26.8.09

Minaret

Ten głos będzie na zasadzie „uderz w stół”, bo pragnę skomentować szeroko dyskutowaną ostatnio sprawę minaretu, czyli projektu dla Poznania, autorstwa Joanny Rajkowskiej. Projekt firmuje Fundacja Malta. Jak wiadomo z relacji ukazujących się np. w „Arteonie”, początkowo Joanna Rajkowska przedstawiła dwa projekty: jeden z nich to przekształcenie nieczynnego komina w minaret, drugi zaś to umieszczenie rzeźby przedstawiającej dostojnika kościoła rzymsko-katolickiego w nurtach rzeki Warty. W Poznaniu wybrano minaret. Warto jednak wiedzieć, że druga propozycja, nosząca nazwę Wodnik została wykorzystana w Krakowie podczas festiwalu ArtBoom.

Ten drugi, odrzucony w Poznaniu projekt – o ironio – nie wywołał nic oprócz lekkiej konsternacji, bo został głęboko ukryty w nurtach rzeczki Wilgi, tak że można się było jedynie domyślać po lekkiej plamie na powierzchni wody jego obecności (trudne to było nawet dla wtajemniczonych). Natomiast projekt minaretu dla Poznania, ciągle wzbudza emocje, polaryzuje sądy, skłóca ludzi, wciąż pozostając w sferze niezrealizowanych planów. I mam wrażenie, że takim pozostanie.

Są obrońcy projektu i ci, co go potępiają. Ja sama odnoszę wrażenie, że projekt nie powstał specjalnie dla Poznania. Równie dobrze mógłby zostać zaproponowany każdemu innemu polskiemu miastu. Przy tym, w być może w niezamierzony sposób pokazuje paradoksy, w jakie wikła się poprawnościowa problematyka i taka działalność artystyczna, która wyrasta ze sztuki krytycznej. Przygoda Joanny Rajkowskiej z Poznaniem ilustruje paradoksy, wobec jakich staje sztuka krytyczna na zamówienie. Artystka, jakby ich świadoma, zaproponowała realizację niejednoznaczną, irytującą, niepokojącą.

Ciekawe w kontekście minaretu jest wspomnieć projekt Centrum Kultury Islamu Al.-Fan, autorstwa Rahima Blaka, który dwa lata temu narobił sporo hałasu w Krakowie. Projektowi tego centrum siłę odbierało niezwykle silne zaangażowanie artysty w działania marketingowe przy małej wiarygodności samego pomysłu. Zapewne warto było wysunąć choćby tylko ideę Centrum. Jednak propozycja oscylowała pomiędzy prawdopodobieństwem a blagą, którą wszyscy podejrzewali. Został stworzony projekt architektoniczny, podobno znaleźli się chętni do sfinansowana placówki. Jednak lokalizacja pod Wawelem, o którą bili się najżarłoczniejsi inwestorzy, samochwalstwo młodego artysty i jego bełkotliwe wielomówstwo, sprawiało, że projekt nie chwycił, nie znalazł kontynuacji, mimo że jego autor jest naprawdę wyznawcą Islamu, i że wiele wysiłku włożył w stworzenie idei Centrum.

Jestem przeciwna przemienieniu komina nieczynnej fabryki? / zakładu? w minaret. Uważam bowiem, że stanowi on szantaż polityczną poprawnością, o czym pisze także Piotr Bernatowicz w ostatnim „Arteonie” (nr 8). W projekcie Rajkowskiej widzę chęć tworzenia przestrzeni agonistycznej w mieście, przestrzeni antagonizmu, przestrzeni, w której mógłby rozgrywać się konflikt (w czym widzę silną inspirację ideami Chantal Mouffe propagowanymi przez „Krytykę Polityczną”), drugą rzeczą jest zaś fascynacja obecnością symboli religijnych w życiu publicznym, wcielanie się ich np. w architekturę i ich władzę nad ludźmi. Jeśli minaret zostanie zrealizowany, jego obecność w Poznaniu będzie niosła zarzewie konfliktu, wiszące nad mieszkańcami miasta niczym ciemna chmura, nieustanne wyzwanie, nieustanne polaryzowanie opinii. Sam minaret nie jest przecież niewinną formą, jego potocznym odczytaniem w Polsce rządzi odniesienie sakralne. W Poznaniu nie było do tej pory meczetu, minaret stanowić tu będzie obcy kulturowy wtręt. Nie wiem jak wygląda reakcja wyznawców Islamu żyjących w stolicy Wielkopolski, czy wypowiedzieli się na ten temat i jakie jest ich zdanie o projekcie Rajkowskiej, czy nie widzą w nim manipulacji.

Nabudowanie minaretu na kominie jest aktem przepracowywania znaczeń, i – jak sądzę – ma wzbudzać skojarzenia z Holocaustem. W ten sposób, poprzez całkiem otwarte sięgnięcie do formy komina odsyłającego dalej – do pieców obozów koncentracyjnych, i poprzez przemilczanie tej kwestii w debacie nad projektem minaret mówi dobitnie o polskiej niepamięci w sprawie żydowskiej (mówi także zresztą o drugiej stronie tego zjawiska – o wszechpamięci, o tym, że istnieje zdecydowanie węższa od poprzedniej grupa osób, którym wszystko kojarzy się z jednym), do braku traumy po Zagładzie. Wątek duszności, złogów nieprzepracowanej pamięci niedającej spokoju – to niezwykle ważny wątek twórczości Joanny Rajkowskiej, widoczny przecież w najbardziej znanych jej pracach zrealizowanych w Warszawie: Palmie i Dotleniaczu. Ta męcząca nie-pamięć odniesiona zostaje do sytuacji Muzułmanów, ich domniemanego męczeństwa przy milczeniu świata. Minaret o takiej właśnie wymowie ma górować nad miastem – jako wieczna pokuta, wieczny wyrzut sumienia.

Gdyby Poznań zaakceptował projekt Rajkowskiej, uczyniłby to w niezrozumiałym dla mnie porywie: geście pokuty, jakiegoś szalonego umartwienia się za niepopełnione przewiny. Projekt minaretu został tak przedstawiony, że Poznań pozostaje jego zakładnikiem. Jeżeli bowiem go nie zaakceptuje, zostanie to uznane za decyzję tchórzliwą, przeciwko sztuce krytycznej i słusznej sprawie, jaką jest zwrócenie uwagi na – jak to tłumaczy m.in. „Arteon” – bliski już w czasie moment pojawienia się większej liczby Muzułmanów w Polsce. Minaret wzbudza opór i taki jest jego cel. Jednak konflikt przezeń wywołany wydaje mi się sztuczny i przebiega obok realnych problemów, jakimi żyją mieszkańcy Poznania.

Oczywiście, nie optuję za tym, by sztuka publiczna głaskała ludzi po główkach, ale sztuka, którą zmusza miasto i jego mieszkańców do poczucia winy, wydaje mi się zamysłem perfidnym.

21.8.09

Milcząca wspólnota

Wstrząsający jest album Wojtka Wilczyka wydany przy okazji wystawy w Atlasie Sztuki. Dopiero teraz wpadł w moje ręce, a wystawy Niewinne oko nie istnieje nie widziałam, niestety, ani w Łodzi, ani w Krakowie, dokąd zawitała podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej. Album robi wrażenie i bez wystawy, zbiera bowiem w formie książkowej te same zdjęcia, komentarze plus kilkanaście spisanych rozmów z miejscowymi, jakie wydarzyły się gdy autor poszukiwał synagogi bądź był w trakcie jej fotografowania.

Zastanawiam się dlaczego – u licha – nikt wcześniej nie wpadł na taki pomysł. Jakim cudem fakt istnienia na ziemiach naszego kraju licznych żydowskich domów modlitwy, nie przyciągnął niczyjej uwagi w tym sensie, że nie sprowokował nikogo do zrobienia dokumentacji ich stanu obecnego. Pamiętam jak za czasów studenckich jeździliśmy na objazdy naukowe, oglądaliśmy nieraz stare, czasami zresztą wcale nie tak stare synagogi, które dożywały swoich dni w kompletnej obojętności otoczenia, niekiedy zaś miały to „szczęście”, że znalazły nowych użytkowników (np. skup jaj) – w polskich miastach i miasteczkach, dawnych sztetl. I te synagogi, niczym wyspy innego świata, wciąż jeszcze istnieją, przy nas, i w niewielu z nich udało się w jakikolwiek sposób upamiętnić ich przeszłość.

Pamiętam zdziwienie i oburzenie towarzyszące odkryciu co stało się z największą synagogą Drohobycza, gdy pojechaliśmy tam, by wspominać Brunona Schulza. Synagoga była zmieniona bodajże na dom towarowy czy olbrzymi sklep meblowy, a na początku lat 90., gdy tam byliśmy z Teatrem NN i jego gośćmi, świeciła już pustkami stojąc na wzgórzu i górując nad miastem.

A przecież w Polsce dzieje się to samo. Wszystkie 300 zdjęć pokazuje to właśnie. Autor odnalazł budynki wszystkich synagog istniejących w Polsce i ukazał w suchych dokumentacyjnych fotografiach ich stan dzisiejszy. Rozmowa, jaką przeprowadziła z Wilczykiem Elżbieta Janicka dotyczy tego, jak wpadł on na tak prosty i zdawałoby się oczywisty pomysł. Jak go zaplanował, jak projekt się rozwijał, jak odbierali go miejscowi. Najbardziej uderzający moment dotyczy jednak pamięci. Przewija się on także w rozmowach, jakie Wilczyk zrejestrował przy okazji bywania w małych miejscowościach. Jest w nich obecny strach, nieufność, przesądy. Ludzie kłamią, są agresywni. Wciąż niezwykle silny jest w Polsce strach przed tym, że Niemiec czy Żyd wróci i upomni się o własne. Pamiętam emocjonalne (głupota zawsze boli) dyskusje przeradzające się w kłótnie o to, czy rzeczywiście „obcy” powrócą” i zabiorą co „nam się należy”. Dyskusje te odbywałam nie z ludźmi odległymi kulturowo, wychowaniem, wykształceniem, zapleczem cywilizacyjnym, tylko z kolegami ze studiów, pracy, a także z członkami rodziny.

Przełomem w mówieniu o polskiej winie i o polskich przemilczeniach, o antysemityzmie, wreszcie o jego wcieleniu przejawiającym się w braku traumy, o którym wspomina Janicka, było odkrycie sprawy Jedwabnego i zbiorowe zdanie sobie sprawy, że Polacy niekoniecznie byli niewinnymi ofiarami II wojny, jak propaganda (np. szkolna) latami to wmawiała (nie mówię, że my sami jesteśmy niewinni). Projekt Wojtka Wilczyka na pewno jest też w jakimś stopniu efektem Jedwabnego, zresztą sam autor o tym mówi.

Emocje czy oburzenie, nie są przy oglądaniu albumu najważniejsze. Najbardziej istotne jest bezlitośnie naoczne unaocznienie tego, że pamięć nie istnieje. Wspomniana rozmowa i słowa prowadzącej wywiad Elżbiety Janickiej najlepiej oddają niewygodę, jaką projekt Wilczyka sprawia oglądającym. Na przykład: Tyle się dzisiaj mówi na świecie o traumie związanej z Zagładą. Mówi się wręcz o kulturze posttraumatycznej. Tymczasem w naszym kraju można doznać traumy od tego, że właśnie tutaj nie ma żadnej traumy i o tym, w moim odczuciu są twoje zdjęcia…, albo: Wiedzące uśmieszki, konfidencjonalne zniżanie głosu, spojrzenia, co to pan wie, a ja rozumiem. Całe to porozumienie ponad podziałami, które odnotowujesz w swoich tekstach. To jest jakaś mrożąca krew w żyłach wspólnota – by nie powiedzieć: tożsamość… Na pytanie o cel Niewinnego oka… Wilczyk odpowiada: …to był mój… obowiązek. Tak. Poczuwałem się do takiego obowiązku. Bo trzeba o tym mówić. Przez pamięć o tych ludziach – naszych sąsiadach i współobywatelach, którzy zostali zamordowani. Trzeba by wszystko, co dotyczy Zagłady – a także rodzimego antysemityzmu – zostało bardzo dokładnie zbadane, opisane i uzmysłowione.

Tym, co najbardziej uderza, jest wspomniane milczące porozumienie, wyłaniające się ze szczątkowych konwersacji. Uderza też ten całkowity brak żałoby i refleksji nad tym, co zgotowała nam historia. A wszystko to pokazują zdjęcia dzisiejszego stanu synagog rozrzuconych po Polsce. Jest tu i dom handlowy, i przedsiębiorstwo pogrzebowe, i straż pożarna, i kino. Problem nie w tym. Problem w tym, że całkowicie zlekceważono ich przeszłość.

Projekt ten nie zmierza do obwiniania kogokolwiek, on po prostu diagnozuje zbiorową świadomość.


wystawa w Krakowie

20.8.09

Kilka imprez i tekstów

Znów długo nie pisałam. Wakacje rządzą się swoimi prawami. :)

W czasie, kiedy milczałam, wydarzyło się wiele. Żeby nadrobić zaległości, wspomnę o kilku z wydarzeń w jednym wpisie: napiszę o Festiwalu Sztuk Wizualnych ArtBoom w Krakowie, wystawie „Na okrągło: 1989-2009” we Wrocławiu, o wystawie „Wolność od-zysku” w Zachęcie, wspomnę też o bloku tekstów poświęconych lewicowości sztuki w najnowszych „Kresach”.

W Polsce wydarzenia idą falami. Festiwale fotografii następowały późną wiosną i wczesnym latem jeden po drugim. Potem festiwale filmowe i teatrów ulicznych. Na początku lata nastąpiła z kolei fala festiwali sztuki w mieście. Poznań miał pierwszą edycję Urban Legend, Wrocław siódmą już edycję Survivalu, w Lublinie debiutował festiwal „Open City / Miasto otwarte”. Ja widziałam zaś nowy festiwal ArtBoom w Krakowie. Wszystkie te festiwale świadczą, że w Polsce wcale nie ma kryzysu w finansowaniu kultury. Owszem, obcina się budżety galeriom i innym instytucjom, ale po to, żeby zaoszczędzone pieniądze wydawać na spektakularne wydarzenia, które mają reklamować miasta.

ArtBoom to nowość, która wchodzi w skład serii festiwali krakowskich, mających reklamować miasto – jako, jak mówią urzędnicy – „produkt premium”. Filip Berkowicz, pełnomocnik prezydenta, wymyślił zatem jakby klamrę marketingową spinającą poszczególne wydarzenia i nazwał ją „Kraków 6 Zmysłów” (notabene, ostatnio Kraków zrezygnował z eksponowania tegoż pomysłu). W składzie festiwali „premium” bynajmniej nie znalazły się wszystkie organizowane w Krakowie, w wyborze dominują poświęcone muzyce. Do organizacji festiwalu sztuk wizualnych Berkowicz zaprosił Małgorzatę i Marcina Gołębiewskich prowadzących Fundację Wschód Sztuki, na co dzień zaś krakowską galerię nova. Dlaczego akurat im zlecono zorganizowanie festiwalu, nie poproszono zaś bardziej wyróżniających się kuratorów, nie urządzono konkursu, nie wybrano lepszego projektu – nie wiadomo.

Pierwsza edycja ArtBoomu była bardzo oczekiwana i w rozmowach oceniana jako rozczarowująca. Z pisanych najciekawsze dla mnie były opinie Marka Styczyńskiego – na blogu „Plaśnięcie w budyń” i Janka Sowy, w książce „Europejskie polityki kulturalne 2015”. Zarzucają oni używanie pojęcia przestrzeni publicznej bez jego rozumienia, a także wydawanie publicznych pieniędzy, niekoniecznie efektywne i uzasadnione.

Zgadzam się z tym. Myślę poza tym, że ArtBoom to przedsięwzięcie nieprzemyślane i nieudane. Już sama nazwa wydaje się źle dobrana, bo pomniejsza przedsięwzięcie, zdradzając naiwnie intencje organizatorów: czyste efekciarstwo.

Kuratorzy nie wyciągnęli w ogóle wniosków z tego, że festiwal odbywa się w Krakowie – mieście przeżywającym dziś burzliwą transformację. Problemów tu co niemiara: dzikiej zabudowy, nadmiaru reklamy, dylematu jak pogodzić historyczność z dniem współczesnym. Tymczasem organizatorzy nie zaprezentowali własnego zdania na temat tych problemów, nie da się odszyfrować żadnej powziętej świadomie wizji miasta i tego, jak chcą się do Krakowa odnieść, jak je wykorzystać, co mu dać w zamian. W gruncie rzeczy zaprezentowali podobnie krótkowzroczną i rabunkową postawę wobec Krakowa jak deweloperzy pragnący wycisnąć ze swych działek maksimum zysku. Te same uwagi dotyczą posługiwania się przez organizatorów pojęciem przestrzeni publicznej. Jest to dla nich coś kompletnie nieokreślonego, gdzie przebywają ludzie niechodzący na co dzień do galerii. Jak wygląda specyfika percepcji sztuki w przestrzeni publicznej, jak kontakt w publicznością, koncepcja dzieł, które wyszły z sal galeryjnych – o refleksję nikt się nie pokusił. Wyszło się po prostu z milczącego założenia, że zaprosi się artystów, a potem jakoś to będzie – artyści wymyślą.

Jednak, jeśli nie wie się po co i dla kogo się festiwal robi (poza wielkim „bum!”), to wychodzi z tego nieprzemyślana lista artystów i równie przypadkowe lokalizacje. Zestawienie ze sobą Bujnowskiego, Bałki, Sawickiej, Sztwiertni, Rist czy Signera nie niesie śladu głębszej myśli – udało się do nich dotrzeć i dodać jeszcze do tego kilku artystów ze „stajni” galerii nowej (Leto, Tomaszuk). Skądinąd: dlaczego miasto Kraków angażuje się w promowanie prywatnej galerii? Do listy braków należy dodać także brak trasy zwiedzania. Zazwyczaj bowiem dzieła lokuje się w miejscach przemyślanych nie tylko z powodu ich charakteru, ale także ze względu na trasę. Istotnym bowiem elementem festiwalu sztuki „w przestrzeni publicznej” jest uwzględnienie poruszania się publiczności po mieście. Trasa oznacza świadomość tego, jak i którędy ludzie będą docierać do dzieł – bo w ten sposób samo miasto staje się elementem projektu. Na ArtBoomie lokalizacje były oddalone od siebie i nie pozostawały ze sobą w żadnej relacji.

Kiepski poziom wykonawczy czy informacji o dziełach wytknięto już w innych tekstach. Dwa najbardziej reklamowane prace – Bałki i Rajkowskiej – to porażki realizacyjne, co gorsze, w stosunku do korytarza Bałki, nikt nie wyjaśnił dlaczego… wykonano go z płyt paździerzowych jako „makietę”, skoro zapowiadano go jako największe wydarzenie festiwalu. Uważam, że to skandal, tak jak np. skandalem było wykonanie prac Jadwigi Sawickiej (m.in. trzy paski kompletnie niewidoczne na fasadzie kina Kijów).

Takich rzeczy naprawdę nie można lekceważyć. Kraków usiłuje przez inicjowane przez siebie wydarzenia utrzymać markę miasta "kultury wysokiej". ArtBoom powstał na zamówienie miasta, jego realizatorem było Biuro Festiwalowe. Jest zatem tubą propagandową Krakowa. I niezbyt dobrze o jego polityce kulturalnej świadczy.

***

O tym, że Wrocław ma lepszy marketing niż Kraków nie trzeba przekonywać. Jednak promocji przez wystawę „Na okrągło” Wrocław zaniedbał.

W ogóle, gdy oglądało się tę wystawę, której kuratorką była Aneta Szyłak, a która znalazła swą lokalizację w Hali Stulecia, miało się wrażenie pośpiechu w realizacji. Owszem, „Na okrągło” – w odróżnieniu od festiwalu ArtBoom – miało wyraźne przesłanie, było przemyślane i składało się ze starannie zestawionych obok siebie klocków-elementów narracji wystawienniczej. Jednak nie odpowiada mi to, że wizję naszych przemian po 1989 kuratorka uprościła. Jest to wizja dość ponura, i jednostronna. Sprowadza się zaś do popularnego przekonania, że my tu w Polsce tkwimy w kręgu ciągle tych samych problemów, od których nie możemy się uwolnić. Nie potrafimy ich rozwiązać, mimo przejawów rozsądku, które są zaprzepaszczane. Symbolem tego zjawiska jest Okrągły Stół, który nie ma kantów, ale konsensus sygnalizowany jego formą, został niedoceniony i zaprzepaszczony. Motywu okrągłego stołu użył Grzegorz Klaman w obiekcie stanowiącym jakby motto do wystawy. Jego mebel jest jednak kanciasty i rozpada się na wiele części. Prosty i świetny zabieg zastosowany przez Klamana powoduje, że zaczynamy widzieć w okrągłości mebla także wymuszoną zgodę.

Wystawa podsumowuje dwudziestolecie naszej wolności, co samo w sobie jest ambitnym zadaniem. Jest ona zatem rodzajem eseju kuratorki na temat naszej percepcji polskiej transformacji po 1989. Skupia się bardziej na postawach i reakcjach wobec historii najnowszej niż na rzeczywistych wydarzeniach.

Było tutaj wiele prac przygnębiających, szarość blokowej egzystencji przebijała np. w pracach Julity Wójcik i Aliny Żemojdzin. Było tutaj sporo „Gazety Wyborczej”, bo ta była patronem medialnym wydarzenia. Powiedziałabym nawet, że za dużo, bo na wystawie tematyki rozwoju mediów została przez nią zmonopolizowana, istniała tylko ta jedna gazeta, jej założyciele, jej historia, jej okładki. Mam wrażenie, że przez „Na okrągło” przebija pytanie, czy rzeczywiście lata transformacji zmarnowaliśmy, czy może nie potrafimy ich docenić. Wiele tu złości, pokazywania patologii (ultraprawica, skini), biedy. Jeden wątek związany jest też z zastanowieniem się nad tym czym jest dzisiejsza lewicowość.

Wystawa przebiegała bocznymi stronami hali, przejściami i korytarzami i z reguły nie było tam większych przestrzeni. To sprawiało wrażenie niepokoju, duszności, zamknięcia, krążenia bez wyjścia w obrębie naszych problemów. „Przeklęte” problemy byłyby związane z interpretacją autorstwa i znaczenia przemian.

Wystawa jednak nie dawała satysfakcji. Męczyła nagromadzeniem filmów dokumentalnych, na obejrzenie których nikt nie miał czasu, bo trzeba by było przeznaczyć na nie 3-4 godziny. Szyłak skupiła się na twórczości Marii Zmarz-Koczanowicz. Oglądałam tę wystawę z przyjaciółmi z zagranicy. Nie rozumieli jej jednak, jak nie rozumieli znaczenia pracy Zbigniewa Libery pokazującej takie same kraciaste marynarki ludzi opozycji i ludzi władzy. Oglądając Oko za oko Żmijewskiego byli zafascynowani, ale jednocześnie zmieszani i nie wiedzieli jak interpretować nasze upodobanie do makabry.

Praca Lindy Pollack Habeas Lounge, która miała ułatwiać przeprowadzanie dyskusji i praktykowanie demokracji, stała samotnie w reprezentacyjnym pomieszczeniu, a groźna pani pilnująca nie pozwalała siadać. I to może chyba służyć za podsumowanie wystawy.

Jednak o jej znaczeniu stanowi fakt, że jest bodajże jedyną w Polsce, w której kuratorowi chciało się sięgnąć do historii najnowszej.

***

Wystawa „Wolność od-zysku” w Zachęcie kończy roczne podyplomowe Muzealnicze Studia Kuratorskie na UJ, została zrealizowana przez grupę 6 kuratorek (Anna Bargiel, Karolina Bujnowicz, Joanna Ruszczyk, Beata Seweryn, Ida Smakosz, Natalia Zawiejska) kierowanych przez Marię Brewińską. O ile dobrze się orientuję i nic się nie zmieniło, zrobienie tej wystawy nie było zresztą wymogiem ukończenia studiów.

Wystawa powstała w reakcji na najnowszą sytuację gospodarczą świata. Jest inteligentnym i zabawnym komentarzem na temat strachu przed kryzysem, na temat kryzysowych zachowań w kulturze przesytu, na temat oszczędzania, zwracania uwagi na to, co jest udane, a co nie, na współczesną kulturę terapii. Jest przesycona ironią, która bierze się pewnie z tego, że my ciągle w kulturze przesytu nie mamy szans uczestniczyć, że raczej ją obserwujemy i do niej aspirujemy. Oglądanie wystawy jest miłym doświadczeniem, niewiele jednak z niej wynika. Mimo wszystko, przyjemność oglądania dobrych i dobrze zestawionych prac, niekoniecznie znanych, nie trafia się zbyt często.

Prace utrzymują wysoki poziom (moi faworyci to Angelika Markul, Rafał Bujnowski i Michał Budny), wystawa jest doskonale skomponowana, z nonszalancką lekkością, wyczuciem skali przestrzeni i proporcji dzieł. Prace są nieoczywiste: nieudane (Rafał Bujnowski), albo w ogóle jakieś dziwne (Oskar Dawicki), albo właściwie to ich nie ma (Angelika Markul).

Podsumowując, zbiór świetnych prac w rodzaju "każda dodaje coś nowego do głównego tematu", jak na tak ambitny team kuratorski mnie nie zadowala. Wolałabym wystawę wchodzącą głębiej w temat. Ale, zastrzegam: mimo mojego marudzenia wystawa jest i tak bardzo dobra.

***

Na koniec chcę zasygnalizować tylko, że ukazały się wreszcie „Kresy” nr 77-78 zawierające blok tekstów „Sztuka, lewica, dialog?”. Temat ciekawy i bardzo aktualny – dzisiaj, gdy dzieją się znaczące, lewicowe coming outy ważnych artystów, gdy tyle się dyskutuje o polityczności, krytyczności, konieczności i szczerości zaangażowania, roli artysty i sztuki w dzisiejszej polskiej rzeczywistości. Piszą m.in. Iza Kowalczyk, Janek Sowa, Kuba Szreder i Piotr Kosiewski. Dyskusja zmierza niekiedy w stronę wypominania prawdziwości lewicowego zaangażowania... Jednak moda na poglądy i postawę popularne w środowisku artystycznym zostaje tu przeanalizowana.