19.10.07

Prezentacje

Ciekawa jestem co sądzicie na temat prezentacji i ich szczególnej odmiany: autoprezentacji.

Otóż pewnie dla czytelników „Krytyka sztuki na na skraju załamania nerwowego” nie będzie dziwne, że będąc zmuszona do dokonywania prezentacji czuję pewien dyskomfort. Ważne są tutaj oczywiście słowa: „będąc zmuszona”. Tak naprawdę, nie widzę wielkiego sensu w tej aktywności. Wydaje mi się ona czysto biurokratyczną koniecznością, z drugiej zaś strony – pochodną reguł społeczeństwa spektaklu. W głębi siebie wierzę po prostu w jakość idei i dokonań konkretnych osób/ Prezentacje jednak stanowią niezbywalną część funkcjonowania instytucjonalnego obiegu sztuki. One, moim zdaniem, chociaż wiem, że jest ono idealistyczne, powinny stanowić jedynie początek tego, jak ocenia się daną galerię czy osobę.

Do mojej galerii ciągle przyjeżdżają goście i pokazuje im się prezentacje. My – kuratorzy – jesteśmy także zapraszani po to, by tego rodzaju prezentacji dokonywać. Niewątpliwie są one najkrótszym sposobem na to, by pokazać swoje dokonania. Mam jednak wrażenie, że w większości bazuje się tylko na nich i że dają one fałszywy obraz. Najważniejszy jest w nich bowiem komentarz, nie obrazy, nie widoki tego, co się zorganizowało, a to, jak ktoś je opisuje, jak się prfezentuje i jak bardzo jest przekonujący w autointerpretacji.

Bardzo pociąga mnie idea nieudanej prezentacji, zawiedzenia oczekiwań (znudzonych) gości mojej galerii czy jakichś zjazdów kuratorów. Bardziej wiarygodnym dla mnie (uwodzi mnie szczerość) pozostaje nieprzygotowanie do tego, żeby mieć „gadane” czy „dobrą prezencję”. a nawet do tego, żeby mieć własne zdanie na temat własnych projektów. Jest to dla mnie w gruncie rzeczy o wiele bardziej interesujące niż umiejętność zaimponowania innym (czyli oczarowania innych, zdobycia ich, podbicia) własną, perswazyjną przemową, ważne jest tutaj także dobre opanowanie języka, którym się mówi oraz body language. Nieudana prezentacja każe mi myśleć, że ktoś jest pochłonięty przez swoją pracę na tyle, żeby nie mieć czasu, żeby się dobrze zaprezentować i zyskać czyjeś uznanie w ten sposób. W tę ideę wpisują się np. wspaniałe performances Oskara Dawickiego „Przepraszam”.

Na początku mojej pracy w Bunkrze Sztuki miałam spór na ten temat z pewnym obecnie bardzo znanym kuratorem. Nie potrafił w ogóle zrozumieć dlaczego można powątpiewać w znaczenie prezentacji jako pewnego resume czyjejś działalności. Uważał, że jeśli artysta, kurator, krytyk nie prezentują się dobrze, to nie są wiele warci i zasługują na zapomnienie, a nie na karierę - co było dla mnie dowodem na kompletne przystosowanie się do reguł spektaklu. Moje zdanie było oczywiście odwrotne i obejmowało całe spektrum emocji i cech, które są podstawą bycia interesującym w dziedzinie sztuki. Tak więc, sprzeciw przeciwko dobremu wizerunkowi jest na pierwszym miejscu. Potem rozwlekłość i nieskładność mówienia, brak odpowiednio modnego i dopasowanego do klasy społecznej stroju… Myślenie o tym jak uczynić moim znakiem firmowym nieudane i niezadowalające słuchaczy oraz widzów prezentacje jest dla mnie obecnie bardzo inspirujące. Może macie jakieś pomysły?

Pamiętam tylko w ogólnych zarysach, jeśli ktoś pamięta szczegóły bardzo proszę o uzupełnienie, Maurizio Cattelan, mając wystąpić w prestiżowym miejscu, zapewnew Ameryce, występował w kompletnych ciemnościach, pokazywał slajdy, wypowiadał się poważnie we własnym imieniu, potem zaś światło rozbłysło i - jak się okazało - w roli Cattelana występował Massimiliano Gioni (dzisiaj nikt by już się na to nie nabrał).

Dobrze się rozumiałam w sprawie poczucia niewygody w kwestii dobrych prezentacji z dyrektorem Villa Arson w Nicei, Erikiem Mangion. Podczas bardzo zresztą ciekawego zjazdu kuratorów pod egidą ProHelvetii ostatnio w Szwajcarii, ciągle opowiadałam o mojej awersji do perfekcyjnych publicznych wystąpień, które mają za zadanie uwieść widzów. Eric, dopiero po swoim, bardzo zresztą ciekawym wystąpieniu, obfitującym w dokumentację fotograficzną podał mi dłoń i powiedział, „jak widzisz ja też nienawidzę prezentacji”.

Dużo się działo

Dużo się działo w czasie kiedy nie pisałam. Były wyjazdy: Białystok (wystawa „Depresja”), Zurych (m.in. wystawy Olafa Breuninga w Migros Museum i Petera Riegli w Kuntshaus), Berno (Kunsthalle), Fryburg (wystawa z okazji wydania kolejnej serii „Cahiers d’Artistes” we Fri-Arcie), Wrocław (Konkurs Gepperta), Łódź (Muzeum Sztuki). Wszystko związane z działalnością zawodową. Mnóstwo spotkań, wrażeń, myśli.

Wydarzyło zdaje się coś takiego, że ten natłok wrażeń spowodował moje zamilknięcie. Efekt Stendhala? Tak, ale też paraliżująco podziałała konieczność szybkiego wyrażania określonych sądów zamiast dania sobie czasu na zastanowienie się.

Bardzo się cieszę z głosów osób, które czytały różne tematy poruszane przeze mnie i do nich się odnosiły, najczęściej podczas spotkań. Dzięki temu wiem, co najbardziej porusza czytelników. Tak więc, do najbardziej gorących i szczególnie komentowanych należy temat instytucji i także warunków życiowych ludzi z naszej grupy zawodowej. Obiecuję, że będę kontynuować.

Chcę także zastrzec się, że bynajmniej nie piszę o instytucjach i warunkach życiowych ludzi sztuki po to, żeby narzekać. Absolutnie nie! Chcę raczej wyciągnąć ten problem na światło dzienne i wywołać dyskusję na temat wstydliwej zaszłości po PRL. Praca twórcza jest w Polsce niedoszacowana. Jak pisałam, projektant katalogu, tłumacz tekstów, pan stawiający ścianę karton-gips w galerii mogą liczyć na wynagrodzenie. Osoba, która to wszystko wymyśliła, która trzyma wszystkie sznurki w ręku i odpowiada za całość – czyli kurator wystawy – albo dostaje honorarium równe im (w najlepszym wypadku), albo – co bardzo częste – nie dostaje w ogóle. Nie wiem czy uzmysławiając istnienie problemu można sprawić, że istniejące już i nieruchawe instytucje publiczne, będą skłonne się zreformować. W gruncie rzeczy wątpię w to. Myślę jednak, że nowe instytucje będą już działać według bardziej cywilizowanych zasad (co już się zaczyna dziać).