22.4.08

Męskość w ładnym opakowaniu


Maria Friberg, still lives no 8, fotografia




Maria Friberg, no time to fall, DVD



Maria Friberg, almost there, fotografia



W Kulturhuset do początku kwietnia otwarta była wystawa prac Marii Friberg. Jak mówią organizatorzy, Friberg jest jedną z najbardziej znanych artystek szwedzkich. Zasłynęła z powodu jakości swojej sztuki i konsekwentnego podejmowania tematyki męskości. Jednym słowem, można ją uznać za odpowiedniczkę naszej Doroty Nieznalskiej, chociaż starszą o około 10 lat. Przy tym pouczając wydaje się porównanie, nawet pobieżne, ich sztuki. Otóż, sztuka Friberg nie ma zawartego w sobie jakiegoś wewnętrznego bólu, rozczarowania, jakichś ciemnych emocji. To sztuka laboratoryjna, dla mnie może nawet za czysta, bo skupiająca się na stronie wizualnej wideo i fotografii. Kojarzą się one ze stylistyką reklamy, ale też ją przełamują niedopowiedzeniami, skrótami myślowymi, które łapią widza na lep łatwej i znanej do znudzenia atrakcyjności, nieskazitelności obrazu, sugerując łatwe odczytanie, stawiają jednak pułapkę, bo znaczenie jest niejasne, zamazane.
Pierwsza pokazywana praca Friberg, no time to fall, jednak działa inaczej. To zgrabny montaż składający się z epizodów z inicjalnego wystąpienia George’a W. Busha do narodu w 2001 roku, z którego artystka wycięła wszystkie słowa, a pozostawiła same przerwy. Efekt jest zaskakujący. Bush ujawnia się jako mężczyzna niepewny siebie i oczekujący aplauzu, to sugerują zestawione przez artystkę pauzy, gdzie prezydent USA zerka na publiczność, by zbadać efekt, jaki wywołały jego słowa. Wycięte zostało całe przemówienie.
Naprzeciwko tej stosunkowo wczesnej pracy z 2001 roku znajduje się inne wielkoformatowe wideo z początku działalności artystki, przedstawiające mężczyznę kąpiącego się w białej pianie – blown out (1999). Praca dosłownie „tonie” w niedopowiedzeniach. Nie wiadomo gdzie kąpielisko się znajduje, czy to jakiś dziki wodospad, jednym słowem jakiś fragment natury, który wręcz może zagrażać życiu kąpiącego się, czy jest to jakiś aquapark i czy on czepie przyjemność z owej kąpieli, czy walczy o życie. Dodatkowo, niepokojące są skojarzenia białej pienistej wody, kojarzy się ona z płynami organicznymi, z fizjologią.
Dalej jednak wystawa zaczyna obfitować w prace, które wykorzystując ową dwuznaczność czynią z niej zasadę, przez co stają się one przewidywalne.
Ta prawidłowość dotyczy np. znajdującego się w dalszej części wystawy trójkanałowego wideo, będącego dokamerowym performance. Tryptyk embedded (2007) przedstawia kilku mężczyzn, odzianych w mundurki biznesowe, leżących na łóżku ze skotłowaną pościelą. Ich ciała, bo są oni właściwie bezwolni, żyją jakby własnym życiem i przemieszczają się stopniowo jakby przez łoże przepełzając. Podobną zasadę artystka zastosowała do wielu innych prac, pojawia się ona we wcześniejszych fotografiach almost here (2000), gdzie z kolei grupa młodych yuppies, w garniturach, ale bez krawatów, zanurzona jest bezwładnie w wodzie. Można właściwie powiedzieć, że Friberg zestawia tych mężczyzn w rodzaje martwych natur, że traktuje ich jako elementy kompozycji, przedmioty, lalki, owady. Występują oni w korporacyjnych mundurach, określających ich tożsamość w większym stopniu niż ich indywidualne cechy. Nie zgadzam się więc z określeniem z komentarza do wystawy, że odnajdując szczeliny w zbroi, którą może być garnitur, Maria Friberg analizuje władzę i mierzy w męską podatność na zranienia i niepewność, a także w ich chęć do zabawy i chłopięcość. Może by tak było, gdyby artystka pozwalała przedstawianym przez siebie mężczyznom zachowywać podmiotowość, prowadzić akcję. Co jednak ważne dla jej twórczości, ona ich podmiotowości pozbawia, ona kawałkuje ich ciała, poddaje ich próbom niewygodnych póz, a jeśli już nawet znajdują się w sytuacjach sugerujących jakieś działalnie, to jest ono zawieszone, tajemnicze, nie do odszyfrowania, jak dzieje się to w serii zdjęć trinity (2000), gdzie trzech mężczyzn zagubionych pośród piachu wygląda zupełnie normalnie – ze względu na swoje zwyczajne, sportowe ubrania, ale też sceneria dookoła jest niezwyczajna i brakuje śladów sugerujących, jak oni do tej pustyni doszli, jak wkroczyli w obraz. Patrzą na siebie, zdają się być wplątani w jakąś akcję, ale artystka nie pomaga w rozszyfrowaniu zagadki.
Inna jeszcze seria zdjęć, still lives (2003-2007) pokazuje, że artystka odchodzi poszerza i uogólnia swoje spektrum zainteresowań. Nie tylko młodzi mężczyźni, ale też młode kobiety pojawiają się na fotografiach. Znowu jednak postacie wydają się być poddanie próbie niewygodnego usytuowania, znowu stanowią tylko element kadry, może centrum kompozycji, ale kompozycji złożonej wręcz z groźnych zagrażających im elementów. Pojawia się mężczyzna leżący pomiędzy książkami, i jakby przez te rzędy książek zgniatany, albo inny – w środku wielkiego koła samochodowego.

W pracach Friberg wiele jest ze stylistyki reklamy, łącznie z ich walorami estetycznymi, przedstawianiem młodych ludzi, operowaniem suspensem, zaskakującym skrótem wizualnym. Muszę jednak przyznać, że czegoś mi w nich brakuje, są dla mnie za „obłe”, zbyt niedopowiedziane, otwierają możliwość tylu łatwych interpretacji, że aż się chce zapytać czy to celowe. A może same wartości wizualne są tutaj ważniejsze? Możliwe, że artystka jest pochłonięta po prostu własną rozgrywką dotyczącą samej wizualności obrazu i badania tego, czy siła wizualności że stać się tak wielka i tak sugestywna, że anuluje samą treść przedstawienia.
Maria Friberg, Boys are us; photography and video 1998—2008, Kulturhuset, Sztokholm, 26 stycznia - 13 kwietnia 2008

18.4.08

Wycinki prasowe

Mimo, że ten blog poświęcony jest sztuce, to niejednokrotnie już miałam ochotę skomentować rzeczy, które niedawno przeczytałam w prasie (jestem wręcz nałogową czytelniczką gazet). Nie wszystkie dotyczą sztuki, przynajmniej nie bezpośrednio, ale – jak sądzę – mogą być ciekawe, bo pokazują tło, na jakim powstają moje projekty. Postaram się częściej pisać takie drobne rzeczy, sygnalizować interesujące wypowiedzi, fragmenty, odnosić się do nich.

Z okazji rocznicy Marca 68 w „Europie” pojawił się m.in. wywiad z Barbarą Toruńczyk. Zaciekawiły mnie w nim dwie rzeczy. Po pierwsze ton, z jakim mówiła bohaterka wywiadu, osoba o zdecydowanych poglądach, wyrobionym smaku, gruntowna znawczyni literatury, badaczka, redaktorka, wydawczyni, eseistka, założycielka „Zeszytów Literackich”. Toruńczyk traktowała swojego rozmówcę, a był nim Cezary Michalski, oschle. No i zarzucała mu – ciągle mu coś zarzucała, nie naprowadzana przez pytania, z własnej inicjatywy. Michalskiego traktowała jako przedstawicielowi pokolenia następnego po jej własnym – co zwraca uwagę na to jak w Polsce przebiegają podziały pokoleniowe. Rzeczywiście, gdzieś tam pomiędzy jedną grupą działaczy podziemia politycznego a drugą przebiega granica wyznacza przez inne doświadczenie grupowe. Toruńczyk mówiła mianowicie, że „oni”, czyli tzw. pokolenie Solidarności, Michalski i jego koledzy, nie mieli poczucia grupy, etosu wspólnoty, zlekceważyli kulturę jako narzędzie nauki i zmiany świadomości, a także uwierzyli w rewolucję. Dodatkowo nie uznawali autorytetów, nie mieli mistrzów i nie zbuntowali się wobec swoich poprzedników. Co jeszcze zwraca uwagę w wywiadzie, to fakt podkreślania, że pokolenie marcowe zrezygnowało z praktykowania protestu w sposób czynny, że straciło złudzenia do tego, że system da się naprawić i że postanowiło walczyć z pomocą idei, pielęgnując autorytety. To – jak sądzę – ważna wypowiedź i przykład ważnej postawy w polskiej kulturze, dystansowania się od sztuki zaangażowanej. Toruńczyk mówi w pewnym momencie, że nie ma dobrej literatury zaangażowanej, protestującej, ona musi trzymać dystans do gorącej rzeczywistości. Jak to się ma do dzisiejszego zarzucania artystom braku świadomości politycznej?
(Marzec jako doświadczenie i piętno, „Europa”, 8 marca 2008)

W zimowym numerze „October” (nr 123) z kolei ankieta dotycząca zaangażowania lub jego braku wśród amerykańskich i brytyjskich intelektualistów. Zaangażowanie ma dotyczyć sprzeciwu wobec inwazji na Irak, a potem jego okupacji. Pytania sformułowane przez Benjamina H.D. Buchloha odwołują się m.in. do pamiętnych protestów wobec wojny w Wietnamie. Czym się różni ten protest od tamtego? Dlaczego ten jest mniej wdzięczny, Irak – co dziwne – mniej prowokuje do zajęcia krytycznego stanowiska, dlaczego wielu intelektualistów zdaje się chować głowę w piasek, trzyma się w zaciszu swoich dyscyplin i nie wypowiada na tematy ważne, rozpalające opinię publiczną? Dlaczego zabrakło etosu działań grupowych, a intelektualiści wolą siedzieć we własnych domach, uczelniach lub pracowniach? Czy Internet pomaga czy przeszkadza w prowadzeniu protestu? Wśród odpowiadających wielu artystów, m.in. Liam Gillick i Hans Haacke. Gillick mówi na koniec: Dajcie już spokój tej nostalgii za Wietnamem.

We „Frieze” znalazł się cudowny tekst o tym, co ma wpływ na poglądy krytyka, który mogłabym napisać sama. Żałuję, że nie wpadłam na jego pomysł wcześniej od Dana Foxa. Jak to brzmi: Would the critic be more productive writing in the morning rather than at night? Is the critic happy working at home, or do they prefer libraries and quiet cafés? Are the critic’s interpretative faculties sharpened by strong coffee, or is the glass of cheap red they are drinking easing them into a suitable frame of mind? Does the critic feel that putting Gustav Mahler on the stereo has set the right mood for their task? Perhaps Jay-Z is better? Szczególnie poruszyła mnie kwestia pisania z brakującą czcionką na klawiaturze: To what extent does the missing letter ‘q’ on the PC’s keyboard affect the critic’s choice of words? Znam to doskonale, bo obywam się bez “t”, które zniknęło gdy zalałam laptopa piwem. (Dan Fox, Age of Anxiety, nr 114, kwiecień 2008). Co jeszcze może wpływać na pisanie krytyka i jego opinie? Polityka? Skąd bierze swoje przekonanie i jakie książki stoją na jego półce? Czy na moje pisanie ma wpływ fakt, że moje poglądy polityczne są chwiejne, że czytam kryminały, a ostatnio opowiadanie Aleksego Tołstoja tak mnie przejęło, że nie byłam w stanie go doczytać do końca?

Rzecz zupełnie innego ciężaru, ostatnie „Wysokie Obcasy” zamieściły tekst Katarzyny Surmiak-Domańskiej Feministki to my. Prezentacja kobiet, które pracując jako kasjerki w tyskim Tesco, odważyły się zastrajkować przeciwko przeraźliwie niskim płacom. Założyły związek zawodowy, poczuły się dumne z siebie, w końcu – ale to przecież nie najważniejsze dla nich wydarzenie – pojechały na Manifę do Warszawy. Tymczasem ten tekst tratuje wspomniane osoby protekcjonalnie, co bardzo mi się nie podoba. Napisany jest w formie ich niby to osobistych wypowiedzi, będących po prostu odpowiedziami na pytania, zadawane przez dziennikarkę, więc bohaterki jej tekstu zostały jakoś ukierunkowane. Pytania nie są ujawnione w tekście – z jednym wyjątkiem. Kobiety mówią o nowo zyskanej dumie, o tym, że łatwiej im się teraz upominać o swoje. Wszystko świetnie. Wymowa tekstu jest taka jednak: nieszczęsne kobiety dlaczego w ogóle zgadzałyście się pracować za haniebnie małe pieniądze, dlaczego nie zbuntowałyście się wcześniej? Historia przebiega tutaj w rytm znanej na pamięć opowieści o krzywdzie i ofierze, a potem o buncie. Dobrze, że przynajmniej bunt znalazł się na eksponowanym miejscu. Jednak nie struktura tego tekstu jest zadziwiająca. To, co zadziwia najbardziej, to pytania, jakie autorka tekstu zadaje swoim bohaterkom. To są jedyne ujawnione pytania. A dotyczą tego, którą z wymienionych feministek znają bohaterki strajku. Wymienione – tak się składa – są także autorkami „Gazety Wyborczej”. No, ale mniejsza z tym. Zastanawiam się czemu ma służyć stwierdzenie faktu, że pracowniczki Tesco nie znają Kazimiery Szczuki czy Kingi Dunin i kojarzą im się one z serialami. Czy to znaczy, że ich świadomość feministyczna jest niewłaściwa? Czy też, że można wyrobić sobie tę świadomość bez czytania „Wysokich Obcasów”? Czy może to kamyczek do ogródka wymienionych feministek? Nie gubmy się w domysłach. Ważne jest zupełnie co innego. Pracowniczki Tesco mają świadomość feministyczną, do której doszły samodzielnie. Tutaj przypomniał mi się wywiad przeczytany o wiele wcześniej, bodajże z antropolożką kultury, która mówiła, że w Polsce może dojść do stworzenia prawicowego feminizmu z Madonną Częstochowską na sztandarach. Wcale bym nie żałowała. W Radiu Tok FM mówiono później o artykule Surmiak-Domańskiej (tzn. o Tesco), zaproszono Kasię Bratkowską i Joannę Piotrowską, one całkiem spokojnie mówiły, że tropienie rozdziału feministek od zwykłych kobiet – to gruba przesada.
(Feministki to my, „Wysokie Obcasy”, 13.04.2008)

2.4.08

Cenzura w Polsce

Publikuję list Indeksu 73, sprawa jest ważna, nie możemy sobie pozwolić na jej zlekceważenie lub wyśmianie, jak to stało się dzisiaj w Radiu Tok FM, w którym redaktorzy się nabijali z franciszkanów cenzurujących sceny w filmach Agnieszki Holland i Kaziemierza Kutza, używających do tego celu przerw na reklamę!


List otwarty w sprawie cenzury w Telewizji Puls

Telewizja Puls, której większościowym udziałowcem jest zakon franciszkanów praktykuje cenzurę obyczajową, polegającą na wycinaniu z emitowanych filmów scen erotycznych - ujawnił „Dziennik”. Ocenzurowane zostały dotąd co najmniej dwa wybitne polskie filmy fabularne: „Gorączka” Agnieszki Holland i „Perła w koronie” Kazimierza Kutza, w których sceny erotyczne zastąpiono reklamami. Telewizja Puls zrobiła to bez zgody autorów. Cytowany przez „Dziennik” Kazimierz Kutz nazwał działania Telewizji Puls „barbarzyństwem i kaleczeniem filmu”, nie wykluczył także oddania sprawy do sądu.

Indeks 73, obywatelska inicjatywa na rzecz wolności twórczej, protestuje przeciwko praktykom Telewizji Puls, które stanowią naruszenie konstytucyjnych swobód. Przypominamy, że polska Konstytucja w art. 73 gwarantuje wolność twórczości artystycznej i swobodę korzystania z dóbr kultury. Upominamy się o szacunek do dzieł polskiej kultury, do autorów i autorek tych dzieł oraz do widzów, których dostęp do sztuki filmowej został przez Telewizję Puls samowolnie ograniczony. Usprawiedliwianie cenzury troską o widza i wartości chrześcijańskie jest bałamutne, chodzi bowiem o filmy powszechnie znane, należące do klasyki polskiego kina, które nigdy nie budziły zastrzeżeń natury obyczajowej. Telewizja Puls kalecząc filmy Holland i Kutza zbliża się niebezpiecznie do standardów panujących w krajach fundamentalistycznych, gdzie panuje obyczajowa cenzura religijna.

Uważamy, że tego typu działania stanowią przykład nieuprawnionej ingerencji w prawo dostępu do kultury i sztuki oraz drastycznie naruszają prawa autorskie. Jako takie zasługują na zdecydowaną krytykę oraz stanowcze działania obywatelskie i instytucjonalne. Indeks 73 będzie dalej monitorował naruszenia wolności twórczej i praw autorskich w Telewizji Puls.

Indeks 73: Iza Kowalczyk, Iwona Katarzyńska, Marek Konkowski, Jarosław Lipszyc, Ewa Majewska, Lidia Makowska, Daniel Muzyczuk, Jacek Niegoda, Roman Pawłowski, Robert Rumas

Więcej o działaniach Indeksu 73

1.4.08

DZIENNIK POLKI

Zapraszam na wystawę!!!

DZIENNIK POLKI
7 – 20 kwietnia 2008

Wystawa o zderzeniu tradycji i nowoczesności, konserwatyzmu i tendencji modernistycznych, czyli o specyfice postrzegania kobiet w Polsce, o obowiązujących wzorach kobiecości, a także o tym, jak kobiety widzą siebie i mówią o sobie.
Oś tematyczną wystawy stanowi wątek autobiograficzny, auroportretu, dziennika.

Uppsala Konsert & Kongress, Vaksala torg 1, Uppsala, Szwecja
www.ukk.se
Wernisaż: poniedziałek 7 kwietnia, godz. 17.00

Godziny otwarcia:
poniedziałek – piątek: 10.00 – 20.00
sobota: 10.00 – 20.00
niedziela: 12.00 – 17.00

Wejście za darmo

Artystki:
Anna Baumgart
Karolina Breguła
Aleksandra Buczkowska
Eliza Galey
Elzbieta Jabłońska
Katarzyna Józefowicz
Malgorzata Niedzielko
Agata Nowicka
Jadwiga Sawicka



Organizator i producent: Instytut Polski w Sztokholmie: www.polskainstitutet.se,
a.tomaszewska@polskainstitutet.se


Kurator: Magdalena Ujma
magdaujma@gmail.com



Partnerzy:

Szwecja
Uppsala Konsert och Kongress
Uniwersytet w Uppsali
Länsstyrelsen i Uppsala Län (Urząd Wojewódzki Uppsala )
Regionförbundet Uppsala Län (Region Uppsala)
Konsulat Honorowy RP w Uppsali
Uppsala Kommun (Gmina Uppsala)
Ambasada RP
Showlighters
Workman


Polska
Instytut Adama Mickiewicza
Galeria Zachęta, Szczecin: http://zacheta.szczecin.art.pl/
Galeria Program, Warszawa: http://www.artprogram.art.pl/polski.htm

Czołganie się

Myślisz: „czołganie się”, i widzisz węża, albo człowieka, choć jeśli człowieka, to rzuconego gdzieś w proch i pył, sprowadzonego do parteru, upokorzonego.
Czołganie się odnosi się do całej sfery znaczeń odwołującej się do ziemi, do zejścia do parteru, do bezpośredniego kontaktu z glebą, tak więc do zabrudzenia się, do płaszczenia się, składania hołdu, do upokorzenia. Bo czołganie się to zejście do świata robaków, płazów, wszelkiego wywołującego zazwyczaj odrazę „obrzydlistwa” ze świata biologii.

Negatywne wartościowanie tego, co znajduje się na dole, zagrzebane w ziemi lub choćby nią pobrudzone, może zmienić się, gdy uświadomimy sobie powód znalezienia się w tamtym właśnie miejscu. Gdy jest nim skradanie się, a nie składanie hołdu, gdy jest nim dbanie o własne bezpieczeństwo, gdy padnięcie na ziemię jest spowodowane sprytem, jakąś strategią, nie koncentrujemy się już na jego złej ocenie. Wtedy liczy się skuteczność.

Być może czołganie wydaje się wzbudzać tak nieprzyjemne uczucia, bo sugeruje, że niepotrzebne są nogi i ręce. Można bez nich się obyć. To przywodzi na myśl z kolei ludzi okaleczonych, ludzi-kadłubki. Blanche z niezbyt udanej książki Pier Olova Enquista „Blanche i Marie” – o Marii Curie i Blanche Witman, czasy zafascynowania spirytyzmem, histerią i radioaktywnością. Blanche traciła stopniowo części ciała, członki, ale wg książki, przyjmowała to spokojnie, oddając się rozważaniom o sile miłości. Jest także i inny przypadek – kobieta bez połowy ciała, usiłująca prowadzić normalne życie i udawać, że tak jest w porządku – z filmu Jacka Malinowskiego HalfAWoman. Obie te rzeczy wzbudziły duże zainteresowanie publiczności, może nawet niezdrową fascynację. Obie rzeczy dotyczą okaleczonych kobiet.

Wróćmy do czołgania się. Pojawia się ono co jakiś czas jako motyw u artystek. Przypominam sobie co najmniej kilka interesujących akcji. O niektórych z nich pisała Ewa Małgorzata Tatar w tekście opublikowanym w ostatnim „Czasie Kultury” (Kobieta upadła. Na ulicy, „CzK”, nr 1/2008). Pierwszym przykładem, który przychodzi mi w tej chwili do głowy jest film Anny Janczyszyn-Jaros W miasto (1993), który w latach 90. mało przez kogo widziany, obrósł sławą dzieła kultowego zwłaszcza wśród osób zajmujących się feministyczną teorią sztuki. Teraz znajduje się w Małopolskiej Fundacji Muzeum Sztuki Współczesnej, czyli za jakiś czas trafi do muzeum. Jak pisze Ewa: Warto zauważyć, że performerka czołga się po […]. Czołga się zgodnie z kierunkiem ruchu, trzyma się raczej prawej niż lewej strony. Kilkakrotnie przechodzi przez jezdnię: raz na pasach i zgodnie ze wskazówkami sygnalizacji świetlnej, ale też w miejscach nieoznakowanych, gdzie zdarza jej się hamować ruch kołowy. Szczególnie ważne w tej pracy wydają się momenty konfrontacji z przechodniami, ale również fakt, że nawet jeśli w dość brutalny sposób – trzymana za kołnierz jak uczniak – zostaje usunięta z jezdni, każdorazowo artystka wraca do horyzontalnej pozycji i kontynuuje wyprawę.
Nie od razu można rozpoznać płeć performerki. Ważny w tej akcji wydaje mi się tytuł – W miasto i fakt, że „spacer” odbywa się w Krakowie. Ciekawy jest także jej upór, by powrócić do czołgania się mimo prób przywrócenia jej do stanu pionowego. Kobieta-dziwo. Artystce towarzyszyła osoba rejestrująca wszystko kamerą. Zastanawiam się jaki jest status takiej kamerzystki (była nią Alicja Żebrowska). Czy także uczestniczy w akcji, skoro agresja przechodniów była skierowana także i na nią? Czy taka osoba jest potrzebna performerce, bo daje jej poczucie bezpieczeństwa? I co by się stało, gdyby nie było osoby z kamerą? Może ludzie nie zachowywaliby się tak głupio? Przecież, przyzwyczajeni do głupawych programów typu „Uśmiechnij się! Jesteś w ukrytej kamerze!” nauczyli się uciekać przed dziwnymi wydarzeniami na ulicy, ignorować je lub reagować na nie z podejrzliwością.

Kolejny przykład czołgania się to praca artystki z Wiednia, Marlene Haring, tej samej, która była bohaterką tegorocznego Święta Kobiet w Krakowie. Marlene zrealizowała swoją akcję jako pracę dyplomową na wiedeńskiej Akademii (2006). Bardzo się różniła od akcji Janczyszyn-Jaros. Przede wszystkim była mocno uteatralizowana. Artystka przygotowała na tę okazję specjalne przebranie, pokryła całe swe ciało łącznie z twarzą długimi blond włosami, które nadały jej wygląd jakiegoś dziwacznego stworzenia, czegoś pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem, samicy Yeti. Samo przejście odbywało się jako rodzaj święta lub sportowego wyczynu. Artystka szła, na pół czołgała się, na pół wlokła się na czworaka przez ulice wiodące od Akademii, przez Prater, ku własnemu domowi, który mieści się w nie najlepszej dzielnicy – tamtejszej dzielnicy czerwonych świateł. Performerze towarzyszył spory tłum dopingujących ją widzów, kamerzyści i fotografowie. Przechodnie dostawali więc sygnał, że dzieje się coś wyjątkowego, może ekstrawaganckiego, ale nie odbierali akcji jako niezrozumiałą prowokację. Powiedziałabym, że publiczność i osoby robiące dokumentację byli współautorami tej pozornie absurdalnej akcji. Miała ona również przerwę – na wizytę w atelier fotograficznym i zrobienie całej grupie kilku grupowych zdjęć z „Yeti” na czele. Całość zakończyła się wraz z wczołganiem się artystki do własnego mieszkania, wejściem do wanny i kąpielą (w futrze).
Oczywiście, akcja Haring miała również całkiem widoczne ostrze krytyczne, oprócz widocznego na pierwszy rzut oka wątku zabawowego. Ludzie się bawią, ale nagle okazuje się, że artystka wykorzystuje ich do własnych celów. Prater to przecież dzielnica zabawy. Ale tuż obok znajduje się dzielnica opanowana przez prostytucję, wielu tam emigrantów, kolorowych. Praca Haring jest bardzie zgryźliwa i chyba mniej naiwna w porównaniu z pracą Jaros. Po prostu stworzona w innym miejscu i czasie.

Film Anny Klimczak Jutro będzie dobry dzień (2006) przedstawia z kolei czołganie się po osiedlowych ulicach w spokojnej, zielonej części Warszawy jako wydarzenie humorystyczne. Wydawałoby się, że wszystkie elementy składają się na kolejne przedstawienie o kobiecie-ofierze, o kobiecej martyrologii. Oto młoda kobieta, ładnie ubrana, wyczołguje się z klatki schodowej i czołga się po chodniku. Jest słoneczny dzień, chociaż chodnik raczej jest zacieniony. Z rzadka mijają ją ludzie, reagujący raczej spokojnie i ze zdziwieniem. Artystka „przechodzi” też przez ulicę. Porusza się z coraz większym trudem. Widz zaczyna jej żałować. Nie jest jasna sytuacja kamerzysty, nie widać go na filmie, nie wiadomo czy jest widoczny ludziom na ulicy. Kobieta w końcu odczołguje się do sklepu. Wychodzi stamtąd sprzedawczyni, która… podaje jej papierosy. Artystka kładzie się na plecach i zapala papierosa. Ogląda błękitne niebo nad sobą. To wydarzenie, ta puenta wydawać się może zupełnie niepotrzebna, bo odziera całą tę akcję czołgania się z całego jej dramatycznego podtekstu (zbyt oczywistej interpretacji typu „taka jest sytuacja kobiet w przestrzeni publicznej”). Tymczasem tutaj znaleźć można subwersję wobec subwersji, gest uwolnienia się od martyrologii. Krzyk „Przestańmy przedstawiać się jako ofiary!”, ale też czy protest wobec protestu nie jest komiczny? Czy ta praca w końcu nie jest ponura? Czy czujesz się ofiarą, czy nie, to jednak leżysz na chodniku? Czy Klimczak rzeczywiście odmawia mówienia o kobiecym masochizmie?

Na koniec performance Angeliki Fojtuch (2007). Na ulicy holenderskiego s'Hertogensbosch artystka pojawiła się cała owinięta bandażami, tylko głowa pozostała widoczna. Sytuacja podobna do tej, w której postawiła się Marlene Haring. Tyle, że tamta zachowała możliwość samodzielnej aktywności, decydowania dokąd idzie i co zrobi z towarzyszącymi jej ludźmi. Fojtach zaś pojawiła się na ulicy miasta jako jakieś dziwaczne stworzenie, dziwna ryba, kobieta-syrena. Bandaże odwołują się do okaleczeń ciała, cierpienia, bólu, choroby. Spętanie ciała artystki kojarzy się także z embalażową akcją Tadeusza Kantora, który owijał Marię Stangret. Tak więc artystka pojawiła się w przestrzeni miasta kompletnie bezbronna, zależna od przechodniów, zdana na ich łaskę i niełaskę. Warto zwrócić uwagę na ten wątek występujący w jej performance’ach. Jest to ambiwalencja, ciągłe wahanie się pomiędzy siłą i śmiałością prowokowania ludzi, a radykalną słabością, oddawaniem się ludziom, zdawaniem się na ich reakcje. Artystka znalazła się zatem na ulicy obła, pozbawiona rąk i nóg (!), nie wiadomo skąd się wzięła na ulicy i kto ją przyniósł. Jak mówią relacje z wydarzenia, była traktowana jak przedmiot, przenoszona w inne miejsce, jakieś kobiety usiłowały ją rozwijać z bandaży, a osoba dokumentująca całą akcję została zaatakowana. Znowu zastanawiam się nad statusem kamerzystki.
Obie uczestniczki wydarzenia (artystka i operatorka kamery) prowokowały ludzi do skanalizowania ich energii na niezrozumiałej kobiecie-przedmiocie, jaką się stała Fojtuch, Jak przypuszcza Ewa Małgorzata Tatar, ważna była tutaj również figura szalonej. Ważniejsze jednak są wątki bezbronności i bezwolności, opresji i niemożliwości zrobienia niczego, by się z niej wyzwolić.