Mimo, że kurator wkroczył triumfalnie na polską scenę artystyczną w latach 90., mimo, że nazwa ta nie jest nowością już dzisiaj i panowała jeszcze do niedawna moda na mianowanie do każdej imprezy kuratorów – choćby nie wiem jak absurdalnie to brzmiało – i mimo wreszcie, że powołano 2 lata temu pierwsze w Polsce studia kuratorskie, choć nie ma w ogóle miejsc pracy dla ludzi na nich wykształconych, to jednak wciąż nie ma w Polsce wystarczającego zrozumienia dla specyfiki tego zawodu.
Przeczytałam właśnie w ostatniej „Polityce” (z początku maja) wywiad z profesorem Nęcką, ciekawy, choć w sumie nic nowego. W tym wywiadzie profesor mówi, że w Polsce jest jakiś rys, jakaś cecha charakteru zbiorowego, że się nie docenia i nie rozumie wartości kompetencji. Nie rozumie się w ogóle wymogów i charakteru pracy twórczej, pracy głową.
W Muzeum Sztuki (które staje się moim ulubionym bohaterem postów – mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone) pracę tę prowadziło się przy biurku w permanentnym chaosie dzwoniących nieustannie telefonów o treści typu: „pani Magdo, mam tu taki telefon po angielsku, to niech pani wytłumaczy im, że pana dyrektora dzisiaj nie będzie…”, albo telefonów typu: „gdzie jest Muzeum Włókiennictwa, co tam jest za wystawa i do której jest dzisiaj otwarte?” Wynikały one zapewne z założenia, że jak się siedzi przy biurku (i usiłuje np., coś napisać lub przeczytać), to przecież nic się nie robi i jest się dyspozycyjnym. A wtedy przecież – pod koniec lat 90., to siedziało się przy tym biurku bez komputera i z koniecznością wpisywania do specjalnego zeszytu wszystkich rozmów telefonicznych z zaznaczeniem o której, jaki numer i czy to rozmowa prywatna, czy służbowa. Spokój pracy koncepcyjnej przerywany był także regularnie przez spontaniczne pogaduszki przy kawie, które przynosząc zrazu ulgę w niedoli, w końcu stawały się nieznośną, a nie do przeskoczenia przeszkodą w skupieniu się w pracy, po prostu nałogiem… Już nie mówię nawet o tym, ile czasu się traciło na próby spotkania kogoś, załatwienia czegoś. No i biurokracja, rzecz jasna.
W takich warunkach pracować twórczo właściwie się nie dało, o ile nie posiadało się wielkiej dozy silnej woli, nie ryzykowało się własną popularnością wśród kolegów, ewentualnie nie ukryło się w bibliotece. Nie muszę dodawać, że przełożeni nie wykazywali zrozumienia dla wymogów „cichej” pracy, wymagając od nas niespóźniania się i odsiedzenia swojego do godziny 16:00. Zostawanie w Muzeum po tej godzinie też nie było mile widziane. Wydawanie zaś pozwoleń na cichą pracę poza miejscem pracy w którejś z bibliotek lub chociażby w domu delikwenta należało do rzadkości i stanowiło część polityki wynagradzania pracowników.
To, co dokuczało w Muzeum, znalazło w pełni rozwinięcie w moim następnym miejscu pracy – w banku (www.multibank.pl). Tutaj pytanie retoryczne: czy na polską specyfikę niechęci do intelektualistów (każdy to zna: bardzie ceni się pracę, którą męczy fizycznie: kopanie rowów, górnicy) nakłada się niemożliwy do rozwikłania konflikt pomiędzy instytucją a artystami / intelektualistami? Ale przecież tyle się mówi o kreatywności w biznesie! Ja tego jednak nie doznałam. Mój krótki epizod pracy w banku pogłębił poczucie uwięzienia w miejscu pracy i kompletnego niezrozumienia charakteru pracy twórczej i przez sektor publiczny, i prywatny. Kto bowiem jest w stanie pisać teksty reklamowe minimum 10 godzin na dobę? Siedząc nieustannie w tej samej pozycji, tym samym miejscu, przy komputerze. Kolega po prawej i lewej, z tyłu i z przodu. Męka i niedorzeczność. Do twórczych męczarni dochodziło zderzenie mojego sposobu pisania z praktyką pracy w otwartej przestrzeni biurowej. Zostałam zatrudniona z powodu umiejętności pisania, tymczasem – nikt nie zwracał uwagi na to, że kiedy piszę, co kilka minut muszę wstać i sobie pochodzić. Wstać i pogapić się przez okno, zrobić sobie kawy, cokolwiek, żeby oderwać się myślami od tekstu i nabrać do niego dystansu. Gdybym to robiła w banku, zostałabym uznana za wariatkę. Ale i tak chodziłam – pod pretekstem wyjścia do ubikacji J
Epizod bankowy szybko się jednak skończył i nadeszła era krakowska i tutaj – na razie – zakończę swe wspomnienia.
Wrócę jednak do tematu kuratora, od którego zaczął się ten post. Kurator także należy do zawodów cichej pracy. Jest to zawód, który ma wiele zalet i jedną poważną wadę – w Polsce się go nie ceni, również w sensie zarobków, jest to bardzo spauperyzowany zawód. Z zalet można wyliczyć to, że jest bardzo urozmaicony. Przeplata ze sobą okresy aktywności towarzyskiej – spotkań i dyskusji, z cichą pracą, z obmyślaniem i opracowywaniem projektów, dodawaniem otoczki wydarzeń towarzyszących itp.
Kurator jest najważniejszym elementem całej maszynerii zwanej galerią i to od jego zdolności i kompetencji zależy jak ona będzie działała. Zależy program galerii, jej wizerunek. I to nie mówię tylko tego ze względu na znaczenie roli kuratora dla środowiska artystycznego. Absolutnie nie.
Kurator jest kluczową postacią dla instytucji w ogóle – jest pośrednikiem i stymulatorem działalności artystycznej, kimś, kto ma wizję, ale też potrafi od niej odstąpić, jeśli dobro pracy z artystą i dobro instytucji (nie w sensie ulegania cenzurze) tego wymaga. Jest reżyserem, kierującym zespołem ludzi. Dlatego mówienie o tym, że „kurator nam nie jest potrzebny” czy też uznanie, że wystawa „sama się zrobi”, niejako z rozpędu, uważam za wysoce nieodpowiedzialne.
Schorzeniem polskich instytucji, wynikającym po części z biedy, a po części z braku zrozumienia dla pracy twórczej, jest fakt, że łączy się tę funkcję z funkcją organizatora wystawy, zwłaszcza w wersji szczegółowej. Kurator jest odpowiedzialny za wszystko (kolejną chorobą polskich instytucji jest bowiem strach przed braniem odpowiedzialności). Obowiązki organizacyjne siłą rzeczy zawsze wygrywają, będąc pilniejsze do załatwienia.
Innym jeszcze szkodliwym elementem w pracy kuratora w instytucji, jest pośpiech. Projekt wystawy, im bardziej złożony i ambitny, tym bardziej wymaga spokoju, możliwości wyjazdów studyjnych i dystansu czasowego do jego realizacji.
Proszę mnie źle nie zrozumieć za tę apologię kuratora. Działalność galerii prawie zawsze bazuje na pracy zespołowej. Ktoś jednak tej pracy powinien nadawać impuls, wytyczać kierunek, a nade wszystko mieć pieczę nad całością.
W Polsce jednak ciągle trudno te proste rzeczy zaakceptować. Nowa świadomość toruje sobie drogę, jednak zawsze jest łatwiej zapłacić grafikowi czy tłumaczowi, technicznym niż ułatwić pracę kuratorowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz