Już kiedyś pisałam na ten temat i tekst opublikowała „Twórczość”.
Patrzenie to temat w Polsce nie w pełni zrozumiany i niedoceniany. Różnica w podejściu do patrzenia w stosunku do polskich obyczajów uderzyła mnie gdy studiowałam w Rumunii. W 1995 przebywałam tam kilka jesiennych i zimowych miesięcy (termin nie jest zresztą zbyt ważny). Po prostu studia podyplomowe – Mastère - w zakresie zarządzania kulturą. Obowiązki związane ze studiami nie zajmowały mi całego czasu i korzystałam z uroków Bukaresztu na początku przemiany ustrojowej. Chodziłam do cinematheque (nie pamiętam jak to się po rumuńskn nazywało, ale było b. ambitnym kinem). Stałam się zagorzałą wielbicielką teatru, który przeżywał w tamtych latach swoje wielkie odrodzenie. Przeżywałam abstrakcyjne zupełnie doświadczenia oglądania sztuk w języku, którego zupełnie nie rozumiałam. Oglądałam tak np. Mewę Czechowa.
A jeszcze odwiedzałam artystów sztuk plastycznych w ich pracowniach. Wtedy poznałam Dana Perjovschiego i jego żonę.
Jednak i tak zostawał mi czas, który pragnęłam spożytkować zapuszczając się w miasto. Próby zanurkowania jednak w jedną ulicę dalej od głównej, przy której mieszkałam, kończyły się zupełną klęską i ucieczką. Otóż, na ulicach stali mężczyźni. Nie mieli oni nic do roboty przez cały dzień. Niektórzy sprzedawali na niewielkich straganach pestki słonecznika, wielu jednak stało w progach wejść do swoich klatek schodowych lub na chodniku. Bezbłędnie, jak w małym miasteczku lub na wsi, rozpoznawali we mnie przybysza z dalekich krain. Nie sądzę, żeby działo się to z powodu mojego typu urody. Było to raczej po ubiorze. Najśmieszniejsze jest to, że wtedy – jak i dzisiaj – cierpiałam biedę – jako kreatywno-merytoryczny pracownik sektora sztuki w Polsce. Tak więc, moje stroje a la Second Hand i India Shop, powodowały natychmiastowe rozpoznawanie mnie jako cudzoziemki. Prawodopodobnie jako tej, co przyjechała z bogatszych krajów Zachodu, co - doprawdy - pochlebiało wtedy Polsce. Mężczyźni ci mieli zwyczaj patrzeć intensywnie, z niespotykaną nigdzie siłą wzroku. Wiadomo, kraje Południa. Tak, znam to i w sumie akceptuję. We Włoszech, w południowej Francji czy Hiszpanii też ludzie - nie tylko mężczyźni – mają zwyczaj patrzeć na innych, wręcz gapić się intensywnie, nie wstydząc się ani nie spuszczając wzroku. Jednak jest w tym patrzeniu rodzaj równowagi, zaproszenia do interakcji, przyzwolenia na grę, jeśli tylko oboje patrzący są nią zainteresowani. Jeśli nie, po prostu przechodzi się dalej - i tyle. Jest w tym po prostu inne pojmowanie człowieka, którego spotyka się na ulicy: sensualność, cieszenie się życiem, ciekawość innych. Ani we Włoszech, ani we Francji, ani tym bardziej w Hiszpanii nie doświadczyłam takiej agresji i opresyjności spojrzenia. Jest w tym różnica płci, potęga pożądania, ale też świadomość, że kobiety są zupełnie nieważne i zależne od "nas" - mężczyzn (nawet tych, co cały dzień sprzedają pestki słonecznika).
Tak więc, w Rumunii, w Bukareszcie, w 1995 i 1996 roku doświadczyłam spojrzenia wygłodniałych, agresywnych samców, zdziwionych, że jakaś kobieta chodzi "luzem".
Po co o tym wszystkim piszę?
Bo ostatnio spotkałam się z pouczeniami, co powinien, a czego nie "poważny" krytyk.
Ja uważam, że poważny krytyk powinien przede wszystkim być sobą.
Nie powinien być osobą, którą obchodzą wyłącznie bieżące wystawy polskie i garstka wybranych zagranicznych; którą obchodzą wyłącznie bieżące rozgrywki; którą obchodzi wyłącznie rozdawanie cenzurek: kto w tej chwili jest najbardziej OK. Krytyk sztuki powinien być osobą nie tylko znającą dokonania współczesnej humanistyki (o co w Polsce nadal kuratorom i krytykom niełatwo), krytyk sztuki powinien być osobą wrażliwą na rzeczywistość.
Jeszcze a propos patrzenia i odwrotnej strony spotęgowanej widzialności.
Marek Wasilewski jakiś czas temu powiedział mi, że po powrocie z USA miał wrażenie przezroczystości. Ludzie na ulicach, w centrach handlowych i innych miejscach przestrzeni publicznej w Polsce patrzą i nie widzą tych, na których patrzą, przebijając ich wzrokiem na wylot. W Polsce często ma się więc wrażenie pełnej niewidzialności.
PS
Tymczasem jednak czuję się pod wyjątkową presją widzialności, bo okazuje się, że jestem czytana przez Wyjątkowo Ważne Osoby (skrót WWO).
Ma Pani rację o tych krytykach sztuki. Widać to po kuratorach i wystawach - mało jest projektów które podejmują tematy bliskie rozważaniom ludzi, ich rzeczywistości (albo mam spaczoną psychikę). Jest tyle wystaw (i konkretnych prac), które są produktami instytucji, rynku, historyczno-artystycznego dyskursu.. Dobry krytyk (czy kurator), to tak jak Pani mówi - ktoś kto zamieszkuje różne sytuacje; ktoś kto zanim jeszcze jest krytykiem i przywołuje konkretne realizacje - sam jest człowiekiem, istotą doświadczającą, myślącą, spekulującą.
OdpowiedzUsuńZa tydzień jadę do Gdańska na ostatni dzień wystawy Anety Szyłak w Wyspie ("O panice, obsesji..."), liczę że to będzie właśnie coś dobrego.
Pozdrawiam
Dzięki,
OdpowiedzUsuńtak, moim zdaniem też tak się dzieje, że trochę za bardzo ceni się w polskim życiu artystycznym to, co jest wymyślone, skonstruowane, a za mało emocje, szczerość. Mam na myśli wystawy - intelektualne konstrukcje bardziej są w cenie niż coś, co bazuje na intuicji.
Napisz coś o wystawie w Gdańsku.
Tak, choć jest w tym pewna trudność, bo szczerość w wypowiedzi pozbawionej pewnego intelektualnego zaplecza bywa tandetna, cklwia, żałosna - a nie ma chyba większej traumy niż się ośmieszyć? Lubię szczerość modelki A. Żebrowskiej z pracy "kiedy inny staje sie swoim", uczestników prac Althamera i Żmijewskiego, czy u Ani Okrasko; ze szczerością jak u Bogackiej czy Paweli mam już problem...
OdpowiedzUsuńDo Gdańska nie zdążyłem, jednak w ten piątek w Arsenale w Białymstoku otwiera się wystawa "Depresja", a lista artystów brzmi - przynajmniej dla mnie - obiecująco: Kozyra, Libera, Galey, Sawicka, Lejman, Sosnowska..
Od niedawna bloguje o sztuce, zapraszam:
http://nicwsrodku.fotolog.pl