7.8.08

Sztuka na plaży



Małgorzata Rybicka, teatr Tektura, Der, Świnoujście, plaża, granica, 2008, fot. Jarosław Gawlik


Będąc ostatnio na wakacjach, widziałam na plaży ciekawą akcję artystyczną. Wakacje połączyłam z byciem jurorem na festiwalu FAMA, co obligowało mnie do chodzenia na koncerty, obserwowania akcji artystycznych i uczestnictwa w wielkiej ilości spotkań literackich.

Z odkryć koncertowych wymienię świetny zespół El Salsero, który przyjechał do Świnoujścia z Kostaryki, rytmy salsy granej przez tych, którzy mają ją we krwi, w muszli koncertowej tuż obok plaży – coś niesamowitego, choćby dookoła było tylko 15 stopni, jak to nad Bałtykiem w lipcu bywa.
Jednak przede wszystkim radzę zwrócić uwagę na Pchełki. Ten młody zespół gra muzykę, którą określa jako „hop siup”, gdzie etno, post-rock i psychodeliczny pop łączą się z połamanym rytmem jungle'u, transowością trip-hopu, frywolnością jazzu…. Mnie Pchełki skojarzyły się przede wszystkim z tym, co robią grupy islandzkie w rodzaju Mum czy Sigur Ros, jednak bez tak wielkiego natężenia melancholii i z większą energią typową dla naszej muzyki ludowej.
Inna grupa, którą polecam, to Dwootho. Ich muzykę jeszcze trudniej określić niż poprzedni zespół. Pojawiają się tam elementy muzyki bałkańskiej, jazz, etno – wszystko z dużą samoświadomością i muzyczną kulturą.

*
Jednak więcej miejsca chcę poświęcić akcji „Der” Małgorzaty Rybickiej, firmowanej przez teatr Tektura z Lublina. Świnoujście leży bardzo blisko granicy z Niemcami. Tak naprawdę, to leży na samej granicy. Znajdują się tutaj dwa przejścia, jedno otworzone niedawno, jakieś dwa lata temu.

Świnoujście ma bogatą historię jako miasto niemieckie. Traumatyczne wydarzenia z czasów wojny, to znaczy bombardowania alianckie, które – jak twierdzą historycy – spowodowały śmierć aż 20 000 osób, nie tylko mieszkańców tego miasta, ale i uciekinierów z Rzeszy.

Przed wojną Świnoujście było eleganckim miastem i ekskluzywnym kąpieliskiem, stanowiąc zwieńczenie ciągu kąpielisk cesarskich na wyspie Uznam. Po wojnie nigdy nie odzyskało tamtego splendoru, ale pozostało ważnym i ciekawym miejscem, tajemniczym i pociągającym poprzez nadto widoczne resztki dawnej urody i świetności. Stacjonowały tutaj wojska radzieckie i była baza marynarki wojennej, działał port. Podział miasta, istnienie w nim wydzielonych stref, zajętych przez Rosjan, niekomunikujących się z mieszkańcami miasta, bliskość granicy, niszczejące pamiątki z przeszłości, wszystko to składało się na specyficzną sytuację tego miasta, życie jakby w zawieszeniu.

Po 1989 rozkwitł tu szybko przygraniczny handel. Do dzisiaj, mimo że staje się to coraz mniej opłacalne, droga do przejścia granicznego obsadzona jest bylejak skleconymi przydrożnymi budami, oferującymi towary jak: koszyki, warzywa i owoce, kiedyś tanie papierosy. Jest tam też niejeden fryzjer.

Granica na plaży, a plaża jest tu bardzo piękna, szeroka, czysta, z żółtym piaseczkiem i wydmami, długa, miejscami dzika, po prostu archetyp wakacji, wyglądała prosto: tablice ostrzegawcze, płot z drucianej siatki, a trochę z tyłu, na wydmach wieża strażnicza. Po 1989 ludzie dochodzili plażą do tej siatki i patrzyli na siebie z obu jej stron. Tak było do momentu, gdy Polska zaczęła być częścią Układu z Schengen. Płot rozebrano, zdjęto tablice, pozostawiając jednak ich ramki i słupy. Mimo, że coś zostało, to granica przestała być widoczna. Trzeba się przypatrzeć, żeby rozpoznać, że tu właśnie się znajdowała. Teraz mnóstwo ludzi chodzi plażą ze Świnoujścia do miasteczek niemieckich: Ahlbeck, Heringdsdorf czy Bahnsin. Są pięknie wyremontowane, odzyskały dawną świetność, stanowiąc olbrzymi kontrast dla tandetnych letnisk w Polsce. Spokojne, czyste, eleganckie, pełne XIX-wiecznych willi w ogrodach, za chwilę staną się konkurencją dla polskich, bo ceny się wyrównują.

Wracając jednak do samej akcji „Der”, to mimo założeń dotyczących wciągnięcia do udziału ludzi przechodzących sobie plażą, była ona jednak najpierw realizacją bardzo ładną wizualnie. Linia granicy została zaznaczona na piachu wędzonymi szprotkami. Sam efekt ich zestawienia był świetny – różnica faktur, delikatna, chropowata, matowa faktura piasku o płowym kolorze i złoto-oliwkowe, błyszczące ryby, tworzące jakby pas, sznurek, ciągnący się od morza ku wydmom. Na mokrym piasku przy falach stanęło emaliowane wiadro zawierające resztę ryb. Był tam też kraciasty obrus i papierowe tacki.

Nienagannie estetyczna kompozycja niosła jednak ze sobą wiele treści, nie zmuszając zresztą wcale do ich odczytywania.

Linia wytyczona rybami nie stanowiła żadnej przeszkody, można było przejść przez granicę i iść sobie dalej. A jednak zaznaczała linię podziału, sprawiała, że ludzie się zatrzymywali.

Ryby to podstawowe pożywienie gdy jest się na wakacjach nad morzem. Nadmorski deptak w Świnoujściu dosłownie usiany jest smażalniami ryb, do których kierują naganiacze wydzierając sobie klientów.

Dawniej w Świnoujściu było wiele kutrów rybackich. Ten interes w Unii jednak się nie opłaca, w tym roku widziałam chyba tylko jeden kuter. Ryby, które się je w okolicznych smażalniach pochodzą często z dalekich mórz, nie są bynajmniej lokalnym pożywieniem.

Jedzenie to często rytuał umacniający wspólnotę, pokazujący, że komuś ufamy. Częstowanie to gest hojności i dobrej woli, prośba o obdarzenie nas zaufaniem.

Akcja „Der” wyglądała tak, że w pewnym momencie zaczęto ułożone na piachu ryby zbierać z powrotem do wiaderka, zaczęto granicę likwidować. Likwidować, by wejść w świat, gdzie ludzie ufają sobie, ze sobą rozmawiają i razem jedzą. Jednocześnie prowadzono rozmowy z zaciekawionymi letnikami, którzy bardzo interesowali się akcją. Rozdawano im tacki zachęcając do konsumpcji wędzonych szprotek. Były one smaczne, lecz piasek chrzęścił między zębami. Czyżby manifestację dobrej woli i zaufania, pokojowego nastawienia wobec sąsiadów, warto okupić małym dyskomfortem?

Koniec końców, najbardziej zainteresowany rybami był pies, który przywędrował z grupą niemieckich wczasowiczów.

Na piasku znalazł się ledwo widoczny rysunek, przedstawiający schematycznie rybę, z której połowa znalazła się po części polskiej, połowa – po niemieckiej.

Po jakimś czasie ryby i rysunek na piasku zniknęły. I to chyba tyle.

6.8.08

Rozkwit instytucji

Dużo się mówi ostatnio o rozkwicie instytucji. Powstają wreszcie nowe muzea i centra sztuki, buduje się nowe budynki z inicjatywy publicznej i prywatnej – w Toruniu, Warszawie, Łodzi, Wrocławiu.

Mówi się jedno. Za mało się w Polsce dyskutuje o instytucjach – już istniejących, jak i nowych, mało się o nich mówi w sposób konstruktywnie krytyczny. Interesujące jest jak same te nowe instytucje widzą własną rolę, miejsce, cel działalności.

Chciałabym się dowiedzieć, co dzieje się z muzeum krakowskim – tym, które miałoby powstać, by pomieścić kolekcję „Znaki Czasu”. Zostało przecież wyznaczone na nie miejsce, w kompleksie Schindlerowskiej Emalii. Miejsce kontrowersyjne, wiele razy oprotestowane, zwłaszcza przez radnych z PiS-u. Jednak mimo historycznych konotacji, lokalizacja wydaje się mieć plusy. Mieści się ona na industrialnym Zabłociu, niedaleko Kazimierza, czyli byłaby łatwo osiągalna z centrum. Odbyły się dwa konkursy na adaptację istniejących budynków na cele muzealne. Wygrali Włosi, ponad rok temu. Od tego czasu – cisza. Nie wiadomo czy nie dzieje się nic, w każdym razie nic nie przedostaje się do publicznej wiadomości.

W każdym razie nie widać, żeby cokolwiek się działo na ewentualnym placu budowy, nie ma mowy też o kimś, kto byłby pełnomocnikiem miasta i kto prowadziłby sprawę powstania muzeum, tworząc jego program i prowadząc budowę.

Tak więc pragnę głośno zapytać. Co się dzieje z krakowskim muzeum? Czy ktoś to wie i może się podzielić tą wiedzą?