Znów długo nie pisałam. Wakacje rządzą się swoimi prawami. :)
W czasie, kiedy milczałam, wydarzyło się wiele. Żeby nadrobić zaległości, wspomnę o kilku z wydarzeń w jednym wpisie: napiszę o Festiwalu Sztuk Wizualnych ArtBoom w Krakowie, wystawie „Na okrągło: 1989-2009” we Wrocławiu, o wystawie „Wolność od-zysku” w Zachęcie, wspomnę też o bloku tekstów poświęconych lewicowości sztuki w najnowszych „Kresach”.
W Polsce wydarzenia idą falami. Festiwale fotografii następowały późną wiosną i wczesnym latem jeden po drugim. Potem festiwale filmowe i teatrów ulicznych. Na początku lata nastąpiła z kolei fala festiwali sztuki w mieście. Poznań miał pierwszą edycję Urban Legend, Wrocław siódmą już edycję Survivalu, w Lublinie debiutował festiwal „Open City / Miasto otwarte”. Ja widziałam zaś nowy festiwal ArtBoom w Krakowie. Wszystkie te festiwale świadczą, że w Polsce wcale nie ma kryzysu w finansowaniu kultury. Owszem, obcina się budżety galeriom i innym instytucjom, ale po to, żeby zaoszczędzone pieniądze wydawać na spektakularne wydarzenia, które mają reklamować miasta.
ArtBoom to nowość, która wchodzi w skład serii festiwali krakowskich, mających reklamować miasto – jako, jak mówią urzędnicy – „produkt premium”. Filip Berkowicz, pełnomocnik prezydenta, wymyślił zatem jakby klamrę marketingową spinającą poszczególne wydarzenia i nazwał ją „Kraków 6 Zmysłów” (notabene, ostatnio Kraków zrezygnował z eksponowania tegoż pomysłu). W składzie festiwali „premium” bynajmniej nie znalazły się wszystkie organizowane w Krakowie, w wyborze dominują poświęcone muzyce. Do organizacji festiwalu sztuk wizualnych Berkowicz zaprosił Małgorzatę i Marcina Gołębiewskich prowadzących Fundację Wschód Sztuki, na co dzień zaś krakowską galerię nova. Dlaczego akurat im zlecono zorganizowanie festiwalu, nie poproszono zaś bardziej wyróżniających się kuratorów, nie urządzono konkursu, nie wybrano lepszego projektu – nie wiadomo.
Pierwsza edycja ArtBoomu była bardzo oczekiwana i w rozmowach oceniana jako rozczarowująca. Z pisanych najciekawsze dla mnie były opinie Marka Styczyńskiego – na blogu „Plaśnięcie w budyń” i Janka Sowy, w książce „Europejskie polityki kulturalne 2015”. Zarzucają oni używanie pojęcia przestrzeni publicznej bez jego rozumienia, a także wydawanie publicznych pieniędzy, niekoniecznie efektywne i uzasadnione.
Zgadzam się z tym. Myślę poza tym, że ArtBoom to przedsięwzięcie nieprzemyślane i nieudane. Już sama nazwa wydaje się źle dobrana, bo pomniejsza przedsięwzięcie, zdradzając naiwnie intencje organizatorów: czyste efekciarstwo.
Kuratorzy nie wyciągnęli w ogóle wniosków z tego, że festiwal odbywa się w Krakowie – mieście przeżywającym dziś burzliwą transformację. Problemów tu co niemiara: dzikiej zabudowy, nadmiaru reklamy, dylematu jak pogodzić historyczność z dniem współczesnym. Tymczasem organizatorzy nie zaprezentowali własnego zdania na temat tych problemów, nie da się odszyfrować żadnej powziętej świadomie wizji miasta i tego, jak chcą się do Krakowa odnieść, jak je wykorzystać, co mu dać w zamian. W gruncie rzeczy zaprezentowali podobnie krótkowzroczną i rabunkową postawę wobec Krakowa jak deweloperzy pragnący wycisnąć ze swych działek maksimum zysku. Te same uwagi dotyczą posługiwania się przez organizatorów pojęciem przestrzeni publicznej. Jest to dla nich coś kompletnie nieokreślonego, gdzie przebywają ludzie niechodzący na co dzień do galerii. Jak wygląda specyfika percepcji sztuki w przestrzeni publicznej, jak kontakt w publicznością, koncepcja dzieł, które wyszły z sal galeryjnych – o refleksję nikt się nie pokusił. Wyszło się po prostu z milczącego założenia, że zaprosi się artystów, a potem jakoś to będzie – artyści wymyślą.
Jednak, jeśli nie wie się po co i dla kogo się festiwal robi (poza wielkim „bum!”), to wychodzi z tego nieprzemyślana lista artystów i równie przypadkowe lokalizacje. Zestawienie ze sobą Bujnowskiego, Bałki, Sawickiej, Sztwiertni, Rist czy Signera nie niesie śladu głębszej myśli – udało się do nich dotrzeć i dodać jeszcze do tego kilku artystów ze „stajni” galerii nowej (Leto, Tomaszuk). Skądinąd: dlaczego miasto Kraków angażuje się w promowanie prywatnej galerii? Do listy braków należy dodać także brak trasy zwiedzania. Zazwyczaj bowiem dzieła lokuje się w miejscach przemyślanych nie tylko z powodu ich charakteru, ale także ze względu na trasę. Istotnym bowiem elementem festiwalu sztuki „w przestrzeni publicznej” jest uwzględnienie poruszania się publiczności po mieście. Trasa oznacza świadomość tego, jak i którędy ludzie będą docierać do dzieł – bo w ten sposób samo miasto staje się elementem projektu. Na ArtBoomie lokalizacje były oddalone od siebie i nie pozostawały ze sobą w żadnej relacji.
Kiepski poziom wykonawczy czy informacji o dziełach wytknięto już w innych tekstach. Dwa najbardziej reklamowane prace – Bałki i Rajkowskiej – to porażki realizacyjne, co gorsze, w stosunku do korytarza Bałki, nikt nie wyjaśnił dlaczego… wykonano go z płyt paździerzowych jako „makietę”, skoro zapowiadano go jako największe wydarzenie festiwalu. Uważam, że to skandal, tak jak np. skandalem było wykonanie prac Jadwigi Sawickiej (m.in. trzy paski kompletnie niewidoczne na fasadzie kina Kijów).
Takich rzeczy naprawdę nie można lekceważyć. Kraków usiłuje przez inicjowane przez siebie wydarzenia utrzymać markę miasta "kultury wysokiej". ArtBoom powstał na zamówienie miasta, jego realizatorem było Biuro Festiwalowe. Jest zatem tubą propagandową Krakowa. I niezbyt dobrze o jego polityce kulturalnej świadczy.
***
O tym, że Wrocław ma lepszy marketing niż Kraków nie trzeba przekonywać. Jednak promocji przez wystawę „Na okrągło” Wrocław zaniedbał.
W ogóle, gdy oglądało się tę wystawę, której kuratorką była Aneta Szyłak, a która znalazła swą lokalizację w Hali Stulecia, miało się wrażenie pośpiechu w realizacji. Owszem, „Na okrągło” – w odróżnieniu od festiwalu ArtBoom – miało wyraźne przesłanie, było przemyślane i składało się ze starannie zestawionych obok siebie klocków-elementów narracji wystawienniczej. Jednak nie odpowiada mi to, że wizję naszych przemian po 1989 kuratorka uprościła. Jest to wizja dość ponura, i jednostronna. Sprowadza się zaś do popularnego przekonania, że my tu w Polsce tkwimy w kręgu ciągle tych samych problemów, od których nie możemy się uwolnić. Nie potrafimy ich rozwiązać, mimo przejawów rozsądku, które są zaprzepaszczane. Symbolem tego zjawiska jest Okrągły Stół, który nie ma kantów, ale konsensus sygnalizowany jego formą, został niedoceniony i zaprzepaszczony. Motywu okrągłego stołu użył Grzegorz Klaman w obiekcie stanowiącym jakby motto do wystawy. Jego mebel jest jednak kanciasty i rozpada się na wiele części. Prosty i świetny zabieg zastosowany przez Klamana powoduje, że zaczynamy widzieć w okrągłości mebla także wymuszoną zgodę.
Wystawa podsumowuje dwudziestolecie naszej wolności, co samo w sobie jest ambitnym zadaniem. Jest ona zatem rodzajem eseju kuratorki na temat naszej percepcji polskiej transformacji po 1989. Skupia się bardziej na postawach i reakcjach wobec historii najnowszej niż na rzeczywistych wydarzeniach.
Było tutaj wiele prac przygnębiających, szarość blokowej egzystencji przebijała np. w pracach Julity Wójcik i Aliny Żemojdzin. Było tutaj sporo „Gazety Wyborczej”, bo ta była patronem medialnym wydarzenia. Powiedziałabym nawet, że za dużo, bo na wystawie tematyki rozwoju mediów została przez nią zmonopolizowana, istniała tylko ta jedna gazeta, jej założyciele, jej historia, jej okładki. Mam wrażenie, że przez „Na okrągło” przebija pytanie, czy rzeczywiście lata transformacji zmarnowaliśmy, czy może nie potrafimy ich docenić. Wiele tu złości, pokazywania patologii (ultraprawica, skini), biedy. Jeden wątek związany jest też z zastanowieniem się nad tym czym jest dzisiejsza lewicowość.
Wystawa przebiegała bocznymi stronami hali, przejściami i korytarzami i z reguły nie było tam większych przestrzeni. To sprawiało wrażenie niepokoju, duszności, zamknięcia, krążenia bez wyjścia w obrębie naszych problemów. „Przeklęte” problemy byłyby związane z interpretacją autorstwa i znaczenia przemian.
Wystawa jednak nie dawała satysfakcji. Męczyła nagromadzeniem filmów dokumentalnych, na obejrzenie których nikt nie miał czasu, bo trzeba by było przeznaczyć na nie 3-4 godziny. Szyłak skupiła się na twórczości Marii Zmarz-Koczanowicz. Oglądałam tę wystawę z przyjaciółmi z zagranicy. Nie rozumieli jej jednak, jak nie rozumieli znaczenia pracy Zbigniewa Libery pokazującej takie same kraciaste marynarki ludzi opozycji i ludzi władzy. Oglądając Oko za oko Żmijewskiego byli zafascynowani, ale jednocześnie zmieszani i nie wiedzieli jak interpretować nasze upodobanie do makabry.
Praca Lindy Pollack Habeas Lounge, która miała ułatwiać przeprowadzanie dyskusji i praktykowanie demokracji, stała samotnie w reprezentacyjnym pomieszczeniu, a groźna pani pilnująca nie pozwalała siadać. I to może chyba służyć za podsumowanie wystawy.
Jednak o jej znaczeniu stanowi fakt, że jest bodajże jedyną w Polsce, w której kuratorowi chciało się sięgnąć do historii najnowszej.
***
Wystawa „Wolność od-zysku” w Zachęcie kończy roczne podyplomowe Muzealnicze Studia Kuratorskie na UJ, została zrealizowana przez grupę 6 kuratorek (Anna Bargiel, Karolina Bujnowicz, Joanna Ruszczyk, Beata Seweryn, Ida Smakosz, Natalia Zawiejska) kierowanych przez Marię Brewińską. O ile dobrze się orientuję i nic się nie zmieniło, zrobienie tej wystawy nie było zresztą wymogiem ukończenia studiów.
Wystawa powstała w reakcji na najnowszą sytuację gospodarczą świata. Jest inteligentnym i zabawnym komentarzem na temat strachu przed kryzysem, na temat kryzysowych zachowań w kulturze przesytu, na temat oszczędzania, zwracania uwagi na to, co jest udane, a co nie, na współczesną kulturę terapii. Jest przesycona ironią, która bierze się pewnie z tego, że my ciągle w kulturze przesytu nie mamy szans uczestniczyć, że raczej ją obserwujemy i do niej aspirujemy. Oglądanie wystawy jest miłym doświadczeniem, niewiele jednak z niej wynika. Mimo wszystko, przyjemność oglądania dobrych i dobrze zestawionych prac, niekoniecznie znanych, nie trafia się zbyt często.
Prace utrzymują wysoki poziom (moi faworyci to Angelika Markul, Rafał Bujnowski i Michał Budny), wystawa jest doskonale skomponowana, z nonszalancką lekkością, wyczuciem skali przestrzeni i proporcji dzieł. Prace są nieoczywiste: nieudane (Rafał Bujnowski), albo w ogóle jakieś dziwne (Oskar Dawicki), albo właściwie to ich nie ma (Angelika Markul).
Podsumowując, zbiór świetnych prac w rodzaju "każda dodaje coś nowego do głównego tematu", jak na tak ambitny team kuratorski mnie nie zadowala. Wolałabym wystawę wchodzącą głębiej w temat. Ale, zastrzegam: mimo mojego marudzenia wystawa jest i tak bardzo dobra.
***
Na koniec chcę zasygnalizować tylko, że ukazały się wreszcie „Kresy” nr 77-78 zawierające blok tekstów „Sztuka, lewica, dialog?”. Temat ciekawy i bardzo aktualny – dzisiaj, gdy dzieją się znaczące, lewicowe coming outy ważnych artystów, gdy tyle się dyskutuje o polityczności, krytyczności, konieczności i szczerości zaangażowania, roli artysty i sztuki w dzisiejszej polskiej rzeczywistości. Piszą m.in. Iza Kowalczyk, Janek Sowa, Kuba Szreder i Piotr Kosiewski. Dyskusja zmierza niekiedy w stronę wypominania prawdziwości lewicowego zaangażowania... Jednak moda na poglądy i postawę popularne w środowisku artystycznym zostaje tu przeanalizowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz