Agnieszka Brzeżańska, plakaty do wystawy "Wenus Polska 2008", dawna kuchnia Brata Alberta, Kraków, Kazimierz, Plac Nowy
Notatka będzie dotyczyć wydarzenia archiwalnego, ale wartego choćby skrótowego omówienia. W maju odbywał się w Krakowie Miesiąc Fotografii. Impreza rozwija się prężnie od kilku lat, staje się sporym festiwalem, pełnym wydarzeń, wystaw, warsztatów i debat, zebranych w kilku nurtach. Co roku ma hasło przewodnie, gościa specjalnego, program wydarzeń towarzyszących, a także program off. Nowością jest fakt, że w tym roku Festiwal odbył się w ramach krakowskiej platformy festiwalowej, noszącej enigmatyczny tytuł „6 zmysłów”. Co to hasło oznacza – nie bardzo wiadomo, ale Miesiąc Fotografii niewątpliwie zyskał jeszcze na rozmachu i był widoczny w mieście. Wart zaznaczenia jest fakt, że imprezy powstałe z prywatnej inicjatywy, są doceniane przez miasto, które chce je wykorzystać we własnej strategii promocji przez kulturę.
Wielkim plusem Miesiąca jest fakt, że odbywa się w tak różnorodnych miejscach i opanowuje całe śródmieście (w tym roku miał lokalizację także w Nowej Hucie), że do większych i mniejszych imprez wciąga lokalne galerie i instytucje. Daje to możliwość m.in. niekonwencjonalnego zwiedzania miasta, np. poprzez odwiedzanie wystaw w mieszkaniach prywatnych. Nie jest także złym sposobem pokazywanie fotografii na przenośnych ściankach na placach. To zawsze przyciąga uwagę szerokiej publiczności.
Tematem przewodnim była młodość, ale festiwalowi, jak pisałam, w formie i w treści ton nadawała różnorodność. W programie można było znaleźć takie wydarzenia, jak: wystawa przedwojennych fotografii i indywidualne wystawy młodych artystów; od fotografii reportażowej po artystyczną, przez amatorskie filmy, wystawy tematyczne i przekrojowe wizje polskiej fotografii.
*
W synagodze Kupa pokazano kapitalną wystawę zdjęć portretowych z atelier Stefanii Gurdowej („Klisze przechowuje się”). Kuratorzy, Andrzej Kramarz i Agnieszka Sabor, przygotowali wystawę bardzo starannie. Były to rzędy podwójnych portretów ludzi ubranych odświętnie, ale wyglądających dość biednie. W sumie – przekrój społeczności małego miasteczka – Dębicy, Mielca – bywającej u fotografa. Wszystko sprzed wojny. Wystawie towarzyszy ciekawy tekst mówiący o dziejach, także powojennych właścicielki atelier, jak na tamte czasy – kobiety bardzo wyemancypowanej i świetnie sobie radzącej. Na wystawie portretowani często patrzą prosto przed siebie, co daje efekt patrzenia prosto w oczy w widza. Właśnie ta dwukierunkowość spojrzenia była niesamowitym przeżyciem: pojawiało się wrażenie, że sfotografowani patrzą na współczesnych widzów, odwzajemniają spojrzenie, że nas widzą. Co do lokalizacji, to można się zastanawiać czy miejsce rzeczywiście się nadawało. Czy wnętrze świątyni rzeczywiście było najlepsze, skoro obdarzało zdjęcia więcej niż tylko odświętną aurą, bo aurą pewnej sakralności?
*
W Mandze można było oglądać fotografie z przełomu lat 60. i 70. z Niemiec, zrobione głównie we Frankfurcie nad Menem („1968 – obrazy rewolty”). Barbara Klemm, znana fotoreporterka „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, pokazała zdjęcia dokumentujące wydarzenia tamtych gorących lat, związane z rewoltą studencką, zamieszkami na ulicach, wiecami na uczelniach. Świetne, czarno-białe zdjęcia bez objaśnień jednak traciły sens. Ich siła przekazu, atmosfera bycia w centrum wydarzeń, w środku dziejącej się historii, słabła także z powodu kiepskiego wyeksponowania prac, także ze względu na fatalne oświetlenie, które przeszkadzało wręcz w dostrzeżeniu co jest na zdjęciu. Objaśnień zaś należało szukać bądź w katalogu, bądź w Internecie, niestety jednak nie było ich na samej wystawie. Katalog czy Internet także nie były tam dostępne.
*
W jednym z mieszkań na ulicy Gertrudy fundacja nolocal zorganizowała z kolei wystawę Agaty Biskup („Boazeria”). Wystawa ta świetnie dopasowała się do miejsca, umiejętnie „podbijając” jego domową, ciepłą i trochę dusznawą atmosferę. Artystka na całej jednej ścianie namalowała boazerię, niegdyś modny element wystroju wnętrz i symbol dostatku. Na boazerii zaś pozawieszała pary obraz – zdjęcie przedstawiające domowe wnętrze. Można było śledzić delikatne przesunięcia w natężeniu emocjonalnym scen mieszkaniowych rozsiewających atmosferę bezruchu i spokoju. Różnice przejawiały się m.in. w różnym kadrowaniu ujęć. Widzieliśmy więc ściany, meble, ozdoby – i światło. Zadbane mieszkanie rodziny na poziomie, prezentowane trochę jak w trącących myszką magazynach wychodzących jeszcze za komuny lub niewiele po 1989 roku. Jednocześnie jest w tej wystawie coś osobistego, co bez wyjaśnień autorki nie jest łatwe do odszyfrowania. Co jest w tej wystawie najciekawsze, to fakt zbudowania jej z prywatności, właściwie utkania jej ze wspomnień autorki, która szykuje się na porzucenie domu dzieciństwa.
*
Wystawa Adama Mazura, „Wenus Polska 2008” zapowiadała się bardzo obiecująco. Odnosząc się do skandalizujących wystaw fotografii aktu, pod nazwą „Wenus”, odbywających się w Krakowie w latach 70., zbadać jak we współczesnej fotografii wygląda kwestia erotycznych przedstawień ciała, aktu kobiecego – jak określał swe zamiary kurator. Ambitne założenie, ale realizacja miejscami nieudana. Prac jest za dużo i robi się za ciasno w klaustrofobicznych labiryntach dawnej kuchni i noclegowni św. Brata Alberta na Kazimierzu. Przydałaby się ostrzejsza selekcja, bo pojawiały się prace słabe, co gorsza, momentami trudno było zrozumieć dlaczego dane realizacje w ogóle się pojawiły. Niekiedy znowu odgadnąć można było aż za łatwo, stąd wrażenie, że słabe prace (np. Barbary Konopki czy Macieja Osiki) uwzględniono, bo pasowały do założeń.
Sam pomysł wprowadzenia fotografii do opustoszałego przytułku dla mężczyzn wydaje się bardzo udany. Tu dygresja o agresywnej komercjalizacji Kazimierza. Schronisko Brata Alberta był ostatnim miejscem w centrum dawnej dzielnicy żydowskiej, gdzie nie było turystów – hotelu ani knajp (oczywiście, wyjąwszy fakt, że był to specyficzny „hotel” dla bezdomnych). Teraz ostatni przyczółek został zdobyty i pojawi się tysiączny „Bed&Breakfast” plus pub. Szkoda.
Na „Wenus…” utrzymała się jeszcze aura męskich fantazji erotycznych. Założeń autora, że będzie akt męski, kobiecy, ale także nie-/męski i nie-kobiecy jednak wystawa nie realizowała, bo dominowała kobieta. Nie akt kobiecy, tylko kobieta, jej ciało w kontekście erotyczności, pożądania hetero- i homoseksualnego, spojrzenia nasyconego emocjami, narcystycznego. Przestrzeń została podzielona według psychoanalitycznych warstw świadomości – w piwnicy Id, wyżej Ego i Superego. I właśnie to: nakładające się różne schematy, wątki i znaczenia wystawy, grup prac i prac pojedynczych powodowały niejasność sensów tej wystawy.
W przestrzeni wejścia (strefa Ego) podobało mi się trochę zdjęć glamour (sesja z Dodą dla „Vivy” Zuzanny Krajewskiej i Bartka Wieczorka czy reportaż zza kulis pokazu mody Rafała Milacha), ciekawy był montaż z materiałów z Kroniki Filmowej zestawiony z montażem zdjęć z konkursu dla amatorów „Fotoerotica”, organizowanego przez „Playboya”. Ten tradycyjny wizerunek kobiety jako obiektu fascynacji i przedmiotu spojrzenia, był przełamywany m.in. przez prace Andrzeja Dragana, m.in. Old Marylin Monroe czy Marta – portret anorektyczki. Odzwierciedlona została nasza niejednorodna teraźniejszość, otaczająca nas na co dzień ikonosfera, gdzie tradycyjne obrazy uprzedmiotowionej kobiety zestawiane są z obrazami zupełnie innymi: władczych kobiet świadomie posługujących się sztafażem uwodzicielki jako kostiumem, wykorzystującym ten zabieg do walki o władzę, a także innymi wizerunkami, przekraczającymi granice tego, co zazwyczaj jest obrazowane. Nie rozumiałam jednak zupełnie co robił w tym sąsiedztwie film Karola Radziszewskiego pokazujący czekającego żołnierza. W korytarzyku zestawy zdjęć Szymona Rogińskiego, m.in. Summer Days. Krynica Morska czyli wakacyjne zdjęcia, naturalne zachowania, pozy, spontaniczność, radość młodości, fascynacje erotyczne. Też jednak nie jestem pewna, czy ta akurat praca powinna się tutaj znaleźć. Ładna była ściana Mikołaja Komara z półprywatnymi zdjęciami, tropiąca codzienne trasy i zachowania jednej dziewczyny. Gdzie tu jednak przedstawienia ciała, jeśli nie liczyć ciała ubranego?
W piwnicznej przestrzeni – Id – królowała mandala Maurycego Gomulickiego. Pussy Mandala, czyli koncentryczna forma, została stworzona ze zdjęć wagin. Dekoracyjność, ciepłe barwy, koncentryczność, skupienie się na atrybucie kobiecości i odarcie go z tabu nieprzedstawialności – to wszystko każe myśleć nie o przedstawieniu erotycznym, ale o próbach feministek drugiej fali stworzenia języka sztuki i autoekspresji kobiecej, a także o próbach stworzenia kobiecej kosmologii – zwłaszcza w wykonaniu Mary Daly. Na schodach wyżej – prowadzących do strefy Superego – znalazła się dokumentacja Julity Wójcik, tablice dokumentujące wybrane jej projekty. Jak się to ma do wystawy? Na górze – m.in. instalacja dźwiękowa w śmierdzącej toalecie, dalej króluje gigantyczny akt – autoportret Moniki Wiechowskiej, tutaj interpretowany jako wizerunek onanizującej się kobiety. Trochę to naciągane i zbyt upraszczające (Kiedyś zresztą pisałam o tej pracy). To duże zdjęcie, ponadnaturalnych rozmiarów, przyklejone wprost do ściany, dominujące nad całością, ale też domagające się więcej przestrzeni. Ta jednak była utkana mnóstwem drobniejszych prac. Znalazły się jednak spore zdjęcia Meduza Ewy Łowżył i Nadia Joanny Nowek. To jest taki typ prac, z którym mam kłopot. Niby wszystko jest takie, jak trzeba: przemyślane, dopracowane, dające się dobrze interpretować, a jednak nie zachwyca – prace są jakieś sztuczne i robione bez wewnętrznej iskry. Na antresoli za to znalazł się dobrze dobrany i wzmacniający wspólną wymowę zestaw zdjęć, obrazów i kolaży – i to była najbardziej udana część wystawy. Bibliophilia Gomulickiego, kolaże Jana Dziaczkowskiego, Penthouse Magdy Krajewskiej, wszystko to nawiązywało do miejsca, odnosiło się do męskiego pożądania, do fantazji seksualnych, do marzeń o idealnej kochance. Tym łatwiej fantazjować im pożywka fantazji jest skromniejsza, zostawiająca więcej miejsca na dopowiedzenia – tutaj bazą stały się autentyczne zdjęcia „artystycznych aktów”, zdjęć nagich dziewczyn wycinane z przaśnych PRL-owskich czasopism, z kiepskim drukiem, na wpół zamazane.
W „Wenus…” stała się pasjonującym pretekstem do badań nad polską obyczajowością i seksualnością. Konkluzja jest następująca: Choć w Polsce nie było rewolucji seksualnej, to dokonała się jednak istotna zmiana w obyczajach. Trudno się z nią nie zgodzić. Jakie jednak konsekwencje niesie ów brak rewolucji seksualnej? To jest też pasjonujący temat.
*
Wystawa, której kuratorem był Wojciech Prażmowski, a którą ciągle można oglądać w Arsenale („Marzyciele i świadkowie. Fotografia Polska XX wieku”) lepiej się zapowiada niż wygląda. Jak tytuł wskazuje, miała być przekrojowym wglądem przez polską fotografię, ze szczególnym naciskiem na jej dwa nurty, ten bardziej kreatywny, „artystyczny”, i ten bardziej dokumentalny, do tej pory – jak zapowiada notka o wystawie – niedoceniany. Już samo dialektyczne myślenie, myślenie opozycjami, nie wydaje się zbyt płodne, o ile nie nastawia się na eksplorowanie napięć pomiędzy tymi dwoma biegunami, tropieniu tego, co dokumentalne w fantazji i co fantastyczne w dokumencie – mówiąc hasłowo. Tymczasem wystawa Prażmowskiego nie wydaje się być, niestety, obdarzona jakąś wizją, nie posiada też czytelnej narracji. Po jednej, dwóch pracach autorów, którzy są wybitnymi osobowościami, razi, bo i Zofia Rydet, i Antoni Mikołajczyk, i Roman Cieślewicz, i Zygmunt Rytka i wielu wielu innych, ani nie wpasowywali się w jakieś ramy, ani też nie zostali zaprezentowani jako indywidualiści właśnie. Nie skupia się ani na wątku dokumentu, ani na fantazji. Dość mechanicznie zestawia obie grupy fotografii i innych prac. Właściwie nie wiadomo jaki cel stawiał sobie kurator. Być może albo Wojciech Prażmowski, sam uznany artysta, powinien dać po prostu swoją autorską wizję, albo wystawę na podobnie zarysowany temat powinien zrobić ktoś mający dystans do środowiskowego establishmentu.
Wielkim plusem Miesiąca jest fakt, że odbywa się w tak różnorodnych miejscach i opanowuje całe śródmieście (w tym roku miał lokalizację także w Nowej Hucie), że do większych i mniejszych imprez wciąga lokalne galerie i instytucje. Daje to możliwość m.in. niekonwencjonalnego zwiedzania miasta, np. poprzez odwiedzanie wystaw w mieszkaniach prywatnych. Nie jest także złym sposobem pokazywanie fotografii na przenośnych ściankach na placach. To zawsze przyciąga uwagę szerokiej publiczności.
Tematem przewodnim była młodość, ale festiwalowi, jak pisałam, w formie i w treści ton nadawała różnorodność. W programie można było znaleźć takie wydarzenia, jak: wystawa przedwojennych fotografii i indywidualne wystawy młodych artystów; od fotografii reportażowej po artystyczną, przez amatorskie filmy, wystawy tematyczne i przekrojowe wizje polskiej fotografii.
*
W synagodze Kupa pokazano kapitalną wystawę zdjęć portretowych z atelier Stefanii Gurdowej („Klisze przechowuje się”). Kuratorzy, Andrzej Kramarz i Agnieszka Sabor, przygotowali wystawę bardzo starannie. Były to rzędy podwójnych portretów ludzi ubranych odświętnie, ale wyglądających dość biednie. W sumie – przekrój społeczności małego miasteczka – Dębicy, Mielca – bywającej u fotografa. Wszystko sprzed wojny. Wystawie towarzyszy ciekawy tekst mówiący o dziejach, także powojennych właścicielki atelier, jak na tamte czasy – kobiety bardzo wyemancypowanej i świetnie sobie radzącej. Na wystawie portretowani często patrzą prosto przed siebie, co daje efekt patrzenia prosto w oczy w widza. Właśnie ta dwukierunkowość spojrzenia była niesamowitym przeżyciem: pojawiało się wrażenie, że sfotografowani patrzą na współczesnych widzów, odwzajemniają spojrzenie, że nas widzą. Co do lokalizacji, to można się zastanawiać czy miejsce rzeczywiście się nadawało. Czy wnętrze świątyni rzeczywiście było najlepsze, skoro obdarzało zdjęcia więcej niż tylko odświętną aurą, bo aurą pewnej sakralności?
*
W Mandze można było oglądać fotografie z przełomu lat 60. i 70. z Niemiec, zrobione głównie we Frankfurcie nad Menem („1968 – obrazy rewolty”). Barbara Klemm, znana fotoreporterka „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, pokazała zdjęcia dokumentujące wydarzenia tamtych gorących lat, związane z rewoltą studencką, zamieszkami na ulicach, wiecami na uczelniach. Świetne, czarno-białe zdjęcia bez objaśnień jednak traciły sens. Ich siła przekazu, atmosfera bycia w centrum wydarzeń, w środku dziejącej się historii, słabła także z powodu kiepskiego wyeksponowania prac, także ze względu na fatalne oświetlenie, które przeszkadzało wręcz w dostrzeżeniu co jest na zdjęciu. Objaśnień zaś należało szukać bądź w katalogu, bądź w Internecie, niestety jednak nie było ich na samej wystawie. Katalog czy Internet także nie były tam dostępne.
*
W jednym z mieszkań na ulicy Gertrudy fundacja nolocal zorganizowała z kolei wystawę Agaty Biskup („Boazeria”). Wystawa ta świetnie dopasowała się do miejsca, umiejętnie „podbijając” jego domową, ciepłą i trochę dusznawą atmosferę. Artystka na całej jednej ścianie namalowała boazerię, niegdyś modny element wystroju wnętrz i symbol dostatku. Na boazerii zaś pozawieszała pary obraz – zdjęcie przedstawiające domowe wnętrze. Można było śledzić delikatne przesunięcia w natężeniu emocjonalnym scen mieszkaniowych rozsiewających atmosferę bezruchu i spokoju. Różnice przejawiały się m.in. w różnym kadrowaniu ujęć. Widzieliśmy więc ściany, meble, ozdoby – i światło. Zadbane mieszkanie rodziny na poziomie, prezentowane trochę jak w trącących myszką magazynach wychodzących jeszcze za komuny lub niewiele po 1989 roku. Jednocześnie jest w tej wystawie coś osobistego, co bez wyjaśnień autorki nie jest łatwe do odszyfrowania. Co jest w tej wystawie najciekawsze, to fakt zbudowania jej z prywatności, właściwie utkania jej ze wspomnień autorki, która szykuje się na porzucenie domu dzieciństwa.
*
Wystawa Adama Mazura, „Wenus Polska 2008” zapowiadała się bardzo obiecująco. Odnosząc się do skandalizujących wystaw fotografii aktu, pod nazwą „Wenus”, odbywających się w Krakowie w latach 70., zbadać jak we współczesnej fotografii wygląda kwestia erotycznych przedstawień ciała, aktu kobiecego – jak określał swe zamiary kurator. Ambitne założenie, ale realizacja miejscami nieudana. Prac jest za dużo i robi się za ciasno w klaustrofobicznych labiryntach dawnej kuchni i noclegowni św. Brata Alberta na Kazimierzu. Przydałaby się ostrzejsza selekcja, bo pojawiały się prace słabe, co gorsza, momentami trudno było zrozumieć dlaczego dane realizacje w ogóle się pojawiły. Niekiedy znowu odgadnąć można było aż za łatwo, stąd wrażenie, że słabe prace (np. Barbary Konopki czy Macieja Osiki) uwzględniono, bo pasowały do założeń.
Sam pomysł wprowadzenia fotografii do opustoszałego przytułku dla mężczyzn wydaje się bardzo udany. Tu dygresja o agresywnej komercjalizacji Kazimierza. Schronisko Brata Alberta był ostatnim miejscem w centrum dawnej dzielnicy żydowskiej, gdzie nie było turystów – hotelu ani knajp (oczywiście, wyjąwszy fakt, że był to specyficzny „hotel” dla bezdomnych). Teraz ostatni przyczółek został zdobyty i pojawi się tysiączny „Bed&Breakfast” plus pub. Szkoda.
Na „Wenus…” utrzymała się jeszcze aura męskich fantazji erotycznych. Założeń autora, że będzie akt męski, kobiecy, ale także nie-/męski i nie-kobiecy jednak wystawa nie realizowała, bo dominowała kobieta. Nie akt kobiecy, tylko kobieta, jej ciało w kontekście erotyczności, pożądania hetero- i homoseksualnego, spojrzenia nasyconego emocjami, narcystycznego. Przestrzeń została podzielona według psychoanalitycznych warstw świadomości – w piwnicy Id, wyżej Ego i Superego. I właśnie to: nakładające się różne schematy, wątki i znaczenia wystawy, grup prac i prac pojedynczych powodowały niejasność sensów tej wystawy.
W przestrzeni wejścia (strefa Ego) podobało mi się trochę zdjęć glamour (sesja z Dodą dla „Vivy” Zuzanny Krajewskiej i Bartka Wieczorka czy reportaż zza kulis pokazu mody Rafała Milacha), ciekawy był montaż z materiałów z Kroniki Filmowej zestawiony z montażem zdjęć z konkursu dla amatorów „Fotoerotica”, organizowanego przez „Playboya”. Ten tradycyjny wizerunek kobiety jako obiektu fascynacji i przedmiotu spojrzenia, był przełamywany m.in. przez prace Andrzeja Dragana, m.in. Old Marylin Monroe czy Marta – portret anorektyczki. Odzwierciedlona została nasza niejednorodna teraźniejszość, otaczająca nas na co dzień ikonosfera, gdzie tradycyjne obrazy uprzedmiotowionej kobiety zestawiane są z obrazami zupełnie innymi: władczych kobiet świadomie posługujących się sztafażem uwodzicielki jako kostiumem, wykorzystującym ten zabieg do walki o władzę, a także innymi wizerunkami, przekraczającymi granice tego, co zazwyczaj jest obrazowane. Nie rozumiałam jednak zupełnie co robił w tym sąsiedztwie film Karola Radziszewskiego pokazujący czekającego żołnierza. W korytarzyku zestawy zdjęć Szymona Rogińskiego, m.in. Summer Days. Krynica Morska czyli wakacyjne zdjęcia, naturalne zachowania, pozy, spontaniczność, radość młodości, fascynacje erotyczne. Też jednak nie jestem pewna, czy ta akurat praca powinna się tutaj znaleźć. Ładna była ściana Mikołaja Komara z półprywatnymi zdjęciami, tropiąca codzienne trasy i zachowania jednej dziewczyny. Gdzie tu jednak przedstawienia ciała, jeśli nie liczyć ciała ubranego?
W piwnicznej przestrzeni – Id – królowała mandala Maurycego Gomulickiego. Pussy Mandala, czyli koncentryczna forma, została stworzona ze zdjęć wagin. Dekoracyjność, ciepłe barwy, koncentryczność, skupienie się na atrybucie kobiecości i odarcie go z tabu nieprzedstawialności – to wszystko każe myśleć nie o przedstawieniu erotycznym, ale o próbach feministek drugiej fali stworzenia języka sztuki i autoekspresji kobiecej, a także o próbach stworzenia kobiecej kosmologii – zwłaszcza w wykonaniu Mary Daly. Na schodach wyżej – prowadzących do strefy Superego – znalazła się dokumentacja Julity Wójcik, tablice dokumentujące wybrane jej projekty. Jak się to ma do wystawy? Na górze – m.in. instalacja dźwiękowa w śmierdzącej toalecie, dalej króluje gigantyczny akt – autoportret Moniki Wiechowskiej, tutaj interpretowany jako wizerunek onanizującej się kobiety. Trochę to naciągane i zbyt upraszczające (Kiedyś zresztą pisałam o tej pracy). To duże zdjęcie, ponadnaturalnych rozmiarów, przyklejone wprost do ściany, dominujące nad całością, ale też domagające się więcej przestrzeni. Ta jednak była utkana mnóstwem drobniejszych prac. Znalazły się jednak spore zdjęcia Meduza Ewy Łowżył i Nadia Joanny Nowek. To jest taki typ prac, z którym mam kłopot. Niby wszystko jest takie, jak trzeba: przemyślane, dopracowane, dające się dobrze interpretować, a jednak nie zachwyca – prace są jakieś sztuczne i robione bez wewnętrznej iskry. Na antresoli za to znalazł się dobrze dobrany i wzmacniający wspólną wymowę zestaw zdjęć, obrazów i kolaży – i to była najbardziej udana część wystawy. Bibliophilia Gomulickiego, kolaże Jana Dziaczkowskiego, Penthouse Magdy Krajewskiej, wszystko to nawiązywało do miejsca, odnosiło się do męskiego pożądania, do fantazji seksualnych, do marzeń o idealnej kochance. Tym łatwiej fantazjować im pożywka fantazji jest skromniejsza, zostawiająca więcej miejsca na dopowiedzenia – tutaj bazą stały się autentyczne zdjęcia „artystycznych aktów”, zdjęć nagich dziewczyn wycinane z przaśnych PRL-owskich czasopism, z kiepskim drukiem, na wpół zamazane.
W „Wenus…” stała się pasjonującym pretekstem do badań nad polską obyczajowością i seksualnością. Konkluzja jest następująca: Choć w Polsce nie było rewolucji seksualnej, to dokonała się jednak istotna zmiana w obyczajach. Trudno się z nią nie zgodzić. Jakie jednak konsekwencje niesie ów brak rewolucji seksualnej? To jest też pasjonujący temat.
*
Wystawa, której kuratorem był Wojciech Prażmowski, a którą ciągle można oglądać w Arsenale („Marzyciele i świadkowie. Fotografia Polska XX wieku”) lepiej się zapowiada niż wygląda. Jak tytuł wskazuje, miała być przekrojowym wglądem przez polską fotografię, ze szczególnym naciskiem na jej dwa nurty, ten bardziej kreatywny, „artystyczny”, i ten bardziej dokumentalny, do tej pory – jak zapowiada notka o wystawie – niedoceniany. Już samo dialektyczne myślenie, myślenie opozycjami, nie wydaje się zbyt płodne, o ile nie nastawia się na eksplorowanie napięć pomiędzy tymi dwoma biegunami, tropieniu tego, co dokumentalne w fantazji i co fantastyczne w dokumencie – mówiąc hasłowo. Tymczasem wystawa Prażmowskiego nie wydaje się być, niestety, obdarzona jakąś wizją, nie posiada też czytelnej narracji. Po jednej, dwóch pracach autorów, którzy są wybitnymi osobowościami, razi, bo i Zofia Rydet, i Antoni Mikołajczyk, i Roman Cieślewicz, i Zygmunt Rytka i wielu wielu innych, ani nie wpasowywali się w jakieś ramy, ani też nie zostali zaprezentowani jako indywidualiści właśnie. Nie skupia się ani na wątku dokumentu, ani na fantazji. Dość mechanicznie zestawia obie grupy fotografii i innych prac. Właściwie nie wiadomo jaki cel stawiał sobie kurator. Być może albo Wojciech Prażmowski, sam uznany artysta, powinien dać po prostu swoją autorską wizję, albo wystawę na podobnie zarysowany temat powinien zrobić ktoś mający dystans do środowiskowego establishmentu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz