Wystawa Vincenta Delbroucka nie jest uporządkowaną opowieścią o Hawanie, która miałaby swój początek i koniec, mimo że tytuł mógłby to sugerować. Jest to raczej poemat dygresyjny, ślad po licznych podróżach na Kubę i przede wszystkim intensywnych kontaktach z jej mieszkańcami. To zapis wrażenia, pamięć, która rozpełza się po ścianie galerii jak kolorowy kleks.
Zdjęcia wyglądają na wydruki z kolorowej drukarki, niedbale wykadrowane sprawiają wrażenie robionych na bieżąco dla samego siebie, a nie dla potomnych. Wszystko to każe myśleć o zawartości szuflady, do której Delbrouck wrzucał wszystko, co mu wpadło do ręki. „Beyond History” ma być prawdopodobnie taką kapsułą czasu, która przechowuje w stężonej formie emocje i doznania towarzyszące pobytowi na Kubie. Tak więc jest kolorowo, nastrojowo, uczuciowo. Jak w wideoklipie. Chociaż temperatura tej wystawy nie jest zbyt wysoka.
Tekst jest tutaj równie różnorodny, emocjonalny i fragmentaryczny. Pojawia się na zdjęciach, jako kartka z książki, jako strony z osobistego notatnika, w rozmaitości języków. Uderza jak ładnie i starannie ta wystawa jest zakomponowana. Nie jest niedbałe złożenie w całość sterty pamiątek, papierków itp. Swobodna poza jest wypracowana.
Staranność zakomponowania odbiera pamiątkom życie. Rodzi się przez to podejrzenie, że same nie powstawały bynajmniej jako zapisy na gorąco. Powstaje zatem sprzeczność: pomiędzy spontanicznością dziennika intymnego a robieniem czegoś na wzór, lecz dla ludzi, do wystawienia na widok publiczny. Pamiętnik to z założenia taka forma, która nie pokazuje autora w wyjściowym stroju, w jakim chciałby być widziany przez innych, lecz wstydliwie obnażonego ze słabostkami i brzydkimi cechami. Nie zmienia to faktu, że wiele pamiętników pisanych jest z myślą o publikacji, a zatem cenzurowanych i sztucznie tworzonych. Delbrouck nie byłby pierwszy, który tak robi.
Rozziew między autentycznym przeżyciem a prokurowaniem śladów widać w wielu miejscach. Gdy wiadomo, że ze spotykania ludzi, zbierania pamiątek, ma wziąć się „projekt”, to intymność staje się ekshibicjonizmem. I lekki ekshibicjonizm przeziera przez te pozy i opowieści. Choć i w nich Delbrouck nie posuwa się za daleko. Opowieść rozdziela się na poszczególne strumienie – spotkania z ludźmi -, lecz w gruncie rzeczy jest opowieścią o samym Delbroucku. Fragment rządzi na tej wystawie. Nie wiadomo dlaczego ci ludzie się tu znaleźli, kim są, co robią. Owszem, czegoś tam się dowiadujemy, są to urywki. Mamy zapewne poczuć się lekko zaciekawieni, że zaglądamy w cudze życie, albo przeciwnie – mamy się poczuć jak starzy znajomi. To złudzenie, w rzeczywistości, mimo niedbałej stylistyki i póz, ludzie nie odsłaniają się przed Delbrouckiem i przed nami. W gruncie rzeczy Kuba posłużyła za malowniczy pretekst do zrobienia projektu o byciu obcym w specyficznym środowisku, które się nie rozwija, stoi w miejscu i każdy przybysz traktowany jest jako osoba z innego świata, pewnie z wdzięcznością jako urozmaicenie nudnej egzystencji i szansa na coś lepszego.
Czy Vincent Delbrouck nie zachował się jak biały kolonizator, a ludzie ze zdjęć nie pozowali mu jednak, może bez jego wiedzy, czy nie odezwało się tu władza białego człowieka, bądź też człowieka z bogatego Zachodu, wyrażana okiem kamery? To, co rzuca mi się w oczy, nie zgadza się z tym, co pisała Katalin Timár, że Vincent Delbrouck nawiązuje uczuciowy kontakt z obiektami fotografii. Ludzie ci najpierw są mu bliscy, stają się kimś dla niego i w ten sposób dystans między nimi a fotografem się zatraca, zyskują całkowicie podmiotowy status. Na zdjęciach bronią się przed spojrzeniem, które mogłoby ich uprzedmiotowić.
Nie jestem pewna czy zachodzi wyżej opisany proces. Samo pisanie po zdjęciach z portretami Hawańczyków, przypinanie zdjęć pinezkami do ściany, kojarzy mi się z uwięzieniem ich w klatce (czarne, kanciaste litery) i z przyszpilaniem owadów. Ludzie ci są obiektem spojrzenia i doskonale o tym wiedzą. Co więcej, sprawiają wrażenie, jakby wiedzieli, że będą oglądani na całym świecie. Są jak egzotyczne zwierzęta wystawione na pokaz, wyrośli w biedzie i kulturze wiecznego niedoboru, mają wpojoną widzę, że ludzie nie są równi i że oni sami powinni się sprzedać jeśli mają coś zyskać. Coś z tej nieuchronnej konieczności, z tej wymiany zostawiło swój ślad w „Beyond History”.
Dlaczego Delbrouck musiał jechać aż na Kubę, żeby zrealizować tę pracę? Nie wydaje się ona w swojej koncepcji czerpać inspirację z pobytu na wyspie. Tytuł ma być sugestią, że w Hawanie czas się zatrzymał i że ludzie żyją tam w swoistym rezerwacie, w swoistym bezczasie? Ale gdzie to widać? W tym, że ludzie siedzą i nigdzie się nie spieszą? Taki projekt można zrobić gdzie indziej. Ciekawe byłoby odwrócenie – zobaczenie projektu Kubańczyka przebywającego w Brukseli i fotografującego jej mieszkańców. A może właśnie tutaj leży pies pogrzebany? Nie mógł powstać w Brukseli, bo Kuba zaoferowała egzotykę: tropiki, bieda, taniocha, ostre słońce i chętnych ludzi. Może to współczesna wersja mitu Południa, o jaki marzyli Cezanne, van Gogh i Gauguin? Wersja mitu o prymitywnym miejscu, gdzie przetrwały prawdziwe wartości.
Lubię sformułowanie „fotografia po Nan Goldin” – m.in. fotografie Delbroucka mają być tego przykładem. Ma być odsłonięty kawał życia, ze wstydliwymi miejscami, z banalnością, upływem czasu. U Nan Goldin mamy ludzi, których ona kocha. U Delbroucka mamy wystawę. Przypomniało mi się Lisbon Story Wendersa – film, który kiedyś bardzo mnie rozczarował. Teraz myślę, że musiał rozczarować, bo chodziło o spotkanie z miejscem. Miasto fascynuje, ale jest zaszyfrowaną księgą, pełną pułapek i nieoczywistości. Można tylko dotknąć jego powierzchni. To uporczywe gonienie za tajemnicą pokazał Wenders. U Vincenta Delbroucka miejsce pojawia się przez ludzi. Oni również, jak miasto, mają tajemnice w sobie i te tajemnice pozostają nietknięte. Delbrouck robi im zdjęcia, pisze o nich i do nich, uprawia jakieś czary, ale dotyczą one jego odczuwania. Zdaje się pozostawać bezradny wobec nieprzeniknioności Kubańczyków. Chyba nawet nie zdaje sobie z niej sprawy.
Vincent Delbrouck, „Beyond History. Havana 1998-2006”, 7 lutego – 14 marca 2009, Galeria ZPAF i S-ka, Kraków
Strona Galerii ZPAF i S-ka
Tekst jest tutaj równie różnorodny, emocjonalny i fragmentaryczny. Pojawia się na zdjęciach, jako kartka z książki, jako strony z osobistego notatnika, w rozmaitości języków. Uderza jak ładnie i starannie ta wystawa jest zakomponowana. Nie jest niedbałe złożenie w całość sterty pamiątek, papierków itp. Swobodna poza jest wypracowana.
Staranność zakomponowania odbiera pamiątkom życie. Rodzi się przez to podejrzenie, że same nie powstawały bynajmniej jako zapisy na gorąco. Powstaje zatem sprzeczność: pomiędzy spontanicznością dziennika intymnego a robieniem czegoś na wzór, lecz dla ludzi, do wystawienia na widok publiczny. Pamiętnik to z założenia taka forma, która nie pokazuje autora w wyjściowym stroju, w jakim chciałby być widziany przez innych, lecz wstydliwie obnażonego ze słabostkami i brzydkimi cechami. Nie zmienia to faktu, że wiele pamiętników pisanych jest z myślą o publikacji, a zatem cenzurowanych i sztucznie tworzonych. Delbrouck nie byłby pierwszy, który tak robi.
Rozziew między autentycznym przeżyciem a prokurowaniem śladów widać w wielu miejscach. Gdy wiadomo, że ze spotykania ludzi, zbierania pamiątek, ma wziąć się „projekt”, to intymność staje się ekshibicjonizmem. I lekki ekshibicjonizm przeziera przez te pozy i opowieści. Choć i w nich Delbrouck nie posuwa się za daleko. Opowieść rozdziela się na poszczególne strumienie – spotkania z ludźmi -, lecz w gruncie rzeczy jest opowieścią o samym Delbroucku. Fragment rządzi na tej wystawie. Nie wiadomo dlaczego ci ludzie się tu znaleźli, kim są, co robią. Owszem, czegoś tam się dowiadujemy, są to urywki. Mamy zapewne poczuć się lekko zaciekawieni, że zaglądamy w cudze życie, albo przeciwnie – mamy się poczuć jak starzy znajomi. To złudzenie, w rzeczywistości, mimo niedbałej stylistyki i póz, ludzie nie odsłaniają się przed Delbrouckiem i przed nami. W gruncie rzeczy Kuba posłużyła za malowniczy pretekst do zrobienia projektu o byciu obcym w specyficznym środowisku, które się nie rozwija, stoi w miejscu i każdy przybysz traktowany jest jako osoba z innego świata, pewnie z wdzięcznością jako urozmaicenie nudnej egzystencji i szansa na coś lepszego.
Czy Vincent Delbrouck nie zachował się jak biały kolonizator, a ludzie ze zdjęć nie pozowali mu jednak, może bez jego wiedzy, czy nie odezwało się tu władza białego człowieka, bądź też człowieka z bogatego Zachodu, wyrażana okiem kamery? To, co rzuca mi się w oczy, nie zgadza się z tym, co pisała Katalin Timár, że Vincent Delbrouck nawiązuje uczuciowy kontakt z obiektami fotografii. Ludzie ci najpierw są mu bliscy, stają się kimś dla niego i w ten sposób dystans między nimi a fotografem się zatraca, zyskują całkowicie podmiotowy status. Na zdjęciach bronią się przed spojrzeniem, które mogłoby ich uprzedmiotowić.
Nie jestem pewna czy zachodzi wyżej opisany proces. Samo pisanie po zdjęciach z portretami Hawańczyków, przypinanie zdjęć pinezkami do ściany, kojarzy mi się z uwięzieniem ich w klatce (czarne, kanciaste litery) i z przyszpilaniem owadów. Ludzie ci są obiektem spojrzenia i doskonale o tym wiedzą. Co więcej, sprawiają wrażenie, jakby wiedzieli, że będą oglądani na całym świecie. Są jak egzotyczne zwierzęta wystawione na pokaz, wyrośli w biedzie i kulturze wiecznego niedoboru, mają wpojoną widzę, że ludzie nie są równi i że oni sami powinni się sprzedać jeśli mają coś zyskać. Coś z tej nieuchronnej konieczności, z tej wymiany zostawiło swój ślad w „Beyond History”.
Dlaczego Delbrouck musiał jechać aż na Kubę, żeby zrealizować tę pracę? Nie wydaje się ona w swojej koncepcji czerpać inspirację z pobytu na wyspie. Tytuł ma być sugestią, że w Hawanie czas się zatrzymał i że ludzie żyją tam w swoistym rezerwacie, w swoistym bezczasie? Ale gdzie to widać? W tym, że ludzie siedzą i nigdzie się nie spieszą? Taki projekt można zrobić gdzie indziej. Ciekawe byłoby odwrócenie – zobaczenie projektu Kubańczyka przebywającego w Brukseli i fotografującego jej mieszkańców. A może właśnie tutaj leży pies pogrzebany? Nie mógł powstać w Brukseli, bo Kuba zaoferowała egzotykę: tropiki, bieda, taniocha, ostre słońce i chętnych ludzi. Może to współczesna wersja mitu Południa, o jaki marzyli Cezanne, van Gogh i Gauguin? Wersja mitu o prymitywnym miejscu, gdzie przetrwały prawdziwe wartości.
Lubię sformułowanie „fotografia po Nan Goldin” – m.in. fotografie Delbroucka mają być tego przykładem. Ma być odsłonięty kawał życia, ze wstydliwymi miejscami, z banalnością, upływem czasu. U Nan Goldin mamy ludzi, których ona kocha. U Delbroucka mamy wystawę. Przypomniało mi się Lisbon Story Wendersa – film, który kiedyś bardzo mnie rozczarował. Teraz myślę, że musiał rozczarować, bo chodziło o spotkanie z miejscem. Miasto fascynuje, ale jest zaszyfrowaną księgą, pełną pułapek i nieoczywistości. Można tylko dotknąć jego powierzchni. To uporczywe gonienie za tajemnicą pokazał Wenders. U Vincenta Delbroucka miejsce pojawia się przez ludzi. Oni również, jak miasto, mają tajemnice w sobie i te tajemnice pozostają nietknięte. Delbrouck robi im zdjęcia, pisze o nich i do nich, uprawia jakieś czary, ale dotyczą one jego odczuwania. Zdaje się pozostawać bezradny wobec nieprzeniknioności Kubańczyków. Chyba nawet nie zdaje sobie z niej sprawy.
Vincent Delbrouck, „Beyond History. Havana 1998-2006”, 7 lutego – 14 marca 2009, Galeria ZPAF i S-ka, Kraków
Strona Galerii ZPAF i S-ka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz