Oto ostatnie wystawy, które widziałam: „Sekrety rodzinne” Justyny Köke w Bunkrze Sztuki, Alfreda Kubina w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie oraz „Znaki tożsamości” w lubelskim BWA. Każdy z pokazów jest / był kompletnie inny, praktycznie nie sposób ich porównywać, chociaż to właśnie będę usiłowała jakoś przeprowadzić – chociaż bardziej to zestawienie niż porównanie. Myślę jednak, że wszystkie dobrze oddają obraz dnia powszedniego w instytucjach kultury.
Najciekawsza była dla mnie wystawa Justyny Köke. Chciałabym polecić tę artystkę, właściwie nieznaną w Polsce, a odważną, wyrazistą i ciekawą. Znajdzie się tutaj wiele stereotypowo wiązanych z twórczością kobiet elementów: żywe, ciepłe kolory, motywy autobiograficzne, sugerowanie mówienia o sobie i od siebie, skupianie się na ciele. Nawet technika została wybrana jakby z arsenału sztuki kobiet: artystka swoje obiekty – rzeźby i kostiumy – szyje z tkanin. Ważny jest stopień natężenia emocji, a ta sztuka od nich aż wrze. Twórczość Justyny Köke jednak bynajmniej stereotypowa nie jest ani też nie zawiera jakiegoś programowego manifestu. Przy całej swojej ostentacyjności jej źródłem pozostają osobiste przeżycia, jest krzykiem, ale wypływającym z czegoś bardzo intymnego. Jej siła oddziaływania może przerodzić się nawet w przemoc wobec widza. Nie jest łatwo o niej zapomnieć, od niej się uwolnić.
Wystawa „Sekrety rodzinne”, której kuratorką jest Anna Smolak, to - jak zapowiada komunikat prasowy – rodzinne opowieści grozy. Od pierwszego momentu łapie ona widza za gardło i nie odpuszcza aż do końca. Ciasne sale Galerii Dolnej zostały zapełnione potworkowatymi istotami, które wyglądają jak zmutowane lalki. Perfekcyjne wykonanie, ich miękkość, apelująca do zmysłu dotyku, kontrastują z anatomiczną koszmarkowatością. Widoczne jest to zwłaszcza w Fotografii rodzinnej, czyli mieszczańskim pokoiku, gdzie rodzina człekokształtnych mutantów ułożona na wersalce spędza czas w pieleszach domowych. Figurki, których jest bardzo wiele – pasuje do tego wyrażenie „mnożą się jak króliki” – dają wizję polskiej rodziny, która stara się żyć „po Bożemu” i nie stosuje antykoncepcji. Przypominają trochę modne właśnie popkulturowe stworki – „potworaki”, coś pomiędzy pluszakami dla dzieci a obiektami, których nie powstydziłaby się np. Louise Bourgeois. Niby-sielance patronują ironia i groteska.
Ale to wstęp do rzeczy mocniejszych. Na przykład film, na którym dziwaczni rycerze w miękkich zbrojach biją się miękkimi mieczami. Największe wrażenie robi główna instalacja wystawy, Sodoma i Gomora. Obiekty i kostiumy zostały użyte do rodzaju teatralnego performance’u na otwarcie wystawy, po czym ułożono je w przestrzeni wystawy jako instalację. Wściekłe czerwienie i fiolety, błyszczące materiały, formy ludzkie, a także zwierzęce, postać stającego dęba konia – wszystko to tworzy jakąś seksualną fantasmagorię, obraz orgii. Jednak ta dzika niby-to-orgia, która została zarejestrowana i pokazywana była w trakcie wystawy, ma w sobie również coś niewinnego, coś z zabawy dziecięcej.
Sztuka Justyny jest zapisem odprawiania egzorcyzmów. Słowa to sugeruje po pierwsze jakąś religijność, po drugie, związane jest z rytuałem. Justynę zajmuje dom, rodzina, jej ciemne sprawki, uczucia, splot miłość-nienawiść, tego, że miłości potrafi być usprawiedliwieniem dla okrucieństwa. Dom w jej ujęciu nie kojarzy się z bezpieczeństwem i stałością. To raczej miejsce, gdzie odbywają się skryte przed oczami postronnych okrutne rytuały. Justyna inscenizuje te sytuacje przed oczami widza. Ma się wrażenie, że sztuka ta pełni funkcje terapeutyczne. Jednocześnie odniesienia do dzieciństwa, a także poczucie humoru odbierają przedstawieniom wymiaru bardzo poważnego.
Pomiędzy zabawą a mówieniem na poważnie nie ma równowagi. Przez śmiech przebijają łzy. Justyna opowiada z bezwzględnością i bez znieczulenia. Jej sztuka ma moc odsłaniania rzeczy wstydliwych. Wystawa już się w Bunkrze skończyła, dalsze poczynania Justyny Köke będę obserwowała z ciekawością.
*
W krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury trwa wystawa rysunków i twórczości graficznej Alfreda Kubina. Ostrzyłam sobie na nią zęby, ale obyło się bez fajerwerków. Jest bardzo spokojna, klasyczna, muzealna, żeby nie powiedzieć – niezbyt pasjonująca. Zrealizowana poprawnie – chciałoby się powiedzieć – według scenariusza najbardziej oczywistego z możliwych, bo biograficznego. Należy do cyklu prezentacji sztuki Mitteleuropy, z szerokim uwzględnieniem sceny austriackiej.
Obie wystawy, Justyny Köke i Alfreda Kubina, zupełnie do siebie niepodobne, łączy wątek perwersji. W przypadku Kubina perwersja ta powiązana jest z fin de siecle’ową dekadencją, z przeczuciem upadku Monarchii Austrowęgierskiej, i jednocześnie – związana jest z ówczesnym kryzysem kultury europejskiej.
Wystawa jednak nie wprowadza w świat wyobraźni Kubina, nie daje przewodnika po tym, z czego artysta najbardziej słynie i co najciekawsze w jego twórczości – po jego bestiariuszu, po świecie jego nieokiełznanej i ciemnej wyobraźni. To prawda, co napisał w swojej recenzji Stach Szabłowski, wizje Kubina to taka rzecz, którą człowiek fascynuje się zaczynając interesowa się historią sztuki, potem przenosząc fascynacje w rejony trudniejsze w odbiorze. Racją także jest to, że dzisiaj sztuka opierająca się na wyobraźni, w typie Kubina, ale także np. Feliciena Ropsa czy Aubreya Beardsleya przeżywa renesans, bo w sztuce najnowszej pojawiają się wizje irracjonalne, jak ze snu wzięte, surrealistyczne.
Wystawę w MCK zatem warto obejrzeć, choć tej wczesnej, najbardziej interesującej fazy działalności Kubina zobaczy się niewiele. Można co prawda dowiedzieć się co nieco o stosunkach rodzinnych młodego artysty (surowy ojciec, matka, która zmarła przedwcześnie), o jego kryzysie psychicznym, który doprowadził do buddyzmu i najbardziej znanego okresu twórczości, można przeczytać krótkie wyjątki z jego powieści, bardziej nawet cenionej niż rysunki, można także z wystawy dowiedzieć się, że później stał się człowiekiem sukcesu, który po okresie tworzenia sztuki fantastycznej, działał jeszcze przez kilkadziesiąt lat oddając się w dużej mierze ilustracji książkowej.
*
Kuratorem „Znaków tożsamości” jest Andrzej Mroczek, wieloletni dyrektor lubelskiego BWA. Mroczek, prowadzący w latach 70. Galerię Labirynt, filozofię małej, offowej przestrzeni działań artystycznych przeniósł do oficjalnej galerii miejskiej identyfikując się bardziej z Labiryntem niż z biurem wystaw. Z tej właśnie filozofii wynika fakt, że BWA jako całość działała dość nonszalancko. Prezentowała od początku artystów związanych ze sztuką progresywną, nurtem neoawangardy. Pamiętam przyjeżdżającego tutaj z wykładami zaprzyjaźnionego z galerią Jerzego Ludwińskiego, występy Andrzeja Partuma i wielu innych. Wcześnie pojawił się tutaj performance. Jednak koncepcja galerii autorskiej i offowej powinna różnić się od działalności głównej galerii miejskiej. To przecież inne zobowiązania wobec publiczności i kompletnie inna odpowiedzialność.
BWA wraz z Labiryntem od lat 90. stopniowo pogrążało się w zastoju i przewidywalności, co trwa do dzisiaj. W końcu stało się galerią zaniedbaną, w której nie prowadzi się ani porządnej działalności wystawienniczej, nie sposób znaleźć tutaj wydarzeń wysokiej rangi, poruszających się w ramach bieżącego dyskursu sztuki i jej aktualnej problematyki. Panuje tutaj senna atmosfera, nie ma dbałości o lubelską publiczność, której nie przybliża się zagadanień sztuki ani aktualnej, ani – tak naprawdę – żadnej. Nie ma tu niestety dbałości o informację na temat własnej działalności ani edukacji, ani nie urządza się porządnie wystaw, nie wydaje się przyzwoitych katalogów – i wszystko prowadzi do wniosku, że galeria działa od lat siłą rozpędu i nikomu nic się nie chce. Dlatego ze zdziwieniem przeczytałam wypowiedź dyrektora Mroczka w lokalnej prasie, że jest on zadowolony z przyznanego mu przez miasto budżetu na przyszły rok. I oto mamy wyjaśnioną tajemnicę wieloletniego kierowania BWA: pan dyrektor jest zadowolony i nie przeszkadza urzędnikom. Nie tak dawno temu stała się przecież rzecz katastrofalna dla galerii, straciła ona swoją salę, największą, atrakcyjnie zlokalizowaną, która pozwalała na robienie wystaw z prawdziwego zdarzenia. Upomniała się o nią biblioteka im. Łopacińskiego, gdyż w jej gmachu owa sala się znajdowała. Dyrektor zaś poddał siębez walki i nic nie zyskał w zamian. Teraz BWA ogranicza się do trzech ciasnych salek w kamienicy przy ulicy Grodzkiej na Starym Mieście. Te zaś można opędzić małym budżetem.
Wracając jednak do wystawy. „Znaki tożsamości” zebrały w całość dość ekscentryczną grupę artystów, wśród których znaleźli się Koji Kamoji, Marek Niemirski, Jerzy Nowosielski, Jerzy Bereś, Teresa Murak czy też Christo i Andrzej Dudek-Dürer oraz Nikifor. Gdy ją się ogląda, trudno dociec o czym jest i co spowodowało zgromadzenie obok siebie akurat tych twórców. Podpowiedź daje tytuł, indywidualna tożsamość mogłaby być ciekawym pomysłem na wystawę. Krótki tekst wstęny głosi, że świat pędzi w zawrotnym tempie i się unifikuje, sztuka także ulega procesom globalizacji, ale ta wystawa próbuje odnaleźć taką sztukę, poprzez którą artysta może i powinien wyrażać siebie… Wyrażać swoją współczesność a jednocześnie wierność swojej tradycji kulturowej, narodowej, religijnej. To ciekawe i bardzo aktualne pytanie dręczące ludzi chociażby w kontekście Unii Europejskiej – czy da się różnić we wspólnocie. Jednak w „Znakach tożsamości” zostali wrzuceni do jednego worka artyści tak rozmaici, że ma się wrażenie przypadkowego doboru. Ma się także wrażenie przeglądu problematyki: „teraz drogie dzieci zobaczycie jak artysta wyraża swoją odrębność kulturową, religijną, narodową” (skądinąd, ryzykowne jest używanie tego ostatniego terminu w kontekście sztuki najnowszej).
Tak zatem nie dziwi obecność Jerzego Beresia, który zawsze bronił sztuki i tożsamości przed popkulturową sieczką, nie dziwi obecność chociażby Nowosielskiego, czy nawet… Nikifora. W przypadku tego ostatniego zresztą mam wątpliwości, czy pokazanie go na tej wystawie nie jest manipulacją. Owszem, Nikifor wyrażał swoje korzenie, ale działo się to bezwiednie, bez intencji ich wyrażania. Własne kulturowe zaplecze wykorzystuje także Koji Kamoji. Można zatem uznać, że jeżeli w Polsce tworzyłby artysta o korzeniach arabskich, to Andrzej Mroczek także zaprosiłby go do wystawy. Taki dobór artystów pachnie bowiem oczywistością i łatwizną, i żadnego ciekawego materiału do przemyśleń na zadany temat nie dostarcza. I dlaczego znalazł się tutaj Christo ze swoimi gigantycznymi projektami? Specyficzne bułgarskie rozumienie przestrzeni?
Już nie wspominam o tym, że brakuje wystawie także koncepcji pokazywania zgromadzonych dzieł, przemyślenia sąsiedztw. Prace do siebie nie pasują, po prostu są ustawione i powieszone. „Znaki tożsamości” należą do serii tych wystaw, jakie od kilku lat odkrywają światopoglądową przemianę Andrzeja Mroczka i prowadzonej przez niego galerii – z tej, która kiedyś będąc twórczą i odświeżającą siłą na lubelskiej scenie, nie bała się wprowadzać nowatorską sztukę i wspierać młodych artystów, teraz zmienia się w galerię sławiącą wartości konserwatywne, kompletnie nietwórczą, nie wnoszącą niczego w życie artystyczne nie tylko krajowe (tutaj galeria nie liczy się kompletnie), ale i lubelskie. W tym, że wystawy mają być krytycznym spojrzeniemn na współczesność i poszukiwaniem jakichś cech uniwersalnych w sztuce, mimo że trąci to myszką, a i podejście dyrektora jest – z grubsza rzecz ujmując – metodologicznie naiwne, tkwi spory potencjał. Jednak sposobem realizacji własnych pomysłów Andrzej Mroczek sam sobie i BWA szkodzi, bo nie dość, że nie dociera do publiczności i nie daje jej do myślenia (a to określił jako własną ambicję), to jednocześnie zawodzi artystów robiąc po prostu złe wystawy. Labirynt, jedna z ważniejszych galerii w Polsce lat 70., tutaj pokazuje swoje skostniałe oblicze.
To wszystko, co napisałam, nie oznacza, że wystawa nie sprawia pewnej przyjemności. Jest nią obcowanie z dobrą sztuką. Znakomite są abstrakcje Nowosielskiego, z lat 70., wypożyczone ze zbiorów Andrzeja Starmacha (mimo, że Nowosielski wydaje się już okrutnie opatrzony i znany na pamięć), Nikifor – zawsze jest cudownie oglądać te biedne, wypłowiałe obrazki, z których bije niewiarygodny talent twórcy. Zestawiono tutaj prace Nowosielskiego i Nikifora obok siebie – to akurat sąsiedztwo bardzo ciekawe. Bardzo dobra praca Teresy Murak i Mateusza Rembielińskiego – projekt pomnika z krzyżem i jego negatywową formą w ziemi – to mogłaby być glosa do jednego z moich poprzednich wpisów o pomnikach. Zawsze wielką klasę trzyma Koji Kamoji. Dla tych prac warto pójść do BWA. I jeszcze prace Andrzeja Dudka-Dürera, posthipisowska sztuka i New-age'owa duchowość, ważne, że niezbyt ciekawe kolaże komputerowe przypominają o wielkim życiowym projekcie tego artysty.
Szkoda tylko, że bronią się pojedyncze prace, a cała wystawa jest nieporozumieniem.
Najciekawsza była dla mnie wystawa Justyny Köke. Chciałabym polecić tę artystkę, właściwie nieznaną w Polsce, a odważną, wyrazistą i ciekawą. Znajdzie się tutaj wiele stereotypowo wiązanych z twórczością kobiet elementów: żywe, ciepłe kolory, motywy autobiograficzne, sugerowanie mówienia o sobie i od siebie, skupianie się na ciele. Nawet technika została wybrana jakby z arsenału sztuki kobiet: artystka swoje obiekty – rzeźby i kostiumy – szyje z tkanin. Ważny jest stopień natężenia emocji, a ta sztuka od nich aż wrze. Twórczość Justyny Köke jednak bynajmniej stereotypowa nie jest ani też nie zawiera jakiegoś programowego manifestu. Przy całej swojej ostentacyjności jej źródłem pozostają osobiste przeżycia, jest krzykiem, ale wypływającym z czegoś bardzo intymnego. Jej siła oddziaływania może przerodzić się nawet w przemoc wobec widza. Nie jest łatwo o niej zapomnieć, od niej się uwolnić.
Wystawa „Sekrety rodzinne”, której kuratorką jest Anna Smolak, to - jak zapowiada komunikat prasowy – rodzinne opowieści grozy. Od pierwszego momentu łapie ona widza za gardło i nie odpuszcza aż do końca. Ciasne sale Galerii Dolnej zostały zapełnione potworkowatymi istotami, które wyglądają jak zmutowane lalki. Perfekcyjne wykonanie, ich miękkość, apelująca do zmysłu dotyku, kontrastują z anatomiczną koszmarkowatością. Widoczne jest to zwłaszcza w Fotografii rodzinnej, czyli mieszczańskim pokoiku, gdzie rodzina człekokształtnych mutantów ułożona na wersalce spędza czas w pieleszach domowych. Figurki, których jest bardzo wiele – pasuje do tego wyrażenie „mnożą się jak króliki” – dają wizję polskiej rodziny, która stara się żyć „po Bożemu” i nie stosuje antykoncepcji. Przypominają trochę modne właśnie popkulturowe stworki – „potworaki”, coś pomiędzy pluszakami dla dzieci a obiektami, których nie powstydziłaby się np. Louise Bourgeois. Niby-sielance patronują ironia i groteska.
Ale to wstęp do rzeczy mocniejszych. Na przykład film, na którym dziwaczni rycerze w miękkich zbrojach biją się miękkimi mieczami. Największe wrażenie robi główna instalacja wystawy, Sodoma i Gomora. Obiekty i kostiumy zostały użyte do rodzaju teatralnego performance’u na otwarcie wystawy, po czym ułożono je w przestrzeni wystawy jako instalację. Wściekłe czerwienie i fiolety, błyszczące materiały, formy ludzkie, a także zwierzęce, postać stającego dęba konia – wszystko to tworzy jakąś seksualną fantasmagorię, obraz orgii. Jednak ta dzika niby-to-orgia, która została zarejestrowana i pokazywana była w trakcie wystawy, ma w sobie również coś niewinnego, coś z zabawy dziecięcej.
Sztuka Justyny jest zapisem odprawiania egzorcyzmów. Słowa to sugeruje po pierwsze jakąś religijność, po drugie, związane jest z rytuałem. Justynę zajmuje dom, rodzina, jej ciemne sprawki, uczucia, splot miłość-nienawiść, tego, że miłości potrafi być usprawiedliwieniem dla okrucieństwa. Dom w jej ujęciu nie kojarzy się z bezpieczeństwem i stałością. To raczej miejsce, gdzie odbywają się skryte przed oczami postronnych okrutne rytuały. Justyna inscenizuje te sytuacje przed oczami widza. Ma się wrażenie, że sztuka ta pełni funkcje terapeutyczne. Jednocześnie odniesienia do dzieciństwa, a także poczucie humoru odbierają przedstawieniom wymiaru bardzo poważnego.
Pomiędzy zabawą a mówieniem na poważnie nie ma równowagi. Przez śmiech przebijają łzy. Justyna opowiada z bezwzględnością i bez znieczulenia. Jej sztuka ma moc odsłaniania rzeczy wstydliwych. Wystawa już się w Bunkrze skończyła, dalsze poczynania Justyny Köke będę obserwowała z ciekawością.
*
W krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury trwa wystawa rysunków i twórczości graficznej Alfreda Kubina. Ostrzyłam sobie na nią zęby, ale obyło się bez fajerwerków. Jest bardzo spokojna, klasyczna, muzealna, żeby nie powiedzieć – niezbyt pasjonująca. Zrealizowana poprawnie – chciałoby się powiedzieć – według scenariusza najbardziej oczywistego z możliwych, bo biograficznego. Należy do cyklu prezentacji sztuki Mitteleuropy, z szerokim uwzględnieniem sceny austriackiej.
Obie wystawy, Justyny Köke i Alfreda Kubina, zupełnie do siebie niepodobne, łączy wątek perwersji. W przypadku Kubina perwersja ta powiązana jest z fin de siecle’ową dekadencją, z przeczuciem upadku Monarchii Austrowęgierskiej, i jednocześnie – związana jest z ówczesnym kryzysem kultury europejskiej.
Wystawa jednak nie wprowadza w świat wyobraźni Kubina, nie daje przewodnika po tym, z czego artysta najbardziej słynie i co najciekawsze w jego twórczości – po jego bestiariuszu, po świecie jego nieokiełznanej i ciemnej wyobraźni. To prawda, co napisał w swojej recenzji Stach Szabłowski, wizje Kubina to taka rzecz, którą człowiek fascynuje się zaczynając interesowa się historią sztuki, potem przenosząc fascynacje w rejony trudniejsze w odbiorze. Racją także jest to, że dzisiaj sztuka opierająca się na wyobraźni, w typie Kubina, ale także np. Feliciena Ropsa czy Aubreya Beardsleya przeżywa renesans, bo w sztuce najnowszej pojawiają się wizje irracjonalne, jak ze snu wzięte, surrealistyczne.
Wystawę w MCK zatem warto obejrzeć, choć tej wczesnej, najbardziej interesującej fazy działalności Kubina zobaczy się niewiele. Można co prawda dowiedzieć się co nieco o stosunkach rodzinnych młodego artysty (surowy ojciec, matka, która zmarła przedwcześnie), o jego kryzysie psychicznym, który doprowadził do buddyzmu i najbardziej znanego okresu twórczości, można przeczytać krótkie wyjątki z jego powieści, bardziej nawet cenionej niż rysunki, można także z wystawy dowiedzieć się, że później stał się człowiekiem sukcesu, który po okresie tworzenia sztuki fantastycznej, działał jeszcze przez kilkadziesiąt lat oddając się w dużej mierze ilustracji książkowej.
*
Kuratorem „Znaków tożsamości” jest Andrzej Mroczek, wieloletni dyrektor lubelskiego BWA. Mroczek, prowadzący w latach 70. Galerię Labirynt, filozofię małej, offowej przestrzeni działań artystycznych przeniósł do oficjalnej galerii miejskiej identyfikując się bardziej z Labiryntem niż z biurem wystaw. Z tej właśnie filozofii wynika fakt, że BWA jako całość działała dość nonszalancko. Prezentowała od początku artystów związanych ze sztuką progresywną, nurtem neoawangardy. Pamiętam przyjeżdżającego tutaj z wykładami zaprzyjaźnionego z galerią Jerzego Ludwińskiego, występy Andrzeja Partuma i wielu innych. Wcześnie pojawił się tutaj performance. Jednak koncepcja galerii autorskiej i offowej powinna różnić się od działalności głównej galerii miejskiej. To przecież inne zobowiązania wobec publiczności i kompletnie inna odpowiedzialność.
BWA wraz z Labiryntem od lat 90. stopniowo pogrążało się w zastoju i przewidywalności, co trwa do dzisiaj. W końcu stało się galerią zaniedbaną, w której nie prowadzi się ani porządnej działalności wystawienniczej, nie sposób znaleźć tutaj wydarzeń wysokiej rangi, poruszających się w ramach bieżącego dyskursu sztuki i jej aktualnej problematyki. Panuje tutaj senna atmosfera, nie ma dbałości o lubelską publiczność, której nie przybliża się zagadanień sztuki ani aktualnej, ani – tak naprawdę – żadnej. Nie ma tu niestety dbałości o informację na temat własnej działalności ani edukacji, ani nie urządza się porządnie wystaw, nie wydaje się przyzwoitych katalogów – i wszystko prowadzi do wniosku, że galeria działa od lat siłą rozpędu i nikomu nic się nie chce. Dlatego ze zdziwieniem przeczytałam wypowiedź dyrektora Mroczka w lokalnej prasie, że jest on zadowolony z przyznanego mu przez miasto budżetu na przyszły rok. I oto mamy wyjaśnioną tajemnicę wieloletniego kierowania BWA: pan dyrektor jest zadowolony i nie przeszkadza urzędnikom. Nie tak dawno temu stała się przecież rzecz katastrofalna dla galerii, straciła ona swoją salę, największą, atrakcyjnie zlokalizowaną, która pozwalała na robienie wystaw z prawdziwego zdarzenia. Upomniała się o nią biblioteka im. Łopacińskiego, gdyż w jej gmachu owa sala się znajdowała. Dyrektor zaś poddał siębez walki i nic nie zyskał w zamian. Teraz BWA ogranicza się do trzech ciasnych salek w kamienicy przy ulicy Grodzkiej na Starym Mieście. Te zaś można opędzić małym budżetem.
Wracając jednak do wystawy. „Znaki tożsamości” zebrały w całość dość ekscentryczną grupę artystów, wśród których znaleźli się Koji Kamoji, Marek Niemirski, Jerzy Nowosielski, Jerzy Bereś, Teresa Murak czy też Christo i Andrzej Dudek-Dürer oraz Nikifor. Gdy ją się ogląda, trudno dociec o czym jest i co spowodowało zgromadzenie obok siebie akurat tych twórców. Podpowiedź daje tytuł, indywidualna tożsamość mogłaby być ciekawym pomysłem na wystawę. Krótki tekst wstęny głosi, że świat pędzi w zawrotnym tempie i się unifikuje, sztuka także ulega procesom globalizacji, ale ta wystawa próbuje odnaleźć taką sztukę, poprzez którą artysta może i powinien wyrażać siebie… Wyrażać swoją współczesność a jednocześnie wierność swojej tradycji kulturowej, narodowej, religijnej. To ciekawe i bardzo aktualne pytanie dręczące ludzi chociażby w kontekście Unii Europejskiej – czy da się różnić we wspólnocie. Jednak w „Znakach tożsamości” zostali wrzuceni do jednego worka artyści tak rozmaici, że ma się wrażenie przypadkowego doboru. Ma się także wrażenie przeglądu problematyki: „teraz drogie dzieci zobaczycie jak artysta wyraża swoją odrębność kulturową, religijną, narodową” (skądinąd, ryzykowne jest używanie tego ostatniego terminu w kontekście sztuki najnowszej).
Tak zatem nie dziwi obecność Jerzego Beresia, który zawsze bronił sztuki i tożsamości przed popkulturową sieczką, nie dziwi obecność chociażby Nowosielskiego, czy nawet… Nikifora. W przypadku tego ostatniego zresztą mam wątpliwości, czy pokazanie go na tej wystawie nie jest manipulacją. Owszem, Nikifor wyrażał swoje korzenie, ale działo się to bezwiednie, bez intencji ich wyrażania. Własne kulturowe zaplecze wykorzystuje także Koji Kamoji. Można zatem uznać, że jeżeli w Polsce tworzyłby artysta o korzeniach arabskich, to Andrzej Mroczek także zaprosiłby go do wystawy. Taki dobór artystów pachnie bowiem oczywistością i łatwizną, i żadnego ciekawego materiału do przemyśleń na zadany temat nie dostarcza. I dlaczego znalazł się tutaj Christo ze swoimi gigantycznymi projektami? Specyficzne bułgarskie rozumienie przestrzeni?
Już nie wspominam o tym, że brakuje wystawie także koncepcji pokazywania zgromadzonych dzieł, przemyślenia sąsiedztw. Prace do siebie nie pasują, po prostu są ustawione i powieszone. „Znaki tożsamości” należą do serii tych wystaw, jakie od kilku lat odkrywają światopoglądową przemianę Andrzeja Mroczka i prowadzonej przez niego galerii – z tej, która kiedyś będąc twórczą i odświeżającą siłą na lubelskiej scenie, nie bała się wprowadzać nowatorską sztukę i wspierać młodych artystów, teraz zmienia się w galerię sławiącą wartości konserwatywne, kompletnie nietwórczą, nie wnoszącą niczego w życie artystyczne nie tylko krajowe (tutaj galeria nie liczy się kompletnie), ale i lubelskie. W tym, że wystawy mają być krytycznym spojrzeniemn na współczesność i poszukiwaniem jakichś cech uniwersalnych w sztuce, mimo że trąci to myszką, a i podejście dyrektora jest – z grubsza rzecz ujmując – metodologicznie naiwne, tkwi spory potencjał. Jednak sposobem realizacji własnych pomysłów Andrzej Mroczek sam sobie i BWA szkodzi, bo nie dość, że nie dociera do publiczności i nie daje jej do myślenia (a to określił jako własną ambicję), to jednocześnie zawodzi artystów robiąc po prostu złe wystawy. Labirynt, jedna z ważniejszych galerii w Polsce lat 70., tutaj pokazuje swoje skostniałe oblicze.
To wszystko, co napisałam, nie oznacza, że wystawa nie sprawia pewnej przyjemności. Jest nią obcowanie z dobrą sztuką. Znakomite są abstrakcje Nowosielskiego, z lat 70., wypożyczone ze zbiorów Andrzeja Starmacha (mimo, że Nowosielski wydaje się już okrutnie opatrzony i znany na pamięć), Nikifor – zawsze jest cudownie oglądać te biedne, wypłowiałe obrazki, z których bije niewiarygodny talent twórcy. Zestawiono tutaj prace Nowosielskiego i Nikifora obok siebie – to akurat sąsiedztwo bardzo ciekawe. Bardzo dobra praca Teresy Murak i Mateusza Rembielińskiego – projekt pomnika z krzyżem i jego negatywową formą w ziemi – to mogłaby być glosa do jednego z moich poprzednich wpisów o pomnikach. Zawsze wielką klasę trzyma Koji Kamoji. Dla tych prac warto pójść do BWA. I jeszcze prace Andrzeja Dudka-Dürera, posthipisowska sztuka i New-age'owa duchowość, ważne, że niezbyt ciekawe kolaże komputerowe przypominają o wielkim życiowym projekcie tego artysty.
Szkoda tylko, że bronią się pojedyncze prace, a cała wystawa jest nieporozumieniem.
Wystawa Justyny Köke: http://www.bunkier.art.pl/
Wystawa Alfreda Kubina: http://www.mck.krakow.pl/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz