31.8.07

Patrzenie (a propos "poważnego" krytyka)

Już kiedyś pisałam na ten temat i tekst opublikowała „Twórczość”.

Patrzenie to temat w Polsce nie w pełni zrozumiany i niedoceniany. Różnica w podejściu do patrzenia w stosunku do polskich obyczajów uderzyła mnie gdy studiowałam w Rumunii. W 1995 przebywałam tam kilka jesiennych i zimowych miesięcy (termin nie jest zresztą zbyt ważny). Po prostu studia podyplomowe – Mastère - w zakresie zarządzania kulturą. Obowiązki związane ze studiami nie zajmowały mi całego czasu i korzystałam z uroków Bukaresztu na początku przemiany ustrojowej. Chodziłam do cinematheque (nie pamiętam jak to się po rumuńskn nazywało, ale było b. ambitnym kinem). Stałam się zagorzałą wielbicielką teatru, który przeżywał w tamtych latach swoje wielkie odrodzenie. Przeżywałam abstrakcyjne zupełnie doświadczenia oglądania sztuk w języku, którego zupełnie nie rozumiałam. Oglądałam tak np. Mewę Czechowa.
A jeszcze odwiedzałam artystów sztuk plastycznych w ich pracowniach. Wtedy poznałam Dana Perjovschiego i jego żonę.

Jednak i tak zostawał mi czas, który pragnęłam spożytkować zapuszczając się w miasto. Próby zanurkowania jednak w jedną ulicę dalej od głównej, przy której mieszkałam, kończyły się zupełną klęską i ucieczką. Otóż, na ulicach stali mężczyźni. Nie mieli oni nic do roboty przez cały dzień. Niektórzy sprzedawali na niewielkich straganach pestki słonecznika, wielu jednak stało w progach wejść do swoich klatek schodowych lub na chodniku. Bezbłędnie, jak w małym miasteczku lub na wsi, rozpoznawali we mnie przybysza z dalekich krain. Nie sądzę, żeby działo się to z powodu mojego typu urody. Było to raczej po ubiorze. Najśmieszniejsze jest to, że wtedy – jak i dzisiaj – cierpiałam biedę – jako kreatywno-merytoryczny pracownik sektora sztuki w Polsce. Tak więc, moje stroje a la Second Hand i India Shop, powodowały natychmiastowe rozpoznawanie mnie jako cudzoziemki. Prawodopodobnie jako tej, co przyjechała z bogatszych krajów Zachodu, co - doprawdy - pochlebiało wtedy Polsce. Mężczyźni ci mieli zwyczaj patrzeć intensywnie, z niespotykaną nigdzie siłą wzroku. Wiadomo, kraje Południa. Tak, znam to i w sumie akceptuję. We Włoszech, w południowej Francji czy Hiszpanii też ludzie - nie tylko mężczyźni – mają zwyczaj patrzeć na innych, wręcz gapić się intensywnie, nie wstydząc się ani nie spuszczając wzroku. Jednak jest w tym patrzeniu rodzaj równowagi, zaproszenia do interakcji, przyzwolenia na grę, jeśli tylko oboje patrzący są nią zainteresowani. Jeśli nie, po prostu przechodzi się dalej - i tyle. Jest w tym po prostu inne pojmowanie człowieka, którego spotyka się na ulicy: sensualność, cieszenie się życiem, ciekawość innych. Ani we Włoszech, ani we Francji, ani tym bardziej w Hiszpanii nie doświadczyłam takiej agresji i opresyjności spojrzenia. Jest w tym różnica płci, potęga pożądania, ale też świadomość, że kobiety są zupełnie nieważne i zależne od "nas" - mężczyzn (nawet tych, co cały dzień sprzedają pestki słonecznika).

Tak więc, w Rumunii, w Bukareszcie, w 1995 i 1996 roku doświadczyłam spojrzenia wygłodniałych, agresywnych samców, zdziwionych, że jakaś kobieta chodzi "luzem".

Po co o tym wszystkim piszę?
Bo ostatnio spotkałam się z pouczeniami, co powinien, a czego nie "poważny" krytyk.

Ja uważam, że poważny krytyk powinien przede wszystkim być sobą.

Nie powinien być osobą, którą obchodzą wyłącznie bieżące wystawy polskie i garstka wybranych zagranicznych; którą obchodzą wyłącznie bieżące rozgrywki; którą obchodzi wyłącznie rozdawanie cenzurek: kto w tej chwili jest najbardziej OK. Krytyk sztuki powinien być osobą nie tylko znającą dokonania współczesnej humanistyki (o co w Polsce nadal kuratorom i krytykom niełatwo), krytyk sztuki powinien być osobą wrażliwą na rzeczywistość.

Jeszcze a propos patrzenia i odwrotnej strony spotęgowanej widzialności.
Marek Wasilewski jakiś czas temu powiedział mi, że po powrocie z USA miał wrażenie przezroczystości. Ludzie na ulicach, w centrach handlowych i innych miejscach przestrzeni publicznej w Polsce patrzą i nie widzą tych, na których patrzą, przebijając ich wzrokiem na wylot. W Polsce często ma się więc wrażenie pełnej niewidzialności.

PS
Tymczasem jednak czuję się pod wyjątkową presją widzialności, bo okazuje się, że jestem czytana przez Wyjątkowo Ważne Osoby (skrót WWO).

27.8.07

Książki zmieniające życie

Istnieją książki, które mogą zmienić życie.

Koleżanka czyta Dziennik Virginii Wolf. Powiedziała, że to książka, która powiększa jej zachwyt nad życiem. Zwiększa apetyt na życie. Uczy, że można żyć wolniej i bardziej uważnie. Że można istnieć w jednej chwili i czerpać zadowolenie z jakiegoś momentu, którego zazwyczaj się nie zauważa. Picie herbaty, czytanie gazety, tego typu rzeczy. Dobre jedzenie. Niekoniecznie myślenie o czymś, może właśnie jego brak. Tak, prawdopodobnie to ostatnie zawiera to, o co chodzi. Wyłączyć się.

Brzmi to dziwnie, gdy pamięta się o chorobie i samobójczej śmierci autorki Dziennika.
A jednak. Książka uczy zatrzymania się na chwilę.

(Dużo wyjeżdżam w góry, po tlen, powietrzne widoki, kontakt z przyrodą. Zauważyłam jednak, że i tam nie potrafię wyluzować. Nie potrafię sobie powiedzieć, że teraz nie myślę. Mam takie ćwiczenie: skupić się na chwili, na oddechu, na krokach, kiedy idzie się po kamieniach, przez las. Nie jest to łatwe.)

Czy miałam książki, lub w ogóle jakieś dzieła sztuki, które wywarły na mnie wpływ? Czy zmieniłam życie lub chociażby poglądy na jakieś rzeczy pod wpływem książek lub innych dzieł?

Owszem, wiele rzeczy zwróciła mą uwagę. Pamiętam, jak ogromne i niezapomniane wrażenie zrobiła na mnie wystawa Marka Rothko, którą widziałam w Paryżu, pod koniec lat 90. Oczywiście, oszczędzało się kasę, więc katalogu się nie kupiło, co zresztą było typowym obyczajem w tamtych czasach, a teraz może nie jest? (hmmm, za dużo dzisiaj „rozsądnych” decyzji znajomych, że katalogu nie kupią, bo… nie jest interesujący), więc wystawa Rothko z gorejącymi wewnętrznym światłem obrazami pozostała w mojej pamięci. Ale mnie nie zmieniła, niedługo potem odeszłam od malarstwa.

Książki? Na pewno pierwsze lektury feministyczne. Poznałam je stosunkowo późno i miałam pewność, że czekały na mnie, poznawałam w nich swoje myśli. Pierwsza była chyba antologia Nikt nie rodzi się kobietą. Ale to jednak coś innego, to nie literatura piękna. Ze sztuki nie przypominam sobie. Mam jednak taką przypadłość, że nie pamiętam książek, które czytałam. Stąd moje pewne kalectwo w rozmowach z ludźmi. Nie potrafię przedyskutować szczegółów, zawsze mam tylko ogólne zdanie, no i wiem, czy mi się coś podobało, czy nie. Tak jest.

Pytam męża. Twierdzi, że zmieniła go biografia Bertolda Brechta, którą przeczytał w czasach licealnych. W czasie wagarów – więc spędzał je ambitnie. „Źle była napisana”, ale i tak popchnęła go do bycia artystą (cokolwiek rozumieć pod tymi słowami).

Z rzeczy dawniejszych. W czasach studiów fascynowaliśmy się Czapskim, ale nie jego malarstwem, tylko dziennikami (znowu dziennik!), tym dziełem jego życia, które przecież wcale nie było zamierzone jako dzieło, a wyłącznie jako metoda na przemyślenie czegoś, utrwalenie pewnych myśli, szkicownik, pomoc. Z czasem Dzienniki rozrosły się do tego stopnia, że stały się niezbędne, stały się nałogiem, zdominowały życie, którego miały być odzwierciedleniem. Ale tam gdzieś, lub we wspomnieniach zawartych w artykułach czy wywiadach pojawia się wspomnienie o długiej chorobie i o tym, że czas leżenia w łóżku nie był zmarnowany: Czapski przeczytał Prousta. I właśnie W poszukiwaniu straconego czasu było dla niego punktem zwrotnym, zadecydowało, że nie poświęcił się karierze dyplomaty, a artysty.

Oczywiście, istnieje też wielka kategoria książek niebezpiecznych, przenoszących złe idee, książek na indeksach, książek politycznych, religijnych, rewolucyjnych… Ale o tym kiedy indziej.

A Wy, czytelnicy, macie swoje książki, które zmieniły Wasze życie? Takie, które sprawiły, że staliście się artystami, kuratorami, krytykami? Mnie do pisania o sztuce bardzo zachęciły – to dziwne, ale tak było: wczesny tekst Andrzeja Stasiuka Ikona Marie i książki Wiesława Juszczaka, zwłaszcza jego Modernizm. Doskonale pamiętam te genialne analizy krajobrazu z szarym światłem, świata jakby ściśniętego, stłamszonego pod wpływem nadmiaru historii. To z Juszczaka, precyzja i niesłychana subtelność opisu. U Stasiuka zaś – jakaś ciemna i groźna emocjonalność, poza tym wielkie wrażenie zrobił na mnie radykalnie zrealizowany koncept połączenia sacrum z profanum. Ikony i zdjęcia pornograficzne, struktura obrazu, kompozycji, rola otworów (o otworach ciała pisała też notabene Mary Douglas w Czystości i zmazie) przyczyna ich silnego oddziaływania. Próbowałam podobnie pisać w tekście o Nowosielskim, no i tekst mi odrzucono.

Ale więcej o tym napiszę kiedy indziej, bo znowu mnie wzięło na dygresje.

Sprowadzenie do stanu dziecka

Znów o instytucjach i o władzy w ogóle. Wątek można zatytułować „Siedem grzechów głównych”. To w sumie bardzo na czasie, biorąc pod uwagę współczesne osiągnięcia kinematografii w zakresie thrillerów uwzględniających problematykę judeochrześcijańską. Biorących także pod uwagę odzywającą się właśnie potrzebę twardych wartości, temat nadzwyczaj aktualny.

Mnie zależy na zilustrowaniu systemów wartości, dróg myślenia i postępowania w instytucjach artystycznych.

Na początek zazdrość, która wydaje mi się pojęciem kluczowym przy opisie tego, czym motywowane są decyzje w instytucjach.

Więc proponuję trójcę: zazdrość, strach, nieumiejętność wzięcia na siebie odpowiedzialności. Z nich wszystkich najgorsza jest

Z A Z D R O Ś Ć.

Zazdrość nie objawia się wprost. Nie wypada się do niej przyznać, zwłaszcza wobec samego siebie. Trzeba więc ją przenieść w postaci negatywnej emocji na tego, który zazdrość i lęk wywołuje. Pojawia się więc oskarżenia o działanie na niekorzyść instytucji. Chciałabym zresztą dostać definicję pojęcia „korzyść instytucji”. Bo przecież instytucja to my, jej pracownicy, a w ogóle powinna liczyć się raczej korzyść tych, dla których działalność instytucji jest adresowana. Są przecież, w pewnym rozumieniu, instytucjami usługowymi. Nic jednak bardziej mylnego – rzeczywistość prostuje te założenia.

Instytucje to są byty okopane (już sama onomastyka wskazuje na zadziwiające uwielbienie terminologii wojskowej i defensywnej). Nastawiają się na przetrwanie: żeby nie wejść w długi, żeby robić tzw. „imprezy bezkosztowe” i żeby dodatkowo „nam wstydu nie przyniosły”. Wydaje się, że istnieją dwie wykładnie „korzyści”, zresztą nawzajem się niewykluczające. Jedna oficjalna, a zatem: nie wydawać pieniędzy (bo tworzy się dług), głosić w środowisku chwałę miejsca pracy, pracować wytrwale realizując rzeczy poniżej umiejętności, doświadczenia, kompetencji i za śmieszne pieniądze. Druga „korzyść” jest wewnętrzna, jest ona równoznaczna z korzyścią zarządców instytucji. Tak więc zarządca „realizuje” coś – jest świetnie i wszyscy uwijają się jak w ukropie przy „jego” projekcie. Szeregowy pracownik przy „swoich” projektach już nie ma tak dobrze, jest zostawiony sam sobie. Instytucja działa swoim torem, dostojnie, pouczając, co należy zrobić i egzekwując wszelkie możliwe przerwy śniadaniowe, a także usiłując zwalić maksymalnie wiele na nieszczęśnika, który ośmielił się mieć „swój” projekt. Ciekawe jest także takie zjawisko, że projekty dyrekcji są projektami instytucji, natomiast projekty pracownika są tylko „jego”, z mojego wieloletniego doświadczenia wynika, że zawsze traktuje się je jak wstydliwe ukręcanie jakiegoś własnego interesu, godną potępienia prywatę.

Uogólniając zatem, można powiedzieć, że działanie na korzyść instytucji to działanie wg widzimisię szefa. Szef to instytucja? Król Słońce? Raczej gra, znana i ciągle stosowana z powodzeniem.

Chcąc pracować w instytucji, musisz zaakceptować jej prawa. Musisz wejść w G R Ę.

Graj więc, że jedynie szef wie, co to jest korzyść instytucji. Graj w grę, że jesteś zawsze winny/winna. Najbardziej interesująca jest „wina” gdy nie wiesz, co jest grane. To zresztą częste. Gdy w twoim przekonaniu wykonujesz coś, co wydaje się jak najbardziej po linii instytucji, gdy wykonujesz to, do czego cię zatrudnili, ręczysz za to sobą, tymczasem – okazuje się, nic bardziej mylnego. Jak były minister Kaczmarek możesz okazać się tym złym, bo nie uprzedziłeś, że byłeś w PZPR. Tym PZPR-em dla ciebie okażą się bez wątpienia „zbytnie ambicje”. Te ambicje, udając, że tego nie robisz, musisz złożyć w ofierze instytucji: zrobić to przez nią i dla niej (dlaczego kojarzy mi się to z kultem?). Związek „zbytnich ambicji” z „korzyścią instytucji” jest jasny i też należy do porządku gry. Wiadomo, że te pierwsze nie mogą się ostać, bo świadczą o podkopywaniu wspaniałego monolitu instytucji, która nie znosi indywidualizmu w wykonaniu każdego oprócz szefa. Jednak niczym koszmaru majaczącego na horyzoncie należy wystrzegać się także „ambicji za małych”.

Jakie ambicje są więc mile widziane? Mile widziana jest – jak świat światem – gra, że jesteś głupsza / głupszy niż w rzeczywistości i że jesteś właściwie niedojrzałym, zagubionym dzieckiem we mgle, oczekującym od twego szefa nieskończonej pociechy, wsparcia, głaskania po główce – i tyle.

20.8.07

Szczęście

Ostatnio stęskniłam się za literaturą piękną. Clou literatury pięknej stanową dla mnie zaś eseje, ta "cukiernia ciast trujących" wedle niezapomnianej definicji Rafała Grupińskiego, dotyczącej tekstów zamieszzcanych w "Zeszytach Literackich".

Sięgnęłam więc nie po - co prawda - Herberta, nie po Czapskiego (notabene, czy nie wylaliśmy dziecka z kąpielą odrzucając całkowicie "ten" sposób pisania o sztuce?), lecz po Giorgio Agambena. "Profanacje" - pierwsza jego ksiażka wydana po polsku, w dobrym przekładzie Mariusza Kwaterko. Czytam to streszczenie poglądów i postawy intelektualnej włoskiego myślciela, czytam jego rodzaj "opus magum", chociaż w miniaturze - i niebezpiecznie mi się ono zbliża do wyklętych w Polsce... właśnie Herberta i Czapskiego. I dobrze się go czyta! Z przyjemnością - a to jest kategoria dla mnie jeśli nie decydująca o wyborze lektury, to przynajmniej bardzo ważna.

I tu, i tam swobodny literacki styl. I tu, i tam, emocje własne wynikające z obcowania ze sztuką o długiej tradycji, i erudycja sięgająca korzeni cywilizacji śródziemnomorskiej. Oczytanie w mitach, biegłość w tradycji literackiej i humanistycznej, rodem z humanistycznego gimnazjum, gdzie piłowano grekę i łacinę... (Niestety, greki i łaciny nie znam, ale znam francuski i włoski - trzeba wreszcie zrobić z nich jakiś użytek!)

Tak więc, Agamben, mimo że bożyszcze nowej lewicy, to i dla "tradycjonalistów jak najbardziej strawny.

***

Dzisiaj jednak o dzieciach - i o szczęściu. U Agambena trafił się miły, mały rozdzial-esej o szczęściu (Magia i szczęście). Szczęście więc dlatego jest szczęściem, bo oczuwamy je jako cud. Jest nieoczekiwane i niezasłużone. Szczęście może się zdarzyć niezależnie od nas i naszych wysiłków. Wiedzą o tym dzieci. I dlatego tak lubią bajki. Bo bajki mówią o nierzeczywistych zdarzeniach, o tym, co nie jest od nas zależzne i co może jednak się nam zdarzyć - i co w zwiazku z tym powinniśmy w dwójnasób docenić. Agamben pisze: Przemożny smutek, ogarniający niekiedy dzieci, bierze się zapewne właśnie ze zrozumienia, że nie potrafią czarować. Sukcesy, które zawdzięczamy swoim zasługom i wysilkom, nigdy nie przynoszą nam prawdziwego szczęścia.

Szczęście i smutek? Tak, jak najbardziej. A przecież dzieci czują szczęście w sposób prosty. Widok zachodu słońca, zapach łąki czy siana, głos świerszczy na sierpniowej łące, przeczytanie fajnej książki. Spotkanie kogoś fajnego, znalezienie czerolistnej koniczynki. Cuda są zwykłe. ale łączą sie one z rzeczami niezwykłymi. Szelesty pod podłogą, hałasy w uśpionym domu w nocy. Nie chodzi zresztą o duchy. Chodzi o dostrzeganie raczej niezwykłości w codzienności, w zwykłych zdarzeniach, do których dorośli przywyczają się tak bardzo, że w ogóle ich ani nie dostrzegają, ani doceniają.

Równolegle z Agambenem czytałam powieść Marthy Grimes "Hotel Paradise". Ci, co mnie znają, wiedzą o mojej słabości do kryminałów. Niniejszym obwieszczam publicznie: jestem od nich uzależniona! (Ale tylko od dobrych, nie od bylejakiego chłamu) "Hotel Paradise" to jednak nie jest klasyczny kryminał. To raczej opowieść o dojrzewaniu, także mająca przecież swoje wzory w historii literatury. Powieść ta mnie zachwyciła i wciągnęła bez reszty. Otóż, dwunastoletnia dziewczynka, Emma Graham, prowadzi śledztwo. Ale to nie jest typowe, o nie! Narratorką jest właśnie ona, i wszystko tu się waha pomiędzy dorosłością a naiwnością. Opis amerykańskiej prowincji kojarzy mi się ze znakomitym filmem Roberta Altmana "Kto zabił ciotkę Cookie?". Jest tu mianowicie i krytyka, a wiele sympatii i zrozumienia dla tej właśnie prowincji i jej zatęchłości. Tutaj więc, pracując dorywczo jako kelnerka w podupadłym hotelu należącym do jej rodziny, pracuje Emma. Jest ona nad wiek dojrzała, bo nie ma w okolicy dzieci w jej wieku (nie licząc zarozumiałego i wykorzystującego ją jej brata, zafascynowanego teatrem). Zaprzyjaźnia się więc z dorosłymi, albo na tyle wrażliwymi i inteligentnymi, by sprawnie porozumiewać się z dziećmi w jej wieku, bądź po prostu wyrzutkami społeczeństwa, którzy są w staie zrozumiec dwunastoletniego, wrażliwego człowieka. Emma przyjaźmi się z szeryfem. Zaskarbia sympatię dwóch wioskowych głupków, którzy - jak się okazuje - byli świadkami zbrodni sprzed czterdziestu lat. Jednak, co najważniejsze, sama dorasta. Zaczyna rozumieć, że najważniejsze jest niewyrażalne, "niewidoczne dla oczu". Osiąga prawdziwe szczęście, mimo że się mieni osóbką niewrażliwą. Tyczasem jej charakterystyki ludzi świadczą o niesamowitej wrażliwości. I również o otwarciu na nietłumaczalne. Śmiem twierdzić, że mimo że ją wykorzystują, to Emma genialnie potrafi uchwycić sedno spraw w danym momencie. Rozumie też czas. W tym wieku czas najbardziej się dłuży i wydaje się nieskończony. Bez zmian. Właśnie wtedy najbardziej prawdopodobne jest przypuszczenie, że będziemy żyć wiecznie. Bo cały czas spełnia się to, co załatwili dla nas rodzice, a jesteśmy jeszcze za mali, by zadziałać na naszą rzecz sami. Czas więc wisi nad nami. Ponieważ jednak nie jesteśmy odpowiedzialni za nasz czas, szczęście może nam się przytrafiac - mimo że go nie doceniamy. Opisy przyrody, Jeziora Duchów autorstwa Emmy, nad którym czuwała bladym świtem, świadczą właśnie o tym. Wtedy doznawała niezasłużonego poczucia spokoju i szczęścia.

W końcu obejrzałam też film Tony Gatlifa "Mondo". To film, który poprzedzał jego wielki sukces - "Gadjo Dilo". I ten film stanowił dla mnie rodzaj podsumowania rozważań o dzieciach. W filmie występuje cygański chłopiec, który początkowo uznawany jest za obcego, przybłędę. Ma 10 lat i wszystkim ufa. Interesują się nim - oczywiście - nie tzw. normalni ludzie, tylko ci, co funkcjonują z boku, na swoją modłę, własnym tempem. Mondo zaprzyjaźnia się z tymi, którzy go respektują, Pojawia się w Nicei nagle - i podbija serca ulicznych akrobatów, magika, rybaka, który uczy go czytać i wędrowniczki, która osiadła właśnie tam. Wszyscy rozumieją, że dla chłopca wolność jest niezbędna jak powiete. Ale życie i jego biurokratyczna logika tego nie respektują, Nicea traci chłopca - i jak głosi narracja filmu - w mieście nie było już tego światła, co dawniej i wszystkim brakowało radości.

14.8.07

Jak instytucje zwalają odpowiedzialność na Bogu ducha winne „ofiary”

Uwaga! To będzie nudne, ale zostałam doprowadzona do ostateczności. Zawsze w takich sytuacjach obiecuję sobie już nigdy w życiu nie pracować z polskimi instytucjami artystycznymi i zawsze potem dzieje się coś, co sprawia, że na współpracę tę się zgadzam. Polskie instytucje artystyczne posiadają w sobie bowiem bezwład i bezrefleksyjność, co powoduje ich kompletność: istnieją jakby w bezczasie i same dla siebie. Ani nie potrafią zadbać o uzasadnienie własnej egzystencji, ani o własnych pracowników / sojuszników, ani właściwie o nic i o nikogo. Po prostu istnieją, bo istnieją. Do tego zdaje się sprowadza biurokracja?

Zawsze zdumiewa mnie łatwość zwalania odpowiedzialności za swoje czyny przez instytucje na tego, kto akurat im się napatoczy po drodze. Nie żeby ten ktoś specjalnie im się naraził czy coś. Ot, po prostu się przydarzył, biedak, i mu jakoś zależy, podatny on na szantaż swą obowiązkowością, bo np. zdarzyło mu się jakimś cudem firmować jakieś wydarzenie w instytucji. To zwalanie odpowiedzialności dokonuje się jednak kompletnie bezrefleksyjnie, automatycznie – powiedziałabym – bez żadnych podstępów. Jest to po prostu sposób postępowania instytucji w Polsce, powszechny tutaj.

Tak więc zdarzyło się, że współfirmowałam pewne wydarzenie. Wydarzenie – wbrew bezwładowi instytucji – dość udane. Chociaż, jak się bardziej przyjrzeć, to instytucja naprawdę zrobiła wiele (oczywiście, nie zdając sobie z tego sprawy), żeby nie wyszło. Zła organizacja pracy, brak porozumienia z nami, wprowadzanie ważnych elementów wydarzenia bez konsultacji z jego autorami. Tak czy siak, nie skończyło się wpadką ze względu – o paradoksie – na jednak chaotyczność i przypadkowość działania instytucji.

Teraz, od kilku miesięcy czas na wydanie publikacji. Rzecz jasna, nastąpiło duże opóźnienie, oczywiście, nie z naszego powodu. My dostarczyłyśmy wszystko na czas. Powodem jest niedbalstwo, bezmyślność i kompletny brak profesjonalizmu pracownika instytucji, która musi przez niego zwracać dotacje.

Jak zostało ustalone w czasie niezbyt przyjemnych negocjacji, kiedy instytucja dziwiła się naszym pytaniom dotyczącym rzeczy rzekomo oczywistych, instytucja nie chce nam płacić za koncepcję publikacji, zamówienie tekstów i opracowanie innych materiałów, nie mówiąc już o redakcji. Jest zdziwiona, bo do tej pory, wg niej, autorzy wydarzeń, pisali teksty i redagowali publikacje i to było zrozumiałe samo przez się. Tzn. dostawali tylko honorarium za teksty, a reszta – za friko, zapewne w imię odpowiedzialności za własne wydarzenie. Tak się jednak składa, że to wydarzenie było organizowane przez instytucję, więc nie widzę powodu, dla którego mam poświęcać za darmo swój czas i pracę.
Odzywa się tutaj zatem:
typowe dla Polski lekceważenie pracy twórczej i praw autorskich
typowe dla instytucji oszczędzanie na czyjejś pracy twórczej, regułą skądinąd jednak jest, że nie płaci się w ogóle lub zbyt mało autorom, ale tym, którzy wykonują prace od nich zależne, np. tłumaczom tekstów czy realizatorom katalogów się płaci – ciekawe, prawda?

Nie dość jednak na tym. Ponieważ myśmy się zdystansowały od redagowania publikacji i w ogóle prowadzenia jej (a – przypomnę – zostałyśmy przez instytucję jakby wynajęte do wydarzenia, nie pracujemy tam, nie mamy żadnych umów na publikację i inne rzeczy towarzyszące wydarzeniu), pracownicy instytucji zaczęli czuć się zagubieni.

I tu otwiera się pole do szantażu. Po pierwsze, szantaż ze strony tych, co zostali zatrudnieni z zewnątrz przez instytucję do wykonania projektu i składu publikacji. Tak się składa, że to kolega, nie mający z instytucją nic wspólnego. Długo broniłam się przed jego uwagami, żebym „coś z tym zrobiła”, no bo przecież to firmuję. Problem w tym, że – powtórzę – instytucja nie chciała mi zapłacić za redakcję, koordynację prac itp. Oczywiście, sama – przez swoich pracowników – nie zadbała o to, czego mi nie była w stanie zapłacić (jak to, przecież to zrobi się samo, tak odpowiadała mi instytucja na dociekliwe pytania), jakby licząc, że w końcu się złamię i te prace sama wykonam. Kolega więc, załamany skalą opóźnień i zaniedbań, w końcu wymógł na mnie (choć wcale nie musiał!) interwencję w instytucji. Instytucja w osobie dyrekcji była przerażona skalą zaniedbań. Przerażenia jednak nie przekuła w czyn. Zgodziła się tylko łaskawie, a nawet rozzłoszczona, bym w końcu ja, mimo, że mój urlop (ale kogo to obchodzi) zrobiła tę redakcję publikacji, której jej pracownik nie jest w stanie zrobić, mimo już trzymiesięcznego opóźnienia. Oczywiście, ja mam to zrobić za darmo, w imię tego, żeby wstydu nie było mi prezentować później wydawnictwa do mojego wydarzenia. To właśnie drugi wątek szantażu. Ale co to kogo obchodzi.

Co dzieje się dalej w ciągu tej nudnej opowieści? Myślicie, że to koniec? Niedoczekanie! Czas płynie, publikacji ani widu, ani słychu (pracownicy instytucji muszą odbyć urlopy, naszymi nie przejmuje się nikt, nikt więc z instytucji nie informuje nas o jakimkolwiek harmonogramie, przerwach itp., ot, po prostu, kiedy im w duszy zagra, to piszą do nas – niezależnie od momentu – że musimy coś zrobić z dnia na dzień, np. po miesiącu czekania i braku informacji z ich strony itp. – i wtedy okazuje się, że byle pretekst wystarczy, żeby nas oskarżyć o… opóźnienia: np. brak naszej zgody na przypisy, które to zaproponowano nam tonem nie budzącym sprzeciwu, po dwóch miesiącach ciszy, żeby je uzupełnić z dnia na dzień). Nagle więc czas przyspiesza i wtedy kiedy kolega-składacz katalogu oraz my idziemy na urlop, instytucja budzi się z letargu i nie bacząc na to, że ja zrobiłam za darmo dodatkową korektę, i że została już opracowana wersja katalogu do druku, przysyła nam… redakcję językową tekstów, w Wordzie, czyli to, co powinna była zrobić na samym początku, w „miesiącu maju”. Mamy już „miesiąc sierpień”, rzeczy poszły naprzód… I ja już nie mam siły. Doszło do tego, że instytucji właściwie udało się mnie obarczyć odpowiedzialnością za to, nad czym odpowiedzialności mieć nie mogę (bo jak można czuwać nad czymś tak bezwładnym, jak leniwa i bezwładna instytucja kultury, nie mająca pojęcia jak wydaje się publikacje. w innym mieście i nie chcącą mi zapłacić za tę pracę?) teraz to już właściwie moją winą jest to, że nikt nad tym nie panuje. Instytucja skwapliwie uchwyciła się tego, że się odezwałam, że zrobiłam tę dodatkową korektę… Już wróciła na swe właściwe, spokojne tory.

A ja już nie mam siły. I nie będę współpracować już nigdy z żadną instytucją. Obiecuję! Będę twarda! Nie dam się żadnemu szantażowi! To instytucja odpowiada za własną produkcję, a nie kuratorzy wbrew niej, choćby przez nią – na własną zgubę – zaproszeni!

***

Moi drodzy czytelnicy. Pora na apel. Pora sprzeciwić się powszechnemu w naszych instytucjach lekceważeniu pracy twórczej. Wkładowi umiejętności, własnego doświadczenia i niewidocznemu wkładowi pracy, włożonemu w projekty wystaw, wydawnictw i innych wydarzeń! Pora powiedzieć „nie” tym złośliwym komentarzom „ty nic nie robisz” (bo nie siedzisz przy biurku od 8:00 do 16:00), albo „jesteś za ambitna”, albo „skupiasz się tylko na swoim”. Sprzeciwić się niewydolności instytucji, które organizacyjnie nie są w stanie podołać zorganizowaniu wydarzeń. Ale także temu, że nie płaci się nam dostatecznie. Honoraria w Polsce są haniebne – haniebnie niskie. Pora powiedzieć to wreszcie jasno: jeśli instytucji nie stać na zapłacenie porządnego honorarium artyście czy też kuratorowi, to nie powinna zabierać się za organizowanie wystaw! Bo przecież pasożytuje na tych, którzy są podstawą jej istnienia.

9.8.07

„Najgorsza wystawa w ogóle”

Tak zatytułował swoją relację z Documenta 12 zdesperowany krytyk z brytyjskiego „Telegrafa”. Lubię anglosaski sposób pisania o sztuce, recenzowania wystaw, bo krytycy nie przebierają w słowach, są ostrzy i wyraziści. Czytelnicy znają tę konwencję. Richard Dorment zakończył swoją recenzję następująco: To wystawa zorganizowana przez dwójkę pozerów, przeznaczona dla studentów szkół wieczorowych i ludzi, którzy nie lubią sztuki.

Trudno nie zrozumieć desperacji. Krytyk „Telegrafa” ma wiele słuszności. Wytyka kuratorom właściwie wszystko najważniejsze. Zły gust, słabi artyści, niejasność ideowa wystawy i jej niekonsekwencja. Pastwi się m.in. nad przypomnieniem Mary Kelly, klasyczki 2 fali feminizmu. Rzeczywiście, Kelly powraca pracami zaangażowanymi – i tyle można o nich powiedzieć. Prace te są zwyczajnie słabe, rozczarowują. Długi pas fotografii z opowieścią o uciekinierze z Kosova. Szklany domek i półki, na których znalazły się opowieści o ruchu kobiecym i manifestacjach z lat 60. Największym grzechem tegorocznych Documenta jest bowiem – według Dormenta – jednowymiarowość zebranych prac. Nie mają one drugiego dna, są banalnie proste do odczytania.

Jest coś słusznego w tej obserwacji, ale nie do końca. W Documentach autorstwa Rogera Buergela i Ruth Noack znalazła się bowiem pewna, chyba niezamierzona dwoistość. Przecież, z jednej strony utrzymując w tajemnicy właściwie wszystko, co związane z wystawą, nie ujawniając prawie listy nazwisk – na którą przecież wszyscy zawsze bardzo czekają -, nie bawiąc się w objaśnianie idei kuratorskiej, co przez jednych jest brane za nonszalancję, a drugich (m.in. Piotra Kowalika w lipcowej "Sekcji") za chowanie się w cieniu, schodzenie kuratorów na drugi plan, akcentowanie, że nastąpiło jakieś przesilenie i kuratorzy nie są już tacy ważni jak do niedawna, przecież więc postępowali jednocześnie odwrotnie. To znaczy deklarowali, że nie interesuje ich sztuka skomplikowana, wymagająca dodatkowych objaśnień, zawierająca tajemnicę. Wszystko ma być tutaj czytelne i proste. A może nie ma w tym sprzeczności?

Dla mnie Documenta 12 wciąż nie są wystawą łatwą do rozszyfrowania. Pierwsza moja reakcja była taka, że to wystawa bardzo intelektualna, nie rozumiałam jednak zasady dobrania prac. Wystawa więc od początku była niejasna kłóciła się z moim gustem, z moimi wyborami. Taka Cosima von Bonin, której sztukę Buergel i Noack uczynili jednym z leitmotivów Documenta 12 z pracami, które w sposób wręcz nachalny były aestetyczne, w ogóle mnie nie przekonała. Olbrzymie pluszaki? Wielkie blejtramy obleczone kraciastymi patchworkami? Według katalogu, który także odchodzi od tradycji, bo jest raczej przewodnikiem, który zawiera skrótowe noty o artystach, niezwykle ważne w twórczości von Bonin jest odnoszenie się do problematyki opakowania. Nienowe to, ale też nie o to chodzi. W ogóle mnie ani wybór Bonin, ani interpretacja na poziomie dobrego studenta historii sztuki, nie przekonuje. Bo nieustannie w Kassel towarzyszyło mi poczucie, że widzę jakieś kopie czegoś, co istnieje gdzieś na świecie w lepszych wersjach. Że to są jakieś nieudolne kopie, których pierwowzorów z jakichś względów nie dowieziono.

Wracając do przykładu von Bonin, i do tego, co opublikowano w katalogu. Gdzie jest umieszczenie tej artystki wobec całej wystawy, dlaczego akurat jej prace stanowią jeden z wątków przewodnich, nici Ariadny w labiryncie Documenta? Nie ma, tak jak nie ma objaśnień dotyczących wszystkich innych artystów – z Chin, Afryki, Europy Wschodniej, Ameryki Południowej, Australii, a także dotychczasowych centrów świata; nie ma ich ani w stosunku do dzieł historycznych, ani nowych. Nie więc dziwnego, że w trakcie oglądania Documenta 12, co nie było łatwe także i ze względu na niesamowity tłum szturmujący sale wystawowe, zaczęło we mnie dojrzewać podejrzenie, że to nie kuratorzy się wycofali – że to my tylko tak z grzeczności czy zaskoczenia tak to nazywamy strategią – że to raczej dowód ich słabości, że zabrakło wizji, charyzmy, osobowości. Że Noack i Buergel polegli, biedacy, pod ciężarem, który wzięli sobie na barki. Bo wszystko miało być tutaj inaczej, a „inaczej” tu oznacza w pewnym sensie przynajmniej dojścia do punktu wyjścia, dziwny miks poprawności politycznej z poszukiwaniem stabilnej siatki wartości: odwołania do historii – i awangardy lat 60., i historii dawnej, ale w wersji sztuki orientalnej. Odwołanie do starych metod wystawienniczych, odejście od white cube’a, no i odwołanie się do bożka współczesnych instytucji artystycznych: edukacji. Jedynego remedium na alienację współczesnej sztuki.

Wenecja, o której pisałam w poprzednich postach nie ma takich ambicji ani złudzeń, co świadczy dowodnie o tym, że jest to impreza komercyjna. A w Kassel – parafrazując Baudrillarda – istna orgia edukacji. Mnóstwo ludzi zasłuchanych w audioguides, zawieszone na smyczach jak niektórzy noszą komórki. Mnóstwo także oprowadzanych grup, co chwila. Na ile zdołałam się zorientować, wyjaśnienia są przekazywane na poziomie podstawowym, o czym jest dana praca, w jakim otoczeniu i momencie historycznym powstała (szczególnie ciekawe było posłuchać o Zofii Kulik i Polsce).

Stąd ja bym jakąś nić przewodnią wystawy nazwala „całe zło tego świata”. Postawa kuratorów jest jednak nowa. Oni ani się nie zastanawiają co sztuka może, nie deklarują umiarkowanego optymizmu, jak Charles Esche w poprzednim Biennale Stambulskim (notabene, Hou Hanru deklaruje w ogóle optymizm dotyczący świata doby globalizacji – tegoroczne Biennale w stolicy Turcji będzie zatem równie ciekawe jak poprzednie), oni patrzą na sztukę zaangażowaną poprzez język, poprzez formę! Gdy dochodzę do tego odkrycia, wreszcie coś zaczyna mi się zgadzać. Przecież jednym ze skąpo wydzielanych przez Buergela i Noack „haseł” przewodnich Documemta 12 jest modernizm – a dokładnie wielokrotnie cytowane już pytanie: „czy modernizm jest naszą starożytnością?”. Nie spotkałam się z próbą interpretacji tego, co też kuratorzy mogli mieć na myśli. A zapewne modernizm jest dla nich tradycją nowoczesności w ogóle, a „starożytność” określa po prostu tradycję. Coś, co przeszło, ale jest podstawowe dla naszej tożsamości.

Wystawa jest więc jakby wędrówką po historii formy.

Wiele pisano złego o ustawieniu wystawy i architekturze, która szczególnie rozczarowuje. Kryształowy Pałac czyli Aue Pavillion zasługuje na kpiny, bo przypomina bardziej gigantyczny NRD-owski barak, pamiętam takie z czasów PRL-u, ustawiane z prefabrykatów. Labiryntowa przestrzeń bez podziałów, duszno, ciemno i wszędzie tak samo. Powtarzalność pewnych nazwisk w każdym miejscu, kolorowe ściany, odejście od postindustrialnych wnętrz w stronę „salonu”, mało wideo, pomysłowość w ustawieniu prac – to wszystko, choć rzeczywiście niestereotypowe, opłacone zostało wielkim wysiłkiem, jaki musiano włożyć, żeby wystawa różniła się od innych. To wysilenie jest wyczuwalne w wystawie. Zupełnie nie rozumiem takich chwytów jak ułożenie (słabych) rysunków Trishy Brown, oprawionych w solidne ramy, na podłodze. Nawet usilne poszukiwanie innych niż zwykle występujący na tego typu wystawach artyści – choć zasługuje na szacunek – także okupione zostało wysiłkiem, którego wynikiem jest jednak porażka. Świetnie, że nie musimy znowu podziwiać rysunków i rzeźb Louise Bourgeois czy obrazów Marlene Dumas, która uczestniczyła chyba w każdej wielkiej wystawie przełomu la 90. i 2000. Jednak Juan Davila, Charlotte Posenske czy John MacCracken nie wydają się być dobrymi kandydatami na aż- tak-ważnych artystów.

Na koniec chwila wyliczanki. Documenta mimo wszystko dostarczyły odkryć, choć jest ich o wiele za mało jak na wystawę o wielkich ambicjach. Tak więc Hito Steyerl i zwłaszcza film pokazany we Fridericianum o japońskiej sztuce wiązania kobiet w różnym stopniu obnażonych. Jednak już następny film tej artystki (a mam w głowie także jej poprzedni, November, który zachwycił mnie na Biennale w Sewilli, 2006 i który udało nam się pokazać na wystawie „Last News” w gdańskiej Łaźni) wzbudził we mnie podejrzenia, że wszystkie swe dzieła Steyerl konstruuje w ten sam sposób: oparte są na zasadzie śledztwa, poszukiwania ludzi, filmów, zaginionych zdjęć itp., co otwiera pole do dywagacji autobiograficznych, refleksji i robieniu filmu, jego stosunku do rzeczywistości, o prawdzie i fikcji.

Następnie chwalony chyba przez wszystkich płaszcz ze świetlówek i żarówek Japonki Tanaka Atsuko z działającej w latach 50, grupy Gutai, potężne malarstwo Lee Lozano z dodatkową atrakcją dla publiki: pamięcią o jej zachowaniu wobec kobiet. Bela Kolařová z Czech z jej „kobiecymi” pracami jednocześnie wyrażającymi poczucie duszności w „demoludach”, tę drugą uwagę można odnieść także do dokumentacji „prywatnych” performances Jiriego Kovandy z jego mało widocznymi wystąpieniami na ulicy, czy Jona Grigorescu z performances we własnym mieszkaniu w Bukareszcie, albo gdzieś w jakimś lesie… (trochę mi się to kojarzy z teatrem Mirona Białoszewskiego). Na pewno odkryciem była Eleanor Antin i jej wielkie przedsięwzięcie kostiumowe osnute na historii Florence Nightingale, a także zbiór próbek z krwią poetów, Mira Schendel z kapitalną rzeźbą (?) minimalistyczną, Nasreen Mohamedi z rygorystycznymi rysunkami i stronami z dzienników, jakby z awangardy lat 60. ale nie ze Stanów czy Europy, ale z Iranu. W dalszym ciągu wyliczenia pojawia się Sanja Iveković z kapitalnym prywatnym performance w chwili odwiedzin Zagrzebia przez Tito i z polem maków, które rozkwitły w chwili naszego przyjazdu, tuż przed Fredericianum. Jest też Aoki Ryoko z delikatnymi rysunkami swoją nieregularnością kojarzącymi mi się z fotografiami przyrody Moniki Wiechowskiej, Dias & Riedweg z wizjami ludowej, ale i jednocześnie wielkomiejskiej kultury Ameryki Południowej, Halil Altindere z doskonałym, niezwykle prostym, a jednocześnie niezwykle przez to emocjonalnym filmem pokazującym opłakiwanie (przez mężczyzn) pewnego kurdyjskiego plemienia. W rubryce „sukces” usytuowałabym też Danicę Dakić – zapewne jedną czterdziestu specjalistów od problematyki lokalnej zaproszonych przez kuratorów do współpracy. El Dorado to film o nastolatkach-uchodźcach przebywających w Kassel, ich opowieści rozgrywają się na tle fantastycznych tapet z Muzeum w Kassel właśnie. Chciałabym także przywołać tutaj Andreę Geyer z jej jakże osobistym dziennikiem fotograficznym i niesamowicie erudycyjnym tekstem – dotyczącym rzeczy wcale nie osobistej, bo losu Indian i ich ziem w Ameryce Północnej i Stanach.

Tak więc to, co pokazuje na Documenta Zachód, to albo „czysty” formalny modernizm, albo sztuka „zaangażowana”, natomiast inne kręgi geograficzne przywoływane są ze względu na pokrewieństwa formy. Zachwyciła mnie np. Sheela Gowda z rzeźbą-instalacją z gumowego węża. Tymczasem, gdyby pokazać natychmiast przecież kojarzące się z tą prace Evy Hesse, to zabrakłoby odniesień do hinduizmu (o których zresztą przeczytałam w katalogu, bo na wystawie wcale nie były oczywiste).

Jeszcze krótko wyliczę rozczarowania: Peter Friedl z słynną wypchaną żyrafą, Harun Farocki ze zbyt przekombinowaną wideoinstalacją o fubolu, Johanna Biling z rozwlekłą wideo-balladą o nauce żeglowania, Yael Bartana z produkcyjniakiem o odbudowie palestyńskiej wioski przez dzielnych ochotników z Izraela. Łukasz Skąpski upierał się, że nie rozumiem tej pracy i że jest w niej zawarta ironia. Jeśli rzeczywiście, to ja tej pracy jeszcze bardziej nie rozumiem.

Przesłuchanie

1 sierpnia zostałam przesłuchana na policji. Co takiego się stało? Nic nowego, ciągle to samo: sprawa Gumy Guar i udziału czeskiej grupy w wystawie „Bad News” z zeszłego roku i z bytomskiej Kroniki.

Sprawa jest badana przez policję, tym razem zbierane są zeznania pod kątem możliwości popełnienia przestępstwa obrazy głowy obcego państwa na naszym terytorium.

Sebastian Cichocki także był przesłuchiwany.

Ciekawi mnie czy bytomska policja dotrze do czeskich artystów (a dotrzeć do nich nie jest wcale trudno: mają chociażby własnego bloga) i ich przesłucha.

Jedno jest pewne: komuś bardzo zależy na tym, żeby coś z tego wyniknęło i sprawcy zostali "przykładnie ukarani". I żeby ktoś miał z tego korzyść.

8.8.07

„takie piękno”

Jak wszyscy pojechałam do Wenecji. Przedtem jeszcze czytałam komentarze w „Obiegu”. Nie chciałam jechać na otwarcie, bo pragnęłam uniknąć tłumu znajomych i poczucia, jakbym w ogóle nie wyjeżdżała z Polski, a niezwykła scenografia dookoła liczy się najmniej. Chciałam znaleźć się w innym tłumie: nie profesjonalistów, tylko amatorów sztuki, pielgrzymujących do Wenecji z różnych stron świata. Samych Wenecjan przecież w Wenecji jak na lekarstwo i nie lubią oni spotykać się z przyjezdnymi, więc na kontakty z miejscowymi nie liczyłam.

Co do „Obiegowych” komentarzy, zdjęły mnie zazdrość i podziw dla mądrości, ale przede wszystkim umiejętności niezwykle szybkiego wyrobienia sobie własnego zdanie przez autorów. Konieczność szybkiego napisania tekstu, i to tekstu wyrazistego, zawierającego celne obserwacje i klarowne opinie, zawsze przecież rodzi stres i podejrzenie, że za tę wyrazistość płaci się jakąś cenę. Cenę braku niuansów, stonowania, co jest zresztą bardzo dzisiaj w Polsce nie na czasie, bo jak inaczej można określić pochwałę stanu „ani białe, ani czarne”. Umberto Eco pisał w którymś z felietonów, że nie poznaje wywiadów ze sobą. Dziwi się, to ja mam tak ostre poglądy? Redaktorzy bowiem wyrzucają wszystkie „wydaje mi się”, „nie całkiem”, „chyba”.

Tak więc, ostra, wyrazista, klarowna opinia nie przynosi całej prawdy o wystawie. Często jest w niej wiele przesady. Oczywiście, recenzenci „Obiegu” są tych prawd świadomi, jednak przy czytaniu tych tekstów zaciekawiły mnie dwie sprawy. Po pierwsze: jak wiele w nich narzekania, po drugie zaś: jak bardzo budzą we mnie niedosyt. Zgadzając się zasadniczo z moimi wyborami i interpretacjami, nie zgadzają się bowiem w tonacji emocjonalnej.

Biennale Weneckie odgrywa ważną rolę w polskim życiu artystycznym. Powiedziałabym, zadziwiająco ważną i kompletnie niewspółmierną do jego roli w życiu artystycznym w ogóle. Biennale nie jest ani nowatorskie, ani nie wytycza ważnych szlaków, którymi będzie podążać sztuka przez najbliższe lata. Biennale to wydarzenie turystyczne przede wszystkim i potwierdzenie trendów, które wylansowane gdzie indziej, straciły swój impet i uległy uklasycznieniu. Krzyżuje się w nim wiele interesów. Przede wszystkim – jest to wielka impreza z kręgu pop-kultury, która udaje kulturę „wysoką” (bo jak je inaczej nazwać, skoro nawet Piotr Sarzyński na nie jeździ…). Jest tu i globalny rynek, jest i włoska, a raczej bardziej lokalna, wenecka ambicja, żeby przyciągać jeszcze więcej turystów poprzez kulturę i żeby rynek się kręcił, jest w tym oczywiście i sprawa prestiżu dla państw, zwłaszcza mniejszych, a mających jakieś ambicje kulturalne. No a dla hegemonów kulturalnych to z kolei problem jak tę hegemonię potwierdzić w czasach, które na ową hegemonię patrzą szczególnie krytycznym wzrokiem. Szczególnie archaiczny wydaje się aspekt nagród i wyścigu pawilonów narodowych. Sztuka przecież nie jest narodowa, artyści ciągle przecież podróżują. I jakie kryteria przykładać do oceny la Biennale di Venezia, skoro główne wystawy kuratorskie, zawsze z jakimś chwytliwym hasłem, które jednocześnie musi objąć współczesny stan świata, sztuki i jednocześnie musi być dobre marketingowo – to jeden świat, a inne światy to te nieszczęsne pawilony, z których każdy rządzi się własnymi kryteriami. Biennale pokazuję sztukę współczesną jako komercyjno-polityczne święto. Tego świadomi, cieszmy się nim po prostu o ile jesteśmy w stanie.

Dlatego – nie ukrywam – bawią mnie gorączkowe plotki i dyskusje towarzyszące obsadzie wystaw w pawilonie polskim. Na wystawie profesjonaliści z danego kraju oglądają najpierw „swój” pawilon, a potem porównują z innymi. Jak wypadliśmy w tym roku? Obciach czy zwycięstwo? Ale tak jest wszędzie. Francuzi np. mają to samo. Oj, jak bardzo obgadano Sophie Calle, która notabene i tak nie ma szans na Złotego Lwa, bo dwa lata temu dostała go jej koleżanka z Francji, Anette Messager (która akurat złote lata twórczości przeżyła bodajże z latach 80./90. i dostała nagrodę trochę za późno)…

Tak więc Biennale nie pełni żadnej decyzyjnej roli, ale potwierdza to, co zostało zatwierdzone gdzie indziej. Wskazuje jak wypadliśmy, jak widzą nas obcy (którzy są równie jak my skupieni na własnym pawilonie), jak wyglądamy w porównaniu z innymi – to tematy dyskusji rozbrzmiewających długo przed otwarciem Biennale i długo po nim. Ciekawe zresztą, że w tym roku nie było tak wielu dyskusji jak wokół wystawy Artura Żmijewskiego. Te dyskusje zresztą animował „Obieg”, który w przypadku – także firmowanej przez fgf wystawy Moniki Sosnowskiej – jakoś zamilkł. Nie wdając się w tej chwili w interpretacje pracy Sosnowskiej, powiedziałabym: Biennale Weneckie jest zdecydowanie przeszacowane w polskim życiu artystycznym.

Tak więc tym razem w Wenecji nie musiałam wyrabiać sobie konkretnego zdania. Mogłam błąkać się w natłoku wrażeń wizualnych i informacji, jakie dostaje się na wielkiej wystawie. Mogłam dać się przyciągać przez jedne prace i odpychać przez drugie. A poza tym przyjechałam na dłużej. Na dziesięć dni (a chciałabym i więcej). Ważność tegorocznej Wenecji? Czy zostało mi coś w głowie, czy rozpamiętuję, wspominam? Jednak nie. Wystawa Roberta Storra kojarzy mi się trochę z wystawą Marii Corral 2 lata temu w Pawilonie Włoskim. „The best of” współczesnej sztuki… Jej największe bolączki, jej największe gwiazdy. Głównym tematem nie jest już zaangażowanie, tylko spuścizna po modernizmie. Jak pozostać zaangażowanym bez złudzeń i bajeczek i roli sztuki w zmienianiu życia ludzi? Dlatego – w odróżnieniu od Moniki Branickiej – polubiłam pracę z nieustannie powtarzającą się katastrofą – samolotem pikującym w miniaturę Manhattanu (Charles Gaines). Jest w niej wiele zgryźliwej ironii. Wystawę zaczyna takze praca Luki Bova o tym, co zostało nam z awangard, z futuryzmu i nie ukrywam, ze mnie bardziej odpowiadsałby w tym miejscu Grzegorz Sztwiertnia, bardziej ineligentnie i przewrotnie po tę spuściznę wracający. A w ogóle jednak, jeśli pominie się milczeniem marketingowe hasło wystawy, czyli wezwanie „myśl zmysłami, czuj umysłem”, to ma się do czynienia z bardzo dobrze ustawioną ekspozycją, na której wbrew pozorom pojawia się dużo dobrej sztuki.

Dodatkowa zaleta tej wystawy to zadziwiająca łatwość oglądania takiego molocha. Gdy jednak przyjdzie mi mówić o moich odkryciach, będzie gorzej. Podobał mi się wojenny początek, to na pewno. Bardzo zachwyciłam się fotografiami z Bejrutu Gabriele Basilico. Ale miałam w pamięci więcej jego dzieł, nie tylko te dziwnie intensywne widoki z rozstrzelanego miasta, ale np. wspaniałe wizerunki Stambułu z ostatniego biennale w tamtym mieście, rozpiętym pomiędzy Wschodem i Zachodem. Został mi w pamięci na pewno projekt poświęcony parkowi w Maroku Yto Ibarra, ale też pamiętam o wiele lepszy zestaw prac tego autora z Sewilli 2006. Bardzo przypadły mi do gustu także moduły biurowe Christine Hill. Myślę, nie wdając się w szczegóły, że wystawa Storra dobrze grała całością. To przykład pokazu, w którym kurator nie dominuje, koncept też się nie wyrywa do przodu. Na samym początku jest p r z y j e m n o ś ć oglądania.

Moje odkrycia? W Padiglione d’Italia bardzo podobało mi się - znowu - wejście, a w nim praca Nancy Spero, trochę w stylu somatycznych prac Kiki Smith, z podwieszonymi, trochę karnawałowymi głowami, a także znakomity, jak zawsze Dan Perjovschi ze swoimi niby prostymi, a przecież bardzo subtelnymi rysunkami – komentarzami do świata art worldu i w ogóle zglobalizowanego świata – z punktu widzenia obywatela (jakże świadomego i pozbawionego złudzeń) naszej części świata.

Przede wszystkim jednak zachwyciłam się wideo Willie Dohertego. W Pawilonie Irlandii Północnej stworzył on coś bardzo zimnego. Trzy mocne wideo w samym środku dusznej i gorącej Wenecji, przy hałaśliwej Riva degli Schiavoni. trzy prace odnoszące się do języka filmowego i sugerujące coś, czego nie ma, co się nigdy nie zdarzyło, a zdarzyć się mogło (chciałabym kiedyś zrobić na ten temat wystawę). Doherty nie uległ pokusie pokazania za dużo, czemu ulega większość artystów (wystarczy przywołać chwaloną, a niezmiernie przegadaną wystawę meksykańską, Rafaela Lozano-Hemmera). Północne strumienie świadomości, James Joyce sztuki wideo. Niezwykle uwodzące.

Sophie Calle początkowo bardzo nas rozbawiła – wystawę oglądałam z siostrą Ingą, która jest psychiatrą i miała naprawdę trafne komentarze. Jednak z czasem przyszło rozczarowanie. Za dużo wszystkiego, zerwanie kochanka, które stało się leitmotivem wystawy, zostało przegadane. Choć z drugiej strony to potraktowanie sprfawy przez Calle jest bardzi prawdziwe. to takie mentalne międlenie sprawy, niedawanie jej spokoju, obsesyjne do niej wracanie. Interesuje mnie obecnie temat zemsty, ale i zemsta uległa tutaj rozwodnieniu, straciła swój ostry smak. Z przyjemnością zajrzałyśmy z Ingą do Tracey Emin, do której mam wielką słabość, tymczasem jednak artystka, wystawiająca w pawilonie brytyjskim, zaszkodziła sobie sama zamykając prace w ramki i „umuzealniając” pokaz. Isa Genzken reprezentująca Niemcy nie podobała nam się wybitnie – można tak wyliczać bez końca. Liczy się sama atmosfera, święto Biennale…

Wspomnę jeszcze może o rozmowie ze Storrem, którą przeczytałam w „Art Press” kupionym w Wenecji. Z kuratorem obecnego Biennale rozmawia Jean-Hubert Martin. Mowa jest o akademizmie konceptualizmu i że na naszych oczach następuje powrót do wartości estetycznych. Storr łączy estetykę z polityką, piękno z zaangażowaniem, mówi o renesansie spójnego i stałego systemu wartości i formy. tak, ta wystawa jest zdecydowanie próbą dania współczesnej wersji ekspozycji stałej w MoMA, z uwzględnieniem faktu, że ludziom ma się ją przyjemnie oglądać.

Ale połączenie gorącej, wysokociśnieniowej Wenecji ze sztuką nowoczesną nie wystarczyło. Żebym czuła, że to rewelacja, potrzebne mi było uczestnictwo w święcie Il Redentore, chodzenie po specjalnie budowanym co roku z tej okazji moście z Le Zattere do kościoła, oglądanie Regat następnego dnia, picie młodego wina z regionu Treviso, rozmowy w różnych językach, błąkanie się po mniej znanych zakątkach Wenecji, oglądanie fasad Palladia (zauważyłam, że dobra architektura działa uspokajająco), i przede wszystkim kilku Sacra Conversazione Giovanni Belliniego, z czołową z San Zaccaria. To wszystko, mimo, że nie obejrzałam wielu pawilonów i wystaw i zabrakło mi sił na kolejną odsłonę kolekcji Pinaulta w Palazzo Grassi, sprawiło, że tegoroczny pobyt w Wenecji uznałam za nad wyraz udany.

Na koniec niech wreszcie padnie "to" pytanie. Po co się jeździ do Wenecji?

Do Wenecji jeździ się dla niej samej. Jeździ się dla jej oszałamiającego piękna, dla jej melancholii, dla jej malowniczego umierania. Przyjmuję się ją z dobrodziejstwem inwentarza, z jej zarozumiałością, potworną drożyzną i z nastawieniem, że przyjdzie nam oglądać globalny ruch turystyczny w samym jego sercu. To, co Wenecja może ofiarować, warte jest tych ofiar.

A oto cytat z kryminału Donny Leon:
W trakcie powolnej przeprawy przez Canal Grande ze zdziwieniem zdał sobie sprawę do jakiego wyczerpania może zostać doprowadzony człowiek: przed nim wyrastał Pałac Dożów, zza niego wyłaniały się lśniące kopuły Bazyliki Świętego Marka, on zaś patrzył na te budowle, jakby były jedynie malowanym tłem nudnego, prowincjonalnego przedstawienia „Otella”. Jakim sposobem dotarł do punktu, w którym nie może podziwiać takiego piękna?
(Donna Leon, Słowo oficera, przeł. Maja Lavergne, Warszawa 2007.)