Dorota Buczkowska, Transfuzja, 2008
Karolina Kowalska, What it feels like for a girl, 2008
Matka jest sprawczynią niewoli córki. Matka, która przeżyła wojnę, matka-Żydówka, która ocaliła siebie, ale straciła całą rodzinę. Córka czuje się trzymana jakby niewidzialną smyczą przy matce, nie może się uwolnić. Umińska-Keff opowiadając osobistą historię własnej męki, jednocześnie opowiada o doświadczeniu wielu córek (i wielu matek zarazem). Jednocześnie figurę matki rzutuje też na ojczyznę.
Na wystawie, której kuratorkami są redaktorki książki Umińskiej-Keff, Anka Sasnal i Martyna Sztaba, zaproszone artystki miały się odnieść do treści książki. W większości skupiły się na toksycznej relacji matek i córek pomijając - co ciekawe - bardzo wyraźnie obecny w książce trop Holokaustu. Skupiły się więc na relacji miłość-nienawiść, która rani i uzależnia. Mogą żyć tylko w toksycznej symbiozie, w atmosferze pełnej poczucia niespełnienia i winy. Matka uzależnia córkę swoją historią ocalonej, która anulować ma prawo do zwyczajnej, własnej historii córki. Jest to matka nienasycona w mówieniu. Z jej ust wylewa się potok słów, które właściwie nie mają już nic przekazywać. Autorka sama przyznaje, a motyw ten uznawany jest za ważny w omówieniach jej książki, że w pewnym momencie, zdesperowana, odłożyła sluchawkę, z gadającą matką, i gdy podeszła za 10 minut, i powiedziała "tak", matka kontynuowała swoją przemowę, nie zauważywszy, że zabrakło jej słuchacza.
Wystawa „Moja matka nie jest boska” jest realizacją ambitnego zamierzenia, zapoczątkowanego tekstem literackim. Wystawa opowiada historię równoległą do snutej w poemacie Bożeny Umińskiej-Keff Utwór o matce i ojczyźnie. Książkę wydało ostatnio wydawnictwo „Ha!art”. Znana autorka, poetka, eseistka, ostra felietonistka, w końcu – wykładowczyni gender studies i działaczka feministyczna, dokonuje tu głębokiego autobiograficznego odsłonięcia. Pisze o matce i ojczyźnie i o toksycznych relacjach z nimi. Pisze jako córka. Pisze więc sytuując się niżej w hierarchii, w relacji podrzędnej wobec takich gigantek jak matka i Matka – czyli Ojczyzna. Córce nieustannie odmawia się własnej osobowości, podmiotowości, powątpiewa się w jej prawo do decydowania o sobie, w możliwość posiadania własnego życia i zainteresowań, odmawia się własnej historii. Ale kto jest sprawcą tego pomniejszenia córki i sprowadzenia jej do bycia tylko uszami, które słuchają? Matka…
Matka jest sprawczynią niewoli córki. Matka, która przeżyła wojnę, matka-Żydówka, która ocaliła siebie, ale straciła całą rodzinę. Córka czuje się trzymana jakby niewidzialną smyczą przy matce, nie może się uwolnić. Umińska-Keff opowiadając osobistą historię własnej męki, jednocześnie opowiada o doświadczeniu wielu córek (i wielu matek zarazem). Jednocześnie figurę matki rzutuje też na ojczyznę.
Na wystawie, której kuratorkami są redaktorki książki Umińskiej-Keff, Anka Sasnal i Martyna Sztaba, zaproszone artystki miały się odnieść do treści książki. W większości skupiły się na toksycznej relacji matek i córek pomijając - co ciekawe - bardzo wyraźnie obecny w książce trop Holokaustu. Skupiły się więc na relacji miłość-nienawiść, która rani i uzależnia. Mogą żyć tylko w toksycznej symbiozie, w atmosferze pełnej poczucia niespełnienia i winy. Matka uzależnia córkę swoją historią ocalonej, która anulować ma prawo do zwyczajnej, własnej historii córki. Jest to matka nienasycona w mówieniu. Z jej ust wylewa się potok słów, które właściwie nie mają już nic przekazywać. Autorka sama przyznaje, a motyw ten uznawany jest za ważny w omówieniach jej książki, że w pewnym momencie, zdesperowana, odłożyła sluchawkę, z gadającą matką, i gdy podeszła za 10 minut, i powiedziała "tak", matka kontynuowała swoją przemowę, nie zauważywszy, że zabrakło jej słuchacza.
***
By obejrzeć wystawę, trzeba zejść do podziemi. Schodzi się więc w ciemność, która wchłania, połyka zwiedzających. Ma się wrażenie zejścia do otchłani, wkraczania w jakieś wnętrze, w coś dotykalnego, co kojarzy się jeszcze z zejściem w głąb, do jaskini, do przestrzeni matki, do „macicy”. Jednocześnie jest to jednak przestrzeń córki, w nawiązaniu do mitu o Persefonie. Można zatem powiedzieć, że dla córki jest to przestrzeń zamknięta, przestrzeń milczenia, zamkniętego na głucho grobowca.
Samo zwiedzanie wystawy staje się odkrywaniem, rytuałem inicjacji, wędrówką, która ma swoje wymagania w stosunku do wędrującego. Jeśli się nie zrozumie samej akcji przechodzenia przez korytarze, straci się możliwość uchwycenia ważnej części wystawy, jaką jest odbiór sensualny i intuicyjny. Wreszcie brnięcie przez ciemności, które w niektórych tylko momentach ulegają rozjaśnieniu, może być tłumaczone jako dążenie do oświecenia. Wystawa rozgrywa się bowiem w czerni, która bywa skontrastowana światłem, co powoduje, że zwiedzający przestaje ufać własnemu wzrokowi koncentrując się na tym, żeby nie wpaść na ścianę, dzieła szuki lub innych ludzi.
Praca Jadwigi Sawickiej stwarzała właśnie podobne niebezpieczeństwo. Nagle gasnące i ponownie zapalające się lampy oślepiały widzów, sprawiały, że mieli poczucie dezorientacji. Jednocześnie instalacja w sposób hipnotyzujący przyciągała uwagę. Było to dość swobodne grono lamp pokrytych napisami. Plątanina kabli kojarzyła się luźno z jakimiś wnętrznościami, ale też była bardzo dekoracyjna. W ciemności jarzyły się słowa coś mi sie robi - jako ostry i nie do zignorowania wyrzut matki, wbijający się w oczy, głowę, narzucający się córce z całą siłą i łapiący ją w sieć poczucia winy. Kiedy jednak lampy gasły, pozostawała jedna – jako słaba riposta córki, która uginając się pod ciężarem historii matki, walcząc z gniewem i poczuciem winy, usiłuje się bronić, walczyć o swoje. Mówi: ja czytam co innego, co innego ogladam, czego innego slucham i jest to odpowiedź słaba, jak czynią to dzieci, które swój sprzeciw manifestują przekorą. Artystka szczególną uwagą obdarzyła więc ten aspekt Utworu, który dotyka skomplikowanego związku matka-córka i dominacji matki. Dominacja ta wyraża się przez język, przez ilość wypowiedzianych i powtórzonych słów, które nic nie komunikują, natomiast pętają niewidzialną siecią córkę-niewolnicę.
Film Anny Baumgart właściwie nie cytuje bezpośrednio książki - z wyjątkiem jakby rytualnego zawołania-jęku: oi moi oi moi, który wypowiada jedna z kobiet. Przedstawiający jakby improwizację z tańca współczesnego, rozgrywa się na scenie, gdzie znajdują się dwie kobiety. Aktorki poruszają się, biegają, podskakują i nagle nieruchomieją. Zawsze jednak znajdują się w relacji wobec siebie nawzajem. Nawet jeśli znajdują się w przeciwległych krańcach sali, to i tak widzą siebie, i tak do siebie – koniec końców – nawzajem dążą. Jednak ich relacja nie jest bezkonfliktowa. Można ją odczytać tak, że pragnęłyby się usamodzielnić, ale trzyma je jakaś niewidzialna pępowina, jakaś elastyczna więź, która pozwala na znaczne oddalenie się, kończąc się i tak powrotnym przyciągnięciem ich ku sobie. Gdy kobiety, które są mniej więcej podobne warunkami fizycznymi i tak samo ubrane, mają długie włosy i białe stroje, znajdują się obok siebie, ramię w ramię, to zaczynają jakby jakieś gry, przekomarzanie się, w którym zawiera się także element agresji. Ważne są też dźwięki, gdy zderzają się ze sobą ramionami. Ciało zderza się z ciałem. Obie pragną być wolne, ale są zdane na siebie, uzależnione od siebie – na dobre i na złe. Trudno jest dostrzec powtarzające się prawidłowości tej relacji, np. że jedna jest bierna, a druga aktywna.
W pracy Karoliny Kowalskiej pojawia się przerobiony wideoklip Madonny. Zabrakło w nim samej gwiazdy, zostały bowiem wycięte wszystkie sceny, w których występuje. Pozostały jednak wszystkie inne kadry. W What it feels like for a girl główną bohaterką staje się staruszka, która realizuje marzenie o ucieczce z domu starców. Wideoklip traci swoje komercyjne zabarwienie, z jego grą kliszami i wprowadzeniem nieatrakcyjnego dla kultury popularnej motywu podeszłego wieku w taki sposób, że stawał się on atrakcyjny (staruszka naśladowała zachowanie ludzi młodych). Teledysk wyreżyserowany przez Guya Ritchie, pozbawiony głównej postaci, stawał się w otwarty sposób wywrotowy, skupiając się wyłącznie na starej kobiecie, którą podrywa miejski gang, która rozbija samochody – i ogólnie – zachowuje się niegrzecznie. Nie jest to zatem słodka starsza pani, która stara się nie przeszkadzać nikomu. Nie jest to nawet Miss Marple stworzona przez Agathę Christie, zachowująca przynajmniej pozory słodkości i poczciwości. W odniesieniu do Utworu Umińskiej-Keff staruszka jest niewątpliwie odbiciem postaci matki – Meter. Jednak, zamiast skupiać się na nieustannym, maniackim, psychotycznym powtarzaniu mantry swojej opowieści, staruszka działa. Jej marzeń nie należy pewnie rozumieć wprost, najważniejsza jest jej aktywność i dążenie do wolności, uwolnienie się, ucieczka. Meter żyje zaś ciągle w więzieniu swojej pamięci, nieustannie zatrzymanej na wydarzeniach wojennych. Nie potrafi uciec – nawet w wyobraźni.
W dalszym ciągu tej samej, długiej sali, oświetlonej przyćmionym światłem, pojawiają się prace sióstr, Doroty i Aleksandry Buczkowskich. Na ścianie rozciąga się wielka fotografia przedstawiająca fragment ściany. Ścina jest odrapana, pokryta sprejowymi mazajami i napisem "Suko jedna!" - to praca Oli Buczkowskiej. W ciemnym wnętrzu pojawia się jakby okno na zewnątrz, pojawia się wulgarność języka ulicy, ale też i nawiązanie do przemocy domowej, która rozgrywa się w zaciszu mieszkania. Również przemocy psychicznej, również tej słodkiej niewoli, która rozwija się pomiędzy członkiniami rodziny. Ściana to ograniczenie, jakiś kres, niemożliwość jej przebicia i uwolnienia się.
Fotele Doroty Buczkowskiej są przezroczyse, puste w środku, nadmuchiwane. Jeden z nich sflaczał, drugi trzyma swoją formę. Fotele wypełnia częściowo ciecz wyglądająca jak krew. Łączy je rurka – są więc jak naczynia połączone. Nie wiem, czy fotele mogą zmieniać swoją formę i przekazywać także sobie powietrze. Praca transfuzja jest przeznaczona nie tylko do oglądania. Jest to również praca, której można używać po prostu odpoczywając w fotelu. Aspekt użyteczności wydaje mi się ważny w przypadku mówienia o kobietach. Nie wiem jednak, czy artystka miała go na myśli tworząc pracę. Jest tu mowa o zależności od siebie, znowu o tej bardzo silnej więzi między rodzicielkami i ich córkami. Czy jest mowa o wprowadzaniu kobiet w tradycyjne role, to znaczy takie, które muszą znaleźć usankcjonowanie, że kobieta ma jakąś funkcję, do czegoś się nadaje? To chyba nadinterpretacja, zwłaszcza, że takie podejście nie znajduje swego odpowiednika w poemacie Umińskiej-Keff.
Serial filmowy Zorki Wollny poświęcony kobietom z jej rodziny budzi podziw wielowątkowością. Ten szereg osobistych monologów i scen, wydaje się jednak bardziej nadawać do oglądania innego typu niż na wystawie. Nie oglądania z konieczności wyrywkowego, nielinearnego, w ciemnej sali wystawy, w sąsiedztwie innych prac, na twardym materacu lub w innej niewygodnej pozie, usiłując się skupić…Aż prosi się, by do tej kobiecej sagi rodzinnej, z mocnym zabarwieniem autobiograficznym, zrobić salę projekcyjną, ułatwić po prostu przyjmowanie dużej dawki materiałów filmowych.
Kapitalna praca Aleksandry Buczkowskiej znalazła się za to na koniec wystawy. Głos dziecka powtarzający z pewnym zniecierpliwieniem i natręctwem „mamo!” rozbrzmiewał właściwie w całej przestrzeni. Można go było odebrać nie tylko jako marudzenie. Może to być wołanie dziecka zagubionego, przywołującego matkę do porządku – „zajmij się mną wreszcie, mamo”. Jednak każda matka jest też córką własnej matki.
***
Ta interesująca, ciekawie zaplanowana wystawa, stanowi ambitną próbę mówienia „własnym głosem”, reaktywowania kobiecych tematów, odświeżenia wątków feministycznych. Kuratorki czynią to z pełną świadomością tego, że pierwsza moda na „sztukę kobiet” już minęła i pora, by organizować coś więcej niż wystawy, które można sprowadzić do stwierdzenia: „Jesteśmy” lub „Jesteśmy odmienne”.
***
Jak wspominałam, zadziwiające, że w „Mojej matce…” zabrakło historii, zabrakło Holokaustu. Największy nacisk zaś został położony na kwestię związków matek i córek.
Nie od rzeczy jest jednak przypomnienie kiedy i gdzie wystawa powstała: w Polsce 2008, gdzie notorycznie potępia się matki, które mają zostawiać swoje dzieci same, piją przy nich, biją je, nie potrafią ich dobrze dopilnować, żeby ograniczyć się tylko do mniej drastycznych relacji z mediów. Do tego dochodzi sprawa czternastolatki „Agaty”, poruszenie kwestii ustawy antyaborcyjnej, zwanej „kompromisową”, naruszanie przez katolickich ultrasów owego, nawet tak kulawego kompromisu. Ojcowie, rzecz jasna, nie istnieją.
Wystawa sama w sobie nie jest polityczna, nie mówi o problemach teraźniejszości. Jednak będąc zrealizowana w tym czasie i miejscu, i tak polityczną się staje.
"Moja matka nie jest boska", 6 czerwca - 31 sierpnia 2008, Bunkier Sztuki
By obejrzeć wystawę, trzeba zejść do podziemi. Schodzi się więc w ciemność, która wchłania, połyka zwiedzających. Ma się wrażenie zejścia do otchłani, wkraczania w jakieś wnętrze, w coś dotykalnego, co kojarzy się jeszcze z zejściem w głąb, do jaskini, do przestrzeni matki, do „macicy”. Jednocześnie jest to jednak przestrzeń córki, w nawiązaniu do mitu o Persefonie. Można zatem powiedzieć, że dla córki jest to przestrzeń zamknięta, przestrzeń milczenia, zamkniętego na głucho grobowca.
Samo zwiedzanie wystawy staje się odkrywaniem, rytuałem inicjacji, wędrówką, która ma swoje wymagania w stosunku do wędrującego. Jeśli się nie zrozumie samej akcji przechodzenia przez korytarze, straci się możliwość uchwycenia ważnej części wystawy, jaką jest odbiór sensualny i intuicyjny. Wreszcie brnięcie przez ciemności, które w niektórych tylko momentach ulegają rozjaśnieniu, może być tłumaczone jako dążenie do oświecenia. Wystawa rozgrywa się bowiem w czerni, która bywa skontrastowana światłem, co powoduje, że zwiedzający przestaje ufać własnemu wzrokowi koncentrując się na tym, żeby nie wpaść na ścianę, dzieła szuki lub innych ludzi.
Praca Jadwigi Sawickiej stwarzała właśnie podobne niebezpieczeństwo. Nagle gasnące i ponownie zapalające się lampy oślepiały widzów, sprawiały, że mieli poczucie dezorientacji. Jednocześnie instalacja w sposób hipnotyzujący przyciągała uwagę. Było to dość swobodne grono lamp pokrytych napisami. Plątanina kabli kojarzyła się luźno z jakimiś wnętrznościami, ale też była bardzo dekoracyjna. W ciemności jarzyły się słowa coś mi sie robi - jako ostry i nie do zignorowania wyrzut matki, wbijający się w oczy, głowę, narzucający się córce z całą siłą i łapiący ją w sieć poczucia winy. Kiedy jednak lampy gasły, pozostawała jedna – jako słaba riposta córki, która uginając się pod ciężarem historii matki, walcząc z gniewem i poczuciem winy, usiłuje się bronić, walczyć o swoje. Mówi: ja czytam co innego, co innego ogladam, czego innego slucham i jest to odpowiedź słaba, jak czynią to dzieci, które swój sprzeciw manifestują przekorą. Artystka szczególną uwagą obdarzyła więc ten aspekt Utworu, który dotyka skomplikowanego związku matka-córka i dominacji matki. Dominacja ta wyraża się przez język, przez ilość wypowiedzianych i powtórzonych słów, które nic nie komunikują, natomiast pętają niewidzialną siecią córkę-niewolnicę.
Film Anny Baumgart właściwie nie cytuje bezpośrednio książki - z wyjątkiem jakby rytualnego zawołania-jęku: oi moi oi moi, który wypowiada jedna z kobiet. Przedstawiający jakby improwizację z tańca współczesnego, rozgrywa się na scenie, gdzie znajdują się dwie kobiety. Aktorki poruszają się, biegają, podskakują i nagle nieruchomieją. Zawsze jednak znajdują się w relacji wobec siebie nawzajem. Nawet jeśli znajdują się w przeciwległych krańcach sali, to i tak widzą siebie, i tak do siebie – koniec końców – nawzajem dążą. Jednak ich relacja nie jest bezkonfliktowa. Można ją odczytać tak, że pragnęłyby się usamodzielnić, ale trzyma je jakaś niewidzialna pępowina, jakaś elastyczna więź, która pozwala na znaczne oddalenie się, kończąc się i tak powrotnym przyciągnięciem ich ku sobie. Gdy kobiety, które są mniej więcej podobne warunkami fizycznymi i tak samo ubrane, mają długie włosy i białe stroje, znajdują się obok siebie, ramię w ramię, to zaczynają jakby jakieś gry, przekomarzanie się, w którym zawiera się także element agresji. Ważne są też dźwięki, gdy zderzają się ze sobą ramionami. Ciało zderza się z ciałem. Obie pragną być wolne, ale są zdane na siebie, uzależnione od siebie – na dobre i na złe. Trudno jest dostrzec powtarzające się prawidłowości tej relacji, np. że jedna jest bierna, a druga aktywna.
W pracy Karoliny Kowalskiej pojawia się przerobiony wideoklip Madonny. Zabrakło w nim samej gwiazdy, zostały bowiem wycięte wszystkie sceny, w których występuje. Pozostały jednak wszystkie inne kadry. W What it feels like for a girl główną bohaterką staje się staruszka, która realizuje marzenie o ucieczce z domu starców. Wideoklip traci swoje komercyjne zabarwienie, z jego grą kliszami i wprowadzeniem nieatrakcyjnego dla kultury popularnej motywu podeszłego wieku w taki sposób, że stawał się on atrakcyjny (staruszka naśladowała zachowanie ludzi młodych). Teledysk wyreżyserowany przez Guya Ritchie, pozbawiony głównej postaci, stawał się w otwarty sposób wywrotowy, skupiając się wyłącznie na starej kobiecie, którą podrywa miejski gang, która rozbija samochody – i ogólnie – zachowuje się niegrzecznie. Nie jest to zatem słodka starsza pani, która stara się nie przeszkadzać nikomu. Nie jest to nawet Miss Marple stworzona przez Agathę Christie, zachowująca przynajmniej pozory słodkości i poczciwości. W odniesieniu do Utworu Umińskiej-Keff staruszka jest niewątpliwie odbiciem postaci matki – Meter. Jednak, zamiast skupiać się na nieustannym, maniackim, psychotycznym powtarzaniu mantry swojej opowieści, staruszka działa. Jej marzeń nie należy pewnie rozumieć wprost, najważniejsza jest jej aktywność i dążenie do wolności, uwolnienie się, ucieczka. Meter żyje zaś ciągle w więzieniu swojej pamięci, nieustannie zatrzymanej na wydarzeniach wojennych. Nie potrafi uciec – nawet w wyobraźni.
W dalszym ciągu tej samej, długiej sali, oświetlonej przyćmionym światłem, pojawiają się prace sióstr, Doroty i Aleksandry Buczkowskich. Na ścianie rozciąga się wielka fotografia przedstawiająca fragment ściany. Ścina jest odrapana, pokryta sprejowymi mazajami i napisem "Suko jedna!" - to praca Oli Buczkowskiej. W ciemnym wnętrzu pojawia się jakby okno na zewnątrz, pojawia się wulgarność języka ulicy, ale też i nawiązanie do przemocy domowej, która rozgrywa się w zaciszu mieszkania. Również przemocy psychicznej, również tej słodkiej niewoli, która rozwija się pomiędzy członkiniami rodziny. Ściana to ograniczenie, jakiś kres, niemożliwość jej przebicia i uwolnienia się.
Fotele Doroty Buczkowskiej są przezroczyse, puste w środku, nadmuchiwane. Jeden z nich sflaczał, drugi trzyma swoją formę. Fotele wypełnia częściowo ciecz wyglądająca jak krew. Łączy je rurka – są więc jak naczynia połączone. Nie wiem, czy fotele mogą zmieniać swoją formę i przekazywać także sobie powietrze. Praca transfuzja jest przeznaczona nie tylko do oglądania. Jest to również praca, której można używać po prostu odpoczywając w fotelu. Aspekt użyteczności wydaje mi się ważny w przypadku mówienia o kobietach. Nie wiem jednak, czy artystka miała go na myśli tworząc pracę. Jest tu mowa o zależności od siebie, znowu o tej bardzo silnej więzi między rodzicielkami i ich córkami. Czy jest mowa o wprowadzaniu kobiet w tradycyjne role, to znaczy takie, które muszą znaleźć usankcjonowanie, że kobieta ma jakąś funkcję, do czegoś się nadaje? To chyba nadinterpretacja, zwłaszcza, że takie podejście nie znajduje swego odpowiednika w poemacie Umińskiej-Keff.
Serial filmowy Zorki Wollny poświęcony kobietom z jej rodziny budzi podziw wielowątkowością. Ten szereg osobistych monologów i scen, wydaje się jednak bardziej nadawać do oglądania innego typu niż na wystawie. Nie oglądania z konieczności wyrywkowego, nielinearnego, w ciemnej sali wystawy, w sąsiedztwie innych prac, na twardym materacu lub w innej niewygodnej pozie, usiłując się skupić…Aż prosi się, by do tej kobiecej sagi rodzinnej, z mocnym zabarwieniem autobiograficznym, zrobić salę projekcyjną, ułatwić po prostu przyjmowanie dużej dawki materiałów filmowych.
Kapitalna praca Aleksandry Buczkowskiej znalazła się za to na koniec wystawy. Głos dziecka powtarzający z pewnym zniecierpliwieniem i natręctwem „mamo!” rozbrzmiewał właściwie w całej przestrzeni. Można go było odebrać nie tylko jako marudzenie. Może to być wołanie dziecka zagubionego, przywołującego matkę do porządku – „zajmij się mną wreszcie, mamo”. Jednak każda matka jest też córką własnej matki.
***
Ta interesująca, ciekawie zaplanowana wystawa, stanowi ambitną próbę mówienia „własnym głosem”, reaktywowania kobiecych tematów, odświeżenia wątków feministycznych. Kuratorki czynią to z pełną świadomością tego, że pierwsza moda na „sztukę kobiet” już minęła i pora, by organizować coś więcej niż wystawy, które można sprowadzić do stwierdzenia: „Jesteśmy” lub „Jesteśmy odmienne”.
***
Jak wspominałam, zadziwiające, że w „Mojej matce…” zabrakło historii, zabrakło Holokaustu. Największy nacisk zaś został położony na kwestię związków matek i córek.
Nie od rzeczy jest jednak przypomnienie kiedy i gdzie wystawa powstała: w Polsce 2008, gdzie notorycznie potępia się matki, które mają zostawiać swoje dzieci same, piją przy nich, biją je, nie potrafią ich dobrze dopilnować, żeby ograniczyć się tylko do mniej drastycznych relacji z mediów. Do tego dochodzi sprawa czternastolatki „Agaty”, poruszenie kwestii ustawy antyaborcyjnej, zwanej „kompromisową”, naruszanie przez katolickich ultrasów owego, nawet tak kulawego kompromisu. Ojcowie, rzecz jasna, nie istnieją.
Wystawa sama w sobie nie jest polityczna, nie mówi o problemach teraźniejszości. Jednak będąc zrealizowana w tym czasie i miejscu, i tak polityczną się staje.
"Moja matka nie jest boska", 6 czerwca - 31 sierpnia 2008, Bunkier Sztuki