27.1.13

Lajfstajl

A gdyby tak zająć się stylem życia krytyczki i krytyka? Wpadły mi w oko uwagi Izy Kowalczyk o wyprawach na biegówki. Krótkie wzmianki, niby nic ważnego, a jednak – służąc jako usprawiedliwienie dla przerwy w pisaniu na bloga – zyskiwały na znaczeniu. Ja bym nie napisała w takim wypadku nic. (Hmmm, a może warto bym i ja jakoś się usprawiedliwiała? Np. nie napisałam już do was od miesiąca, bo zapisałam się na kurs śpiewu operowego, drodzy czytelnicy?) Wracając jednak do uwag o nartach biegowych. Ich wagę wzmacniało dawkowanie, rzucona w pośpiechu wzmianka rozbudzała ciekawość i sprawiała, że dopowiadało się resztę. Oczami wyobraźni widziałam autorkę bloga prowadzącą zdrowy styl życia, a troska o kondycję fizyczną sprawiła, że w innym świetle ujrzałam także i jej pisanie. Jako świadome poświęcenie jakiejś ilości swojego czasu, po prostu, bez nadmiernego angażowania się (oczywiście, nie odmawiam Izie emocjonalnego podejścia czy pasji), ale jednak jako efekt profesjonalizmu i kontroli nad tym, co się robi. Inaczej byłoby gdybym wiedziała, że się zaniedbuje i czas spędza zażywając niezdrowych używek, bez nawet znikomej dawki samodyscypliny. Figura „krytyka przeklętego” nie ma tutaj ani cienia szansy na urzeczywistnienie.

Pojawia się za to jakże cenna umiejętność dzielenia czasu na pracę i życie prywatne. Nie wszystkie krytyczki i nie wszyscy krytycy tak potrafią. Z własnych obserwacji wysnuwam wniosek, że umiejętność ta zwiększa się z wiekiem. Początkowo jednak bywa katastrofalnie. Niekończąca się praca w każdym miejscu i o każdej porze dnia i nocy. Często mówi się przecież, że specyfiką naszego zawodu jest niemożliwość wytyczenia linii podziału, gdzie kończy się aktywność zawodowa i gdzie zaczyna się życie prywatne. Innymi słowy, to umiejętność powiedzenia „nie”.

Z jednej strony, zaangażowane postawy dyktują pasja i zaangażowanie, specyfika dyscypliny, która jest pracą twórczą, humanistyczną, z drugiej jednak taki sposób działalności najmocniej wypala, ponieważ nie potrafisz postawić granicy i powiedzieć „koniec, teraz mam czas dla siebie”. Gdy się zastanowić, to jest to właściwie niezły sposób na drenowanie energii z ludzi, niezły sposób wyzysku pracowników i prędkiego doprowadzenia ich do kresu możliwości. Często w pracy spotykamy się wszak z takim postawieniem sprawy: z poczuciem nieustannego wymieszania, przyjaźnienia się z ludźmi, którymi się zajmujesz zawodowo, z łączeniem wyjazdów na wakacje z Biennale Weneckim (tradycyjny cel masowych pielgrzymek polskiego świata sztuki) i nieustanne poczucie bycia w pracy, niosące ze sobą w efekcie zmęczenie, zmęczenie i jeszcze raz zmęczenie.

Dobra kondycja fizyczna i bycie krytyczką / krytykiem? Czy taka osoba ma w ogóle szansę na wiarygodność? Krytyczki i krytyków kojarzy się zazwyczaj z tymi, co uprawiają nasiadówy w knajpach, plotkując i przesiadując długo w noc w niedoświetlonych miejscach, gdzie spotyka się artystyczne środowisko. Jeśli jednak rzeczywiście poznać style życia krytyków i to w jakiej przedziałce społecznej się sytuują, to widać chyba raczej biedę, brak perspektyw i jałowość własnej działalności: kompletny brak poczucia tego do kogo się feruje oceny i w jakim celu. Krytyka jest rodzajem środowiskowej gry, albo – co jeszcze gorsze – rytuału. Taki krytyk bardziej niż w knajpie i bardziej niż w galerii czy pracowni artystów, siedzi przy kompie. To on jest źródłem jego wiedzy i skarbnicy społecznych zachowań.

A w aktywności fizycznej da się wiele wycisnąć dla różnych potrzeb. Można biegać maratony, można pływać, można uczęszczać na siłownię, grać w gry zespołowe. Ta ostatnia opcja w moich oczach odpada, zespołowość nie rymuje się z krytykami. Tutaj może nie tyle agresja, co ćwiczenie sobie a muzom, ale przy innych, bez ich udziału, bez współzawodnictwa, ale i konieczności współpracy. Biegówki akurat się w takie wymagania wpisują, ale i maratony i zwykły, pospolity fitness.

8.1.13

Krytyka instytucjonalna

Krytyka instytucjonalna w Polsce ma się dobrze. Krytyka instytucjonalna w Polsce nie istnieje.
Oba te zdania są prawdziwe. Z krytyką instytucjonalną w Polsce dzieje się bowiem coś dziwnego, co wiele mówi o obyczajach i poglądach środowiska związanego ze sztuką najnowszą. Krytyka instytucjonalna ma się całkiem nieźle wśród artystów. Ale krytycy i teoretycy nie są nią zainteresowani. Żeby być pewnym o czym mowa: za cel krytyki instytucjonalnej uważam przemyślenie istoty instytucji w ogóle. Aby to zrobić, trzeba najpierw zabrać się za analizę już funkcjonujących instytucji, ich organizacji, zarządzania, programowania, miejsca w społeczeństwie, rodzaju relacji z artystami, jakie utrzymują.

Gdyby spróbować ułożyć antologię instytucjonalnej krytyki w Polsce, pojawiłyby się trudne do pokonania przeszkody. Brak tekstów, ale sporo prac artystycznych. Być może artyści mają po prostu wiele do zyskania, krytycy zaś – odwrotnie, wiele do stracenia, zajmując się instytucjami. Przyczyny ostentacyjnego désinteressement krytyków były po 1989 roku na pewno różne, lecz skutecznie odbierały chęć do zabrania głosu. Blokady takie, jak obyczajowa czy środowiskowa, działały i wciąż działają bardzo skuteczne. Bo nie wypada, bo takie tematy nie uchodzą za poważne. Do refleksji na serio „nie zalicza się” zatem analiza działalności istniejących galerii, centrów, muzeów, w tym pisanie o powszechnym w polskich instytucjach złym zarządzaniu, o braku kontroli czy raczej ewaluacji, o śmieciowych płacach, o mobbingu. To z jednej strony, bardziej doraźnie, nie pisze się jednak też o przyczynach takiego stanu. A to z kolei byłaby baza do dalej idących analiz, tych o samej instytucji i instytucjonalności.

Jest to typowy „świat nieprzedstawiony”, białe pole pozostawione przez krytyków. Nie mamy więc relacji z gorącego czasu przemian po 1989 roku. Z tego, jakim metamorfozom ulegały instytucje, metamorfozom wymuszonych przez mnożące się w nowym państwie regulacje prawne. Nie dostrzegając jakie siły się ścierały w ich obrębie i czyje interesy zwyciężyły, oddaliśmy władzę nad instytucjami urzędnikom i politykom. To wymowne milczenie uzasadniano przy tym argumentem racjonalności „opisywanie instytucji: a co to za temat wynikający z negatywnego nastawienia, odgrywanie prywatnych żali i emocji”. Na pewno brakowało narzędzi do analizy, zasadniczo jednak nie rozumiano potrzeby takiego rodzaju krytyki, co więcej wzbudzał on lęk.

Tymczasem krytyka instytucjonalna to rodzaj lustra kontrolnego, niezbędnego do właściwego życia instytucji, a także istotny składnik życia artystycznego. Gdy nie masz w głowie wizji instytucji idealnej, gdy nie zastanawiasz się po co działasz i dla kogo, stajesz się jak okręt bez steru, błąkasz się bez celu (bądź ten cel skrzętnie ukrywasz). Gdy nie masz możliwości o tym dyskutować, gdy nie musisz bronić swojej polityki prowadzenia instytucji, ruch myśli zamiera i znika to, co twórcze. Ludzie (bliższe i dalsze kręgi publiczności) czują, że instytucja nie działa dla nich, a jedynie siłą rozpędu, sama dla siebie.

Każdy z krytyków jest uwikłany. Strach przed zarzutami o bycie „zależnym” to ważna przyczyna milczenia. Mało kto może pozwalać sobie na ominięcie zarzutów stronniczości czy nielojalności, z przyczyn ekonomicznych prawie każdy krytyk pracuje bowiem w jakiejś instytucji. Stąd łatwo mu zarzucić, że występuje w jej interesie, ewentualnie że okazuje się nielojalny. I takim sposobem w polskiej sztuce całe połacie zjawisk, wydarzeń, polityk i miejsc pozostają przemilczane. Za mały rynek pracy, za wąski obieg pieniędzy, zbyt zabetonowany układ. (Czy za mało pieniędzy – mam wątpliwości, moim zdaniem, wiele środków na kulturę jest źle dystrybuowanych, wiele się marnuje.) Swoją drogą, „niezależność” krytyki, to szkodliwy mit i kaganiec na niewygodnych autorów.

Tutaj zwrócę uwagę na zjawisko anonimowej krytyki w Internecie. Powstaje ona w reakcji na milczenie w tej sferze. Przybiera formę krytyki instytucji, i to instytucji niezwykle konkretnej. Wystarczy wspomnieć zjawisko nieoficjalnych blogów wokół muzeów, z których najbardziej znane zajmowały się komentowaniem życia Muzeum Narodowego w Warszawie. Autorami byli nieujawnieni z imienia i nazwiska pracownicy instytucji. Dwa poprzednie blogi zostały zamknięte staraniami dyrekcji placówki. Nic dziwnego, są one niewygodne, bo szkodzą oficjalnemu wizerunkowi muzeum. Ujawniają wewnętrzny konflikt w instytucji, jej ciemne strony, zawierają niekiedy materiały plotkarskie, ubarwione emocjami, czasami wręcz obraźliwe i zawierające personalne ataki. Mówią jednak o czymś niezwykle ważnym. O braku forum, o braku miejsca na dyskusję o instytucjach, w samych instytucjach i poza nimi, o przymusowym milczeniu pracowników. Istnienie blogów tego typu (należał do nich zlikwidowany blog o Muzeum Etnograficznym w Warszawie), a także nieoficjalnych facebookowych fan page’ów, z których bodajże najbardziej znanym są „Podpisy pod obrazkami w Mocaku”, wzięło się z poczucia bezradności wobec arbitralnych, odgórnych decyzji dotyczących instytucji i nie uwzględniania potrzeb ani osób a niej pracujących, ani odbiorców. Oznaczają wadliwie działającą komunikację wewnętrzną danego miejsca. Zajmują miejsce nieistniejących teoretycznych i praktycznych ujęć, nieistniejącej agory, gdzie każdy miałby szansę wziąć udział w rozmowie. Tym sposobem sytuacja przenosi się na poziom plotek, anonimowych złośliwości, w których cieniu kryje się zasadnicza merytoryczna krytyka. Także i ona przecież znajduje się na nieoficjalnych blogach, stronach czy profilach.

*
Artyści nie boją się krytyki instytucjonalnej. Krytykują wnikliwie i boleśnie. Zrobił się z tego już cały nurt, stare-nowe zjawisko. Ten potencjał nie był do tej pory w pełni dostrzegany. Tymczasem przykłady można mnożyć. Od Supergrupy Azorro poprzez alternatywne działania Janka Simona czy liczne prace Anety Grzeszykowskiej. A to przykłady tylko najbardziej mi znane i bliskie. Artyści traktują z humorem, filtrują poprzez siebie, mają ambiwalentny stosunek do instytucji: są ważne, ale można sobie bez nich poradzić (naprawdę? A może, jak twierdzi Andrea Fraser, instytucje to my?). Ale to już temat na odrębny wpis blogowy.