku. Powojnik go oplecie zielonymi pędami, zakwitnie i przemieni statuę w pomnik bujnie pleniącej się natury i zapomnienia. Spod roślin nie będzie widać posągu. Bohater stanie się podpórką dla kwiatów. Ten pomysł wydaje się znakomity i nieunikniony. Bo jak inaczej upamiętnić tę kobietę? Nie da się jej postawić pomnika.

***

Wystawa bardzo mnie poruszyła, chociaż przeszkadzała mi w niej spora pomysłowość artystek. Można odnieść wrażenie, że mnożą one koncepty jednego rodzaju i jeden za drugim.

Mimo tych obiekcji, uważam „Far from you” za niezwykle ambitną próbę odniesienia się do historii kobiet i pamięci mieszkańców krajów postkomunistycznych. Jak złożyć hołd sile przetrwania? Jak wznieść pomnik cichemu bohaterstwu, które przez ową siłę się wyrażało? Jak mówić o miłości w czasach czystek stalinowskich? Chociaż brzmi to łzawo, gdyby nie uczucie, losy Lidy potoczyłyby się inaczej.

Mogła mieć własne życie, była przecież śpiewaczką operową – kobietą, która miała głos, chociaż z niego zrezygnowała.



Far from you