28.5.07

Miesiąc Fotografii w Krakowie

Miesiąc Fotografii zbliża się ku końcowi. Widziałam kilka wystaw wchodzących w jego skład i musze powiedzieć, że mimo że wszędzie widać ulotki, reklamy; w każdym miejscu – galeriach, pubach, miejscach, gdzie spotykają się ludzie można znaleźć informacje o Miesiącu, to jest jednak wciąż imprezą niedocenianą. Reprezentuje już w tej chwili całkiem niezły poziom artystyczny i organizacyjny. Pamiętam słowa, że w Krakowie brakuje dużej imprezy artystycznej z prawdziwego zdarzenia. Dzieje się tutaj wiele jeśli chodzi o kulturę, jednak większość z tego cierpi na syndrom niedofinansowania. Miasto bowiem wychodzi z zasady dać wszystkim jakieś małe kwoty, nikogo nie wyróżniać. Jakiś czas temu, przetoczyła się przez TVP Kraków i krakowską „Wyborczą” dyskusja na temat stanu kultury w tym mieście. Oprócz zwyczajowego biadolenia, że „wyprzedza nas Wrocław” (w którym jest zresztą wiele racji), padały tam właśnie słowa o skarłowaceniu wydarzeń kulturalnych, o tym, że jest wiele, ale byle jak.

Zaprzecza jednak temu Miesiąc Fotografii właśnie. Wydarzenie przygotowane zostało z rozmachem: wiele różnego rodzaju wystaw, indywidualnych, zborowych, tematycznych, historycznych w ciekawych lokalizacjach. Można było więc oglądać wystawy w galeriach, publicznych jak Bunkier Sztuki czy prywatnych, jak Galeria Starmach. Poza tym duże, zbiorowe i kuratorskie wystawy można było oglądać w lokalizacjach coraz częściej wykorzystywanych na wystawy sztuki – tzn. w dawnej Fabryce Schindlera, a także w Pałacu Goetla. (W Schindlerze ma zresztą zostać ulokowane przyszłe krakowskie Muzeum Sztuki Współczesnej. Kontrowersyjna lokalizacja.) Dodatkowo jeszcze część wystaw umieszczono w wynajętych do tego celu mieszkaniach. Uważam, że ta różnorodność miejsc zagrała doskonale. Wystawy w mieszkaniach to trend znany na całym świecie, jednak w Polsce stosunkowo mało jeszcze wykorzystywany. Przy okazji, oprócz specyficznej, prywatnej aury, jaką dodają pokazywanym pracom, mieszkania stanowią doskonały sposób na zakorzenienie pokazywanej sztuki w danym miejscu. Pamiętam to w Stambule: podczas ostatniego Biennale różnorodność lokalizacji sprzyjała poznawaniu miasta (również przez to, że wędrowało się przez nie, przez zakazane uliczki, w które inaczej nigdy by się nie weszło).

Nie widziałam wszystkich wystaw, wspomnę tylko o kilku.
Po pierwsze, uwagę moją przyciągnął zestaw wystaw indywidualnych, składających się na jedną całość poświęconą wojnie, obrazom wojny, i tego jak fotografia ma się do obrazowania okropieństw na świecie, wpisując się tym w trwający od lat i właściwie nierozstrzygalny dylemat. Dylemat dotyczy siły oddziaływania obrazu, czy rzeczywiście pokazywanie ofiar, zbrodni, zbombardowanych miast, krwawych konfliktów niesie ze sobą szlachetne funkcje, jak funkcja informacyjna, czy wstrząśnięcie sumieniami widzów? Czy też służy wyłącznie przemysłowi rozrywkowemu, zaspokojania najprymitywniejszej ciekawości, żeby nie powiedzieć "ciekawskości", gapiostwa - pokazywanie krwi to po prostu specyficzne igrzyska, jakie serwują nam media? Dodatkowo przecież nieustanne pokazywanie tragedii służy w końcu stępianiu na nie wrażliwości. Tak więc, pytania o etykę. I jaka jest rola fotografa? Fotoreportera? Czy nie powinien w pewnym momencie odłożyć aparatu i pomagać ludziom, których dotyka wojna, katastrofa, nieszczęście? Pytania z rzędu naiwnych, obok reportera są przecież zazwyczaj inni którzy pomagają, pojawiające się jednak zawsze wobec tego typu zdjęć, jak pokazywane w Fabryce Schindlera. Zestaw pięciu wystaw, zatytułowany wspólnie "Teatry wojny", którego kuratorem jest Mark Power, zyskuje dodatkowych znaczeń poprzez tę lokalizację. Nic nie wskazuje jednak na to, że te znaczenia były wkalkulowane w samą wystawę.

Pojawiły się tutaj więc takie realizacje, jak "Why Mister Why?"Geerta Van Kesterena. To multimedialna instalacja, składająca się z pokazów slajdów, wyświetlanych tekstów, mapy, strony internetowej, nagrań dźwiękowych, książki. To wszystko w obszernych halach fabrycznych, aura przeszłości, zniszczenia, do tego - obrazy znane nam "do znudzenia" z mediów, pokazujące Irak, Irakijczyków i młodych żołnierzy brytyjskich, amerykańskich. Notabene, zdjęcia świetne, skupiające się na historii wtargnięcia Amerykanów i ich sprzymierzeńców do Iraku, ale historii widzianej od dołu, przez małe wydarzenia i codzienność. Do tego - komentarze fotografa, osobiste, wspominające ludzi, których spotykał, pokazujące inny obraz wojny niż ten znany z mediów. Nie chodzi tutaj jednak o jakieś demaskowanie siły cenzury, czy to Armii Amerykańskiej z powodów politycznych, czy też samych mediów z powodów merkantylnych. Nie chodzi też - mimo rozbudowanej części komentarzy - o utopię edukowania społeczeństwa. Przede wszystkim, jak mi się wydaje, chodzi tutaj o danie świadectwa, o pamięć wobec ludzi tam - wrzuconych wbrew ich woli - w piekło wojny, chodzi o próbę dania odpowiedzi na cytowane przeze mnie wyżej pytania natury etycznej. Czy reporter jest potrzebny? I co ma zrobić, żeby nie być tylko pionkiem w medialnej machinie pożerającej coraz więcej i więcej obrazów?

Ważny i interesujący był też dla mnie cykl Donovana Wylie "British Watchtowers", przedstawiający wieże obserwacyjne i posterunki strażnicze na granicy pomiędzy Irlandią Północną a Irlandią. Budowle te, niemi świadkowie konfliktu, rozebrane dzisiaj jako warunek rozbrojenia się IRA, sfotografowane zostały beznamiętnie. Cykl ten nosi w sobie cały bagaż brytyjskiej tradycji pejzażu, wieże bowiem pokazywane są w szerszej perspektywie, na zielonych wzgórzach, przyroda pokazana jest wrażliwie. Te szresze perspektywy nadają zdjęciom wymiaru jakiejś refleksji ogólnej, ale też wielość szczegółów zakorzenia je w konkretnych wydarzeniach politycznych, pokazując ich daremność wobec przyrody, życia, kosmosu. Kojarzy mi się z doskonałą pracą Gianni Mottiego, w której artysta ten zawłaszczył nieudane fotografie agencyjne (AFP), pokazujące wojnę w Bośni, w wiosennych pejzażach wsi, jakieś pola, kwitnące drzewa, chałupki, i do tego gdzieś dalej - obłok tuż nad ziemią, wyglądający jak kolejne kwitnące drzewo. Obłok wybuchu, ale to nie jest oczywiste.

Pragnę także podkreślić genialne zupełnie wystawienie cyklu zdjęć Christophera Stewarta z serii "Kill House". Seria tych ascetycznych, minimalistycznych zdjęć, podświetlonych punktowo, w czerni, zyskiwała grozy pokazywana na piętrze. Wąska, duszna przestrzeń, ciemność i podłoga z desek. Deski nie przylegały do siebie i pomiędzy nimi przeświecało światło z dolnej przestrzeni. Trudno było się tam przemieszczać - lęk wysokości spowodowany jest raczej tym, co widzimy niż rzeczywistym przebywaniem wysoko.

Projekt "Teatry wojny" zaineteresował mnie szczególnie, bo porusza te same tematy, co moje projekty: Bad i Last News. Odpowiedzialności za pokazywanie wojen, nieszczęścia, przemocy. Pokazuje je jednak z innego punktu widzenia: autora zdjęć. Pokazuje jakie pozycje może on zająć, może to być więc świadek współuczestniczący, albo świadek beznamiętny.

Z innych wystaw Miesiąca wymienię tylko wystawę, o której już tutaj wspominałam. To owoc współpracy polsko-niemieckiej, jednego z wiodących wątków tegorocznej edycji Miesiąca. "Zawiedzione nadzieje - Nowy Romantyzm we współczesnej fotografii niemieckiej" ulokowane zostały w Pałacu Goetza, na terenie browarów Okocim, dzisiaj już nieużytkowanych. Pałac jest w dziwny sposób połączony z pomiedszczeniami magazynowymi, dobudowanymi później. Wystawa młodej niemieckiej fotografii, której kuratorką jest Andrea Domesle, doskonale weszła we wnętrza pałacu. Wydaje mi się, że pojęcie romantyzmu jest w niej naciągnięte do granic wytrzymałości, bo właściwie gdzie tu jakiekolwiek głębsze odniesienia do niego? Ani słowa o tych wszystkich ideach, poruszających romantyków niemieckich: nowy stosunek do tradycji, do ludu, refleksja nad kulturą w ogóle, nad wychowaniem... Nie ma. Jest tylko Caspar David Friedrich (CDF) i pejzaże Rugii. Pejzaże. Ale prace są ciekawe, delikatne, pełne melancholii (choć może to sugestia tytułu i melancholijnych wnętrz). Na przykład książeczki Volkera Gehrlinga, które - zapomniałam ich nazwy - składają się z mnóstwa małych zdjęć, pokazujących fazy jakiegoś ruchu: kobieta odsłaniająca piersi, mężczyzna zdejmujący czapkę, księżyc przesuwający się nad katedrą berlińską. Książeczki należało szybko przeglądać, by uzyskać wrażenie animacji. Podobała mi się skromna forma tego projektu i opowieści autora, komentujące pokazywane w rzeczy: jak spotkał bohatera zdjęć, itp. Podobno Gehrling podróżuje po świecie, pokazując ludziom książeczki (czyli taka jarmarczno-obwoźna forma jego działalności), nawiązując w ten sposób z nimi kontakt. Liczy się także więc spotykanie ludzi, rozmowy, kontakt, zdjęcia pojawiają się gdzieś w tle. Znowu ujawnia się autor, nie ukrywając swoich emocji.


strona Miesiąca Fotografii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz