25.11.08

Jeszcze o kuratorach

W „The Arts Newspaper” znalazł się ostatnio tekst zapowiadający odrodzenie zawodu kuratora muzealnego. Autor powołując się na przykłady zatrudnienia dwóch kuratorów – od tkanin w Metropolitan Museum of Art w Nowy Jorku i od starych mistrzów w National Gallery w Londynie. W tekście piszą, że – co prawda – nie czas jeszcze, żeby mówić o powszechnej reakcji przeciwko trwającej dwie ostatnie dekady obsesji „muzeum MBA”, ale można rozprawić się z dwoma rozpowszechnionymi poglądami na temat kuratorów.

Pierwszym nieporozumieniem byłoby uważanie, że kuratorzy mają wąską wiedzę, że specjalizują się tylko w jakimś polu i są tylko od tego specjalistami. Tymczasem kurator powinien mieć wiedzę rozległą, powinien nie tylko wiedzieć np. o tkaninach, czyli sposobach ich tkania, ale i powinien wiedzieć o literaturze danego okresu, o historii gospodarczej, społecznej, politycznej, powinien znać ikonografię itd. Słowem – poszukiwani są kuratorzy-erudyci, amatorzy, czyli miłośnicy kultury w dawnym sensie, a nie technokraci.

Nieporozumieniem nr 2 jest to, że kuratorzy może i są niegłupi, ale są z natury niezdolni do zrozumienia zarządzania i nie można przydzielać im najwyższych funkcji w instytucjach. Tymczasem, kuratorzy są wszechstronni i w tym drugim sensie.

Stwierdzenia te stosują się i do kuratorów galeryjnych. Skłaniałabym się jednak raczej do popierania pierwszego punktu – kurator musi znać się prawie na wszystkim, powinien czytać poezję i książki naukowe (w tym niekoniecznie humanistykę), jednak co do zarządzania mam pewne wątpliwości. Nie da się pogodzić obowiązków kuratora i głównego dyrektora. Jedno i drugie za bardzo wymagające, pochłania za wiele energii.

Co do wszechstronnej orientacji w kulturze i posiadania zainteresowań, wydaje mi się, że to słaby punkt polskich kuratorów. Pamiętam, kiedy odwiedziłam Jerzego Ludwińskiego w Toruniu, widziałam u niego książki o współczesnej fizyce, z kolei Hans Ulrich Obrist czyta poezje Miłosza. Czy nasi kuratorzy czytają? Pewnie ważniejszym pytaniem jest czy mają na to czas w swoim zabieganiu przy mizernych pensjach.

19.11.08

Obrazy, które bolą

W tekście Małgorzaty Kitowskiej o Jaremiance pojawiła się uwaga: …ekstremalne doznania zapewnia niejednokrotnie sztuka. Niewiele jest – zwłaszcza dzisiaj – obrazów, które byłyby przeznaczone tylko do oglądania. Większość jest po to, by bolało. Albo brzydziło. Tak czy inaczej, mają wstrząsać. Działać fizjologicznie… (Małgorzata Kitowska-Łysiak, Wielka Zapomniana, „Tygodnik Powszechny”, 2 listopada 2008). Uwaga ta dała mi do myślenia.

Obrazy, które działają fizjologicznie. Obrazy, które bolą. Kto je namalował, gdzie je można zobaczyć i na kogo one działają? I dlaczego dzisiaj mają dominować? Pytam, bo nie ukrywam, że mnie takie dzieła ciekawią i mnie takich dzieł brakuje. Chciałabym widzieć takie obrazy, które nie pozostawiają obojętnym, a co więcej – nie dają o sobie zapomnieć.

Jeśli widzę obrazy, to budzą co najwyżej moje zaciekawienie, a nawet niektóre dają przyjemność, bo są namalowane inteligentnie i wciągają mnie w intertekstualną grę w meandrach kultury, albo też sprawiają przyjemność, bo dobrze namalowane, ale nie przypominam sobie takich, które mnie bolą. No, chyba, że chodziłoby o ból, który wynika z zobaczenia złego obrazu.

Dzisiejsza epoka jest zdominowana przez wymyśloną na zimno sztukę opierającą się na pomyśle. Przez sztukę zaplanowaną i wykonaną. Natchnienie odeszło do lamusa, tak jak i inne emocjonalne uniesienia. Dominuje postkonceptualizm i praktyczne podejście do kwestii tworzenia i wykonania. Plany, projekty, kosztorysy. Aplikacja – dotacja – realizacja. Rynek, a także system zamawiania i finansowania prac przez instytucje wymusza takie podejście.

Obrazy działające fizjologiczne kojarzyć się mogą początkowo z obrazami ekspresyjnymi, namalowanymi pośpiesznie, w sposób jakby niekontrolowany, gdzie artysta się uzewnętrznia, pozostaje szczery i mówi od siebie. Takie obrazy wynikają z pragnienie uczynienia z obrazu coś więcej niż sam obraz – dzieło wizualne. Uczynienia z obrazu narzędzia działania na ludzi.

Obrazy, które działają tak silnie, że nie dają się zapomnieć i zmieniają ludzi, obrazy, które bolą, pragnął malować Andrzej Wróblewski. To był jego program, który nie spodobał się protagonistom socrealizmu. Zbyt wiele oddawał w ręce artystów – panowanie dusz – by ówczesna władza mogła go zaakceptować. Obrazy Wróblewskiego bolą, ale nie powstały z szaleńczego natchnienia, nie ma w nich nadmiernego wylewania się duszy artysty na płótno, są dobrze zaplanowane i zrealizowane. Mimo to, a raczej właśnie dlatego – mają wielką siłę oddziaływania.

16.11.08

Nowe muzeum?



Oto, co znajduje się na dziedzińcu zamkowym w Lublinie. Mieści się tam Muzeum Lubelskie.
Artysta Tomek Kawiak wzywa do budowy Muzeum Sztuki Nowoczesnej...

10.11.08

Nienawiść samego siebie

Jakiś czas temu Dorota Masłowska udzieliła wywiadu Justynie Sobolewskiej, ukazał się on w magazynie Kultura „Dziennika” (16.10.2008). Wywiad poprzedzał i anonsował wydanie nowej sztuki teatralnej „Między nami dobrze jest” i został oceniony przez recenzenta "Przekroju" jako opowiedzenie się Masłowskiej, widzianej do tej pory jako przedstawicielka obozu „Wyborczej” i cudowne dziecko nagrody Nike, po stronie bardziej niby to bardziej zachowawczej, tradycyjnej, a nawet prawicowej.

Rozśmieszają te zaszeregowania i klasyfikacje. Podobno – a nie czytałam jeszcze sztuki – Masłowska dojrzała, posługuje się eleganckim językiem (obok języka wywiedzionego z popkultury, zepsutego, jakby sprutego przez współczesne ogłupienie i otępienie), porusza poważniejsze tematy niż tylko wyśmiewanie ksenofobii, zaprzaństwa i głupoty, jak patriotyzm we współczesnej Polsce. Pisze o trzech pokoleniach kobiet: babci, mamie i wnuczce, która jest Małą Metalową Dziewczynką. Zapowiada się ciekawie, streszczam tu jednak cudze omówienia. Masłowska mówi: …jest tu moja afirmacja bycia Polką i polskości, totalnie dzisiaj wyszydzonej, zmieszanej z błotem i traktowanej jako skazę, jako policzek wymierzony przez los, przynajmniej w moim pokoleniu. Tym, co uderza w jej afirmacji jest najpierw przekora, potem zaś klasyczny polski masochizm. Polacy nienawidzą samych siebie - mówi pisarka - ja jednak będę ich i siebie kochać. Wbrew temu splotowi nienawiści, braku akceptacji, pragnienia bycia gdzie indziej, autoagresji, jaki cechuje ludzi żyjących nad Wisłą. Kochać ludzi, którzy się nienawidzą?

Mały przykład polskiego pomieszania emocji na własny temat. Pamiętam jak to było, kiedy wyjeżdżając za granicę na początku lat 90., człowiek wstydził się, że jest Polakiem. Bardzo niewygodne uczucie: odkrycie, że nie jest sprawą neutralną to, że jestem tej akurat przynależności. Wstydziłam się, a jednocześnie przeciw temu buntowałam i to wszystko tworzyło trudny do wytrzymania konglomerat emocji. Czasami bywało wesoło, to prawda, na przykład z podsłuchiwaniem rodaków, którzy nie wiedzieli, że ich piękną mowę ktoś rozumie. Jednak traktowanie mnie jako obywatelki III Świata (Francuzi pytający czy w Polsce używamy cyrylicy), porównywanie z chamskimi rodakami, których można było spotkać w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, powodowały, że wolałam się nie afiszować z polskością. Potem, w ciągu dekady i później, sytuacja ulegała poprawie, teraz już nie ma mowy o ukrywaniu polskości z powodu jakiegoś kompleksu. Skądinąd, czytałam na emigranckich blogach dywagacje na temat czy można rozpoznać Polaków zagranicą po wyglądzie. Podobno tak, strój sportowy, plecaki, skarpety i sandały, dziewczyny mają włosy zebrane w kitkę... Mnie się wydaje, że często jesteśmy już nieodróżnialni. Moim pragnieniem zagranicą zawsze było wtopienie się w tłum, bycie nierozpoznawalną. Dlatego też nie pragnę pojechać do Azji czy Afryki, gdzie moja obcość będzie świecić w oczy. Dumna byłam kiedy pytano mnie o ulicę, wydawało mi się to komplementem. Pewnie też wynikało z kompleksu.

Co do Masłowskiej, nie będę oczywiście pisała recenzji z rzeczy, której nie znam, nie będę także wymądrzała się na temat zaskakująco niezepsutej sukcesem pisarki, wciąż młodej, rozwijającej się i – jak ktoś to ujął – niesamowicie bystrej. Co mnie uderzyło, to fakt, że podejmuje motyw Powstania Warszawskiego i - właśnie - nienawiści Polaków do samych siebie. Powstanie Warszawskie ciągle wywołuje dyskusje na temat jego sensu, sensu wszczęcia walki w sytuacji wątpliwej, posłania na pewną śmierć tysięcy ludzi. Powodem do dyskusji pewnie będzie jeszcze długo, bo stanowi przykład emblematycznego polskiego zachowania: walka w sytuacji gdy uratować można więcej rezygnując z niej, walka tylko o honor. Kto powiedział, że Polacy są gotowi do poświęcenia życia tylko za komplement? Znowu odzywa się ten idiotyczny kompleks? Mimo wszystko przykładanie do niego tak wielkiej wagi, jako wydarzenia symbolicznego, wręcz i formacyjnego dla pokolenia ludzi dojrzewających w czasach wojny, a przeżywających swoje dorosłe życie w Polsce Ludowej, wydaje mi się przesadą. Nieważne, Powstanie posiada moc symbolu i tak już zostanie, choć było ono doświadczeniem wąskiej grupy ludzi i nie dotyczyło wielkiego mnóstwa Polaków uwikłanych w wojnę, naznaczonych nie mniej ważnymi doświadczeniami. Właśnie ono stało się legendą pokolenia, i stanowi dzisiaj impuls do dyskusji o polskości.

Na naszych oczach obecnie toczy się jedna z nich, podgrzana książką Jarosława Marka Rymkiewicza „Kinderszenen”, kolejnym po "Wieszaniu" dziełem starszego człowieka, znakomitego poety i profesora literatury, który postanowił gloryfikować masakrę jako siłę napędzającą Polskę i polskość – na wzór praw przyrody. Przypomina mi się w tym kontekście niezwykle interesujący esej Agaty Bielik-Robson o Kaczyńskich i Rymkiewiczu (,,Czy śmierć będzie nowym Bogiem Polaków?'') z jednego z ostatnich wydań "Europy", odkrywający to, co napina podskórnie ideologię polityczną i filozofię polskości w ideowych założeniach PiSu, niewypowiedzianych wprost, ale dających się zrekonstruować. Poglądy Rymkiewicza to pochwała śmierci jako celu życia; śmierci i cierpienia, składania ofiary z życia wobec nicości, bez nadziei na przebłaganie losu, nagrodę, jakiś wymierny efekt działania. Taka ma być istota polskości. Filozofia ta odchodzi od chrześcijańskiej idei zbawienia. A to z kolei może być zaskakujące dla tych, którzy widzą PiS w kontekście Kościoła, czyli prawie wszystkich, łącznie z samym PiS, które w tym kontekście samo zwykło się stawiać. Dzisiaj ta filozofia zaczyna być uznawana za pewną opcję dla ludzi usiłujących wrócić do wielkich pytań i dyskusji na temat Polski.

Jeśli teraz wrócić do nienawiści jaką Polacy żywią do samych siebie, to owo uczucie wiąże się z opisanymi przez Bielik-Robson odniesieniami do filozofii postchrześcijańskiej i śmierci Boga. Filozofka przypomina także i o tym, że na końcu podobnej drogi rozwoju ideologii w Niemczech stał faszyzm... Gdy zestawi się z tym kontekstem uwagi o skomplikowanych uczuciach Polaków do samych siebie, to widać ich nihilizm, wynikający pewnie właśnie z doświadczeń historycznych, z doświadczenia przegranej walki, z której trzeba ujść z honorem... Na tym nie da się budować nowoczesnej tożsamości! Dzisiaj owocem lekcji porażek jest niewiara w powodzenie. Nawet jeśli się wydarzy coś pomyślnego, to Polacy zrobią wszystko, żeby to wydarzenie zdezawuować.

Polacy nienawidzą samych siebie i Polski, bo Polska jawi im się jako konieczność cierpienia, narzekania, samoumartwiania. Nie wypada się cieszyć, nie wypada być zadowolonym. To taka codzienna masakra na indywidualną skalę...

1.11.08

Wychowanie jako metoda kuratorska

Gdy niedawno wymienialiśmy się z Grześkiem Sztwiertnią uwagami na temat dzieci, Grzegorz napisał w smsie kilka słów, które dały mi do myślenia. Napisał, że dający w kość niemowlak potrafi nauczyć dobrych metod kuratoringu. Taka wizja czasu, wydawałoby się, spędzonego w sposób jak najzupełniej prywatny i dla siebie, czasu niby zmarnowanego dla życia zawodowego, bo strawionego na czymś zupełnie innym: na budowaniu relacji intymnych, rodzinnych i rodzicielskich, jak się okazuje, może przynieść wiele pożytków działalności związanej z tworzeniem wystaw. Dla mnie to niezwykle obiecujący kierunek myślenia. W płynny sposób doświadczenia prywatne przechodzą w sferę zawodową i nie ma właściwie różnicy między nimi, nie rozdziela się ich. Najbardziej spodobało mi się to, że mogę siedzieć w domu, a doświadczenie przydatne w pracy kuratorskiej i tak zdobywam. To pocieszające w sytuacji przymusowego zamknięcia z dzieckiem. Doświadczenie życiowe, a nie tylko wiedza książkowa i obeznanie w tworzonej dziś sztuce jak najbardziej przydaje się kuratorowi.

Trochę się mówi dzisiaj o zawodzie kuratora, choć wciąż nie ma za wiele tego rodzaju refleksji w Polsce (w ogóle w dziedzinie sztuki jesteśmy niemrawi jeśli chodzi o namysł nad własną pracą), coś jednak zaczyna się otwierać w głowach. Słowo „kurator” w znaczeniu kogoś, kto najprościej rzecz ujmując przygotowuje wystawy, w Polsce weszło do użytku zupełnie niedawno, ponad dziesięć lat temu. Istnieją studia kuratorskie, chociaż z tych na UJ docierają głosy ich absolwentów powątpiewające w status i przydatność tego, kim mają się po skończeniu studiów stać. Jednak świadomość bogatej problematyki związanej z zawodem nie istnieje: osoby zainteresowane wiedzą po prostu, że jest taki zawód i mniej więcej tyle.

Tak więc, czerpanie wzorów z postępowania rodziców może nauczyć nas innego rozumienia pracy kuratorskiej. Takie postawienie sprawy tworzy jednak zasadnicze pytanie. Kto jest tutaj dzieckiem, czyli tym, dla kogo jest się rodzicem, inaczej mówiąc – obiektem działania? I czy obiekt jest tym samym, co cel postępowania kuratorskiego? To ostatnie na pewno nie. Celem dla każdego rodzica powinno przecież być dobro dziecka, odpowiednie wychowanie go. Jak rozumie dobro swego wychowanka, to już inna sprawa. Logicznie rzecz biorąc, obiektem działalności kuratora, jest jego dzieło, a zatem jego „dziecko”. Dzieło to jednak może być tylko jednym z elementów składających się na cel. Że nie ma działania dla samego siebie, wystawy dla wystawy (a przyznam: podoba mi się postawa pięknoduchowska: nie zakładam niczego więcej tylko zrobienia wystawy bądź innego wydarzenia, które samym sobą daje mi radość, chyba nie powinnam się jednak do tego przyznawać). Celem tym jest jeszcze coś, co się uzyskuje przez wystawę/inne wydarzenia, a o czym boleśnie przekonali się wszyscy ci, którzy wypełniali wnioski o dofinansowanie i w pocie czoła trudzili się nad podaniem celów wydarzenia długo- i krótkoterminowych. Tymczasem celem wystawy może być mnóstwo rzeczy, których pracownicy instytucji grantodawczych nie przyjmują do wiadomości: np. twórcza satysfakcja kuratora, wstrząśnięcie publicznością, danie możliwości artystom na wypowiedzenie się i wiele innych. A co począć z tymi, do których owoc pracy kuratora jest adresowany? Chce czy nie chce, kurator nie działa przecież w próżni i dociera do ludzi, czy jego wystawa zawiera jakieś przesłanie, czy nie. Tak więc wystawa czy inne wydarzenie może być tylko środkiem do osiągnięcia celu, a nie dziełem samym w sobie. Jest zrobiona dla kogoś i bez adresata nie żyje, bo nie ma siły oddziaływania, nie jest komentowana, nie wzbudza reakcji i nie daje do myślenia. Dzieckiem kuratora jest więc nie tylko wydarzenie samo w sobie, ale i cała otoczka. Otoczka, czyli oddziaływanie i odbiór wydarzenia, choć akurat za ten ostatni kurator do końca nie odpowiada, nie jest w stanie precyzyjnie przewidzieć konsekwencji własnej pracy, o czym świadczy wiele przypadków w polskim światku (chociażby nasze „Bad News” w Bytomiu czy praca Huberta Czerepoka, zaproszonego przez Piotrka Stasiowskiego do Surwiwalu). Niemniej powinien mieć jakąś ich wizję, coś założyć, postarać się.

Spróbujmy prześledzić jak inspirowanie się przez kuratora rodzicem miałoby wyglądać. Jak mówiłam, kurator w roli matki czy ojca nadaje nowe znaczenia czynnościom rozumianym dotychczas jako zwyczajna praca odtąd dotąd. Odświeża je, daje im nową atrakcyjność. Bycie rodzicem równa się byciu wychowawcą i opiekunem. Rodzic bierze odpowiedzialność za nową ludzką istotę i kształtuje ją. Funkcja zatem twórcza, choć niosąca niebezpieczeństwo nadużyć. Kształtuje się przecież żywego człowieka z całym jego światem, charakterem, upodobaniami. Idealny wychowawca jest ostrożny, uważa, żeby dziecku nie złamać charakteru, mądrze rozumie relacje władzy, nie nadużywa ich. Najłatwiej opiekunowi – rodzicowi jest wtedy kiedy ma uczuciowy stosunek do dziecka. Kieruje się wtedy nie tylko rozumem, ale i sercem, instynktem, który wskazuje mu co jest najlepsze dla dobra podopiecznego. Myśli o dobru dziecka, co zresztą niesie niebezpieczeństwo nadużyć, bo przecież on wie lepiej, przynajmniej tak uważa. Uczucia z kolei niosą ze sobą niebezpieczeństwo nadmiaru i szantażu emocjonalnego, nadopiekuńczości i zamykania podopiecznego w słodkim, lecz koszmarnym jednocześnie więzieniu zaborczej miłości.

Ostrożny i odpowiedzialny rodzic pomyśli dwa razy zanim użyje władzy. To użycie czasami bywa zresztą niezbędne. Odpowiedzialny rodzic odwróci jednak raczej relacje i powie: władzę to ma dziecko nade mną. Ma na myśli nie to, że dziecko decyduje według własnego widzimisię, co raczej o wiele głębsze, subtelne zrozumienie potrzeb małego człowieka. Tak więc między matką-ojcem a dzieckiem zachodzi nieustanna interakcja: jednak dziecko nie może wejść na głowę rodziców, bo wtedy tracą oni w jego oczach autorytet, przez co przestają mu być wzorem i podporą, niezbędnymi w wychowaniu.

Kurator dla nikogo wzorem być nie musi, to wręcz śmieszne wyobrażać sobie go jako kogoś, na kogo patrzą dzieci i młodzież… Kuratorzy to przecież grupa wybitnych indywidualistów i nie w głowie im jakieś zadania społeczne. (Kiedyś muszę napisać o niechęci do poczucia wspólnoty w świecie artystycznym). Jednak ja mam i takie doświadczenie na swoim koncie i pewnie to samo dotyczy moich kolegów. Zdarzało mi się pracować z młodszymi ode mnie osobami i pamiętam swoje zdziwienie gdy pierwszy, drugi, a nawet trzeci raz uświadamiałam sobie, że jestem traktowana przez nie jak autorytet, jak osoba z doświadczeniem, która może je czegoś nauczyć i której słowa, a także poczynania są obserwowane i traktowane poważniej niż przeze mnie samą. Na początku to odkrycie mnie zasmuciło. Pomyślałam sobie, że zostaję siłą i wbrew woli przymuszana do roli matki, że jakby matkuję zawodowo młodym osobom (w większości artystom i adeptom kuratoringu). Byłam przerażona przekroczeniem smugi cienia. Teraz jednak, gdy przywykłam, muszę powiedzieć, że lubię współpracę i wychowywanie przez dawanie zadań oraz obarczanie odpowiedzialnością. Tak, tak, sprytnie wymyśliłaś! – ktoś mi powie. Zwalasz na innych czarną robotę! Może i tak, ale jak inaczej mądrze uczyć, jak nie przez pracę i wypełnianie zadań?

Kurator to wychowawca specyficzny; jeśli porównujemy go z rodzicem, to znaczy, że nadajemy jego pracy większą odpowiedzialność, odchodzimy od uznawania kuratoringu za profesję. Kurator to rola życiowa, nie jest tak zatem, że kuratorem się bywa, okazuje się, że jest nim się cały czas. Nigdy się z tej roli nie wychodzi, całe doświadczenie życiowe pracuje na rzecz kuratoringu, co brzmi jednocześnie strasznie – bo jaka to wielka odpowiedzialność, jaki ciężar! – ale jednocześnie niezwykle pociągająco. Rzeczywiście przecież jest tak, co wielokrotnie obserwowałam u kolegów i u siebie samej. Kurator to zawód-nie zawód. Pełni się go w sposób ciągły i nie sposób wyznaczyć granicy, że tutaj spotkasz się ze znajomymi na gruncie profesjonalnym, a tu prywatnie. Pracuje się zawsze, co bywa męczące, zwłaszcza, że nasz krąg zawodowy jest wąski, a znajomi i przyjaciele też najczęściej się z niego rekrutują. Tak jak rodzic bez przerwy myśli o dziecku, tak kurator myśli o swoich projektach, cały czas pracuje nad kolejnymi, a najlepsze pomysły mogą przyjść w nieoczekiwanym momencie, bo ciągle je ma gdzieś z tyłu głowy nawet jeśli zajmuje się czymś innym. Czy przetrwał zwyczaj zapisywania niespodziewanych pomysłów na serwetkach kawiarnianych, kiedyś powszechnie używanych do tych celów (według biografii artystów)? Zdradzę, że ja sama nie rozstaję się z zeszytem, który wydatnie obciąża moją torbę, ale w którym zapisuję wszystko. Od listy zakupów po szkice tekstów. (Co jest bardzo staromodnie).

Robienie wystaw staje się częścią składową zwykłego życia. Dzieje się przy okazji innych wydarzeń i codziennych czynności. Proces ten można kierunkować tylko częściowo, jak to w życiu bywa pomysły i różne rozwiązania podpowiadać może przypadek. Pojawia się tutaj także poświęcenie dla własnego dzieła. Jeśli kurator jest przywiązany do własnego dzieła jak do dziecka, jest mu w stanie poświęcić wiele – co też mogę zaobserwować po sobie i znajomych. Rezygnacja z innych zajęć, cały czas w pracy – niepracy, przecież nawet jeżdżąc na wakacje jeździmy tak, żeby pogodzić wypoczynek z zobaczeniem interesujących wystaw. Wakacje w Wenecji, wyjazd do Chorwacji, żeby wracając zahaczyć o Manifesta.

Co jednak się dzieje z rzeczami mniej oczywistymi, a mogącymi wynikać z opisywanej analogii? Co z kuratorem otaczającym opieką swoje dziecko? Starania włożone w zrobienie wystawy – to naturalne. Dbasz o nią, pracujesz nad nią najlepiej jak potrafisz, chyba że ci nie zależy, ale to przypadek niezwiązany z kuratorem-rodzicem. Ale co z wychowaniem? Jak wprowadzić analogię do procesu wychowania dzieci? Wychowywanie przez wystawę? Chociaż brzmi to głupio – to pewnie jednak o to właśnie chodzi. Z tym, że wychowywanie jest rozumiane specyficznie. Jest wprowadzeniem do świata, o którym kurator chce powiedzieć. Wystawa może być wtajemniczeniem. To kurator ustala reguły gry, czyli to on ustala temat, o którym będzie mówić, to on proponuje jakieś jego ujęcie. Może i powinien respektować potrzeby publiczności, ale może też z nimi dyskutować, próbować je modyfikować. Stosuje miękki terror, czasami zresztą nie działa łagodnie, tylko wali w łeb. Może oczywiście zostać całkowicie niezrozumiany przez odbiorców – to on podejmuje ryzyko. Ważne jest osobiste zaangażowanie i emocje.

Można jeszcze przypomnieć sobie tę często spotykaną nieprawidłowość związaną z wychowaniem, jaką staje się dziecko rządzące rodzicami, co wynika z obśmianego, ale kultywowanego w niektórych rodzinach, bezstresowego wychowania. Wyobrażam sobie taką sytuację, że wystawa może zapanować nad kuratorem. Może mu zasugerować kierunek rozwijania pomysłu poprzez niespodziewane, nieprzewidziane wcześniej przez niego zestawienie prac zaproszonych artystów, wystawa mówi do kuratora na wiele subtelnych sposobów, które gdy je się opisze wydają się nie mieć większego sensu, ale działają. Może nie dać się prowadzić, może jakby narzucać własne rozwiązania. Kurator powinien wyczuć, czy może pozwolić wystawie na samoistny rozwój, czy nie czai się w tym przypadkiem pułapka, która może polegać chociażby na niedopracowaniu czy niedomyśleniu wystawy, więc na założeniu, że wystawa się sama zrobiła, to i sama się złoży w całość do odczytania.

Z porównań do bycia rodzicem wynika, że kurator to zajęcie twórcze z całą jego specyfiką, niedopowiedzeniami, niespodziankami, rozlewaniem się na sprawy osobiste. Techniczna strona, związana z przygotowaniami do wystawy, którą tak lubią egzekwować od kuratorów polskie instytucje, nie jest tak ważna, stoi na drugim miejscu i służy warstwie koncepcyjnej, czego wiele instytucji zdaje się nie rozumieć.

Wspomniany na początku Grzesiek Sztwiertnia tworzy świetny cykl warsztatów z dziećmi czerpiący z dorobku ojców awangardy (o matkach jakoś nie słyszałam). Dzieci tworzą prace sugerując się realizacjami różnych znanych artystów. W tle cyklu – mowa jest o wychowawczej funkcji sztuki. O relacji sztuka – życie.

Co jeszcze?
Chyba to, że kurator wreszcie nie powinien oczekiwać dowodów wdzięczności za włożoną w swoje dzieło pracę. Dzieci są niewdzięczne.