Książka „Remainder” Toma McCarthy’ego w całości poświęcona jest tematowi reenactment – odtworzenia konkretnych wydarzeń z przeszłości. Bohater książki, bezimienny mężczyzna około trzydziestki, przeżył straszliwy wypadek, z którego ledwie uszedł z życiem, a pamięta jedynie fakt, że coś na niego spadło. Nie interesuje go co się naprawdę stało, zachowuje w tej kwestii daleko posuniętą obojętność. Po długiej rekonwalescencji niby jest tym samym chłopakiem, którym był przed wypadkiem, ale w gruncie rzeczy staje się kimś zupełnie innym. Nie musi pracować. Nie interesuje go dawne życie, kumple, rozrywki, rezygnuje też z życia uczuciowego. Staje się rodzajem człowieka-wydmuszki. Gdyby musiał żyć dawnym życiem po tym, jak jego istnienie zawisło na włosku, po długotrwałej rekonwalescencji, kiedy musiał się uczyć wszystkich czynności na nowo, to być może zrobiłby sobie w końcu coś złego. Nie udałoby mu się przecież cieszyć nieskomplikowanymi rozrywkami jakie bawiły go w czasach gdy pracował jako PR-owiec jakiejś firmy. Dobry prawnik jednak zdziałał cuda: nasz bohater zyskał bardzo poważną kwotę odszkodowania i w związku z tym – praktyczne nieograniczone możliwości działania.
Znalazłszy Naza, który wiedział jak załatwić najbardziej nieoczekiwane rzeczy i nie zadawał pytań typu „dlaczego”, „w jakim celu”, „po co” (ci, którzy takie pytania zadali bądź usiłowali lansować własne pomysły, szybko wylatywali z pracy przy reenactment), bezimienny facet zaczyna działać. Wiodą go silne, lecz bliżej nieokreślone obsesje, fale mglistych przeczuć, wyblakłych obrazów, które mają zwyczaj materializować się nieoczekiwanie w jakimś przedmiocie, zdarzeniu i miejscu. Tak więc, jadąc na spotkanie z brokerem, gdy zyskał niewyobrażalną sumę pieniędzy jako odszkodowanie, od nieokreślonej firmy? agencji?, staje przy wejściu do stacji metra i zaczyna żebrać. Dzieje się to jednak niespektakularnie, nikt nie zwraca uwagi, szybko się kończy. Nieważna sama czynność, ważne porzucenie na chwilę poczucia wtórności, powtarzania. Szybko zresztą okazuje się, że w książce zrezygnowano w ogóle z tropu kryminalnego. Nie znajdzie się tu w ogóle dociekania co się zdarzyło i kto to spowodował. Bohater nie zaprząta sobie głowy bynajmniej tym kto okaleczył jego psychikę. Nie pyta, nie poszukuje, nie dąży do zemsty. Warunkiem zachowania przez niego pieniędzy było milczenie w kwestii wspomnień, ale on i tak nie zaprząta sobie głowy odkryciem prawdy.
Tak samo nie zaprząta sobie głowy zwyczajnym życiem. Nie pracuje zawodowo, nie ma głębszych związków z ludźmi, wykorzystuje ich do swoich celów. Jakich? Po prostu: docierać do momentu, w którym słyszy dzwonienie i czuje mrowienie, w których nie będzie czuć sztuczności własnych działań, żeby otwierać lodówkę i tylko to – bez myślenia o otwieraniu lodówki. To znaczy, jak w pułapkę łapią go rzeczy najzwyklejsze: hałasy we kamienicy, w której kiedyś pewnie mieszkał (chociaż nie jest tego pewny), smród smażonej wątroby wieprzowej, dźwięki gry na pianinie, potem – głupi incydent w warsztacie samochodowym. I jeszcze inne historie, coraz bardziej sensacyjne.
To, czego bezimienny mężczyzna bezwiednie poszukuje, ale właściwie poszukuje się za niego, a on tylko podąża za impulsami, to tworzenie siatki połączeń, linii, które łączą w ogóle nieprzystawalne do siebie rzeczy. Lubi sobie wyobrażać, że Ziemię oplatają sieci połączeń. Dlatego tropi powtarzalność, rytmy, symetrie. Jednocześnie zaś tęskni za autentycznością, odczuwaniem danej chwili i bycia w tej chwili – bez drugiego dna. Co zabawne, bezimienny odwołuje się do gry Roberta de Niro z filmu, który widział w kinie. Gra aktora wydaje mu się najbardziej autentyczną i bez zapośredniczeń. Stosuje więc swoistą przemoc wobec życia, niesamowitym nakładem sił stara się przywrócić banalną chwilę, stara się ją złapać w pułapkę nieustannego powtarzania, pętli czasowej, a wtedy, gdy mu się udaje, i nie musi wcale uczestniczyć w reenactment, wystarcza mu świadomość, że ono się dzieje dzień i noc, nieustannie odtwarza, bez znaczenia, traci przytomność, leży w malignie, nawiedzany przez serie wizji.
Zasada odwrócenia, widoczna przy opinii na temat gry aktora i zwykłego życia, przewija się we wszystkich działaniach, jakie podejmuje bohater „Remaindera”. Gdy rozmawia o inwestowaniu pieniędzy, większą jego uwagę niż sam ten fakt (elektryzujący pewnie dla jakichś 95% populacji ludzkiej) przyciąga wylana kawa, sposób, w jaki płynie i konsystencja, jaką przybiera na stole i rękawie. Rolę (wyśmianej tutaj w gruncie rzeczy) magdalenki przyjmuje rysa na ścianie WC podczas oblewania mieszkania jakiegoś nudnego kumpla. I tak dzieje się ciągle w trakcie tej książki. Nasz bohater podejmuje działania na wielką skalę dotyczące jednak słabo zauważalnej codzienności. Najpierw zatem wkłada niezwykłą energię w stworzenie na nowo kamienicy, jaką mgliście pamięta, z jej mieszkańcami, a nawet czarnymi kotami na czerwonym dachu (koty spadają co jakiś czas, zabijają się i trzeba je zastępować nowymi). Potem zaś szaleństwo odtworzeń jeszcze rośnie. Rusza więc odtworzony warsztat samochodowy, w którego kopii w baraku na Heathrow dzień i noc odgrywany jest pewien incydent. Ciągle odgrywana jest tu także dysproporcja pomiędzy wielką skalą prac i wysiłkiem włożonym w reenactment (pewnie można by tę dysproporcję wyjaśnić teorią entropii) a błahością i brakiem znaczenia odtwarzanych czynności.
Do czasu jednak. Z czasem prace nad odtworzeniem stają się tak bliskie działań rzeczywistych, wytartych jak stare szmaty, ale jednak mających prawdziwe, rzeczywiste reperkusje i konsekwencje, że się z nimi mieszają. „Remainder” nie kończy się bynajmniej jakimś pouczającym morałem, tkwi jednak mocno w głowie nie dając się łatwo przepędzić. Prosta w gruncie rzeczy i niezwykle konsekwentnie opowiedziana historia daje się interpretować na wielu poziomach.
Pierwszym jest pewnie odtworzenie psychiki osoby dotkniętej zespołem stresu pourazowego. Przeszłość, tak bardzo bolesna, że zepchnięta w nieświadomość, powraca jako zombie, nieuświadomiona i nieprzetrawiona.
Mimo, że powieść McCarthy’ego daje się odnieść do rozmaitych aspektów dzisiejszej rzeczywistości, chociażby do demonicznej roli korporacji, to i ma swoje znaczenie w obrębie polskich dyskusji o pamięci i o używaniu tejże. Mówi o obsesyjności pamięci, o jej wybiórczości, o jej związkach z emocjami. W Polsce lubi się odtworzenia scen historycznych - te wszystkie Grunwaldy i Wiktorie Wiedeńskie - i wciąż za rzadko dokonuje się interpretacji tych działań w kontekście kondycji psychicznej społeczeństwa.
Oczywiście, „Remainder” nie daje się sprowadzić do roli narzędzia w polskich dyskusjach o pamięci. Sam autor książki jest postacią wartą zainteresowania. Odebrał wykształcenie literackie, lecz do literatury ma stosunek nieortodoksyjny. Uważa mianowicie, że tkwi ona w martwym obiegu skostniałych gestów związanych z odbiorem. Uważa, że kontakt ze sztukami plastycznymi może podziałać ożywczo. Prowadzi Międzynarodowe Towarzystwo Nekronautyczne i publikuje manifesty, miał także wystawy, podczas których inscenizował rodzaj wielkiego biura wydającego komunikaty będące przetworzonymi wiadomościami z mass mediów.
Jednak „Remainder” jest powieścią, a nie wynikiem jakiejś akcji, jak zastrzega autor. A jego bohater nie ma żadnych ciągot artystycznych, nie należy do intelektualistów, nie jest członkiem żadnego establishmentu ani żadnej socjety. Jego psychika została zmiażdżona wypadkiem, jednak on nie zdaje sobie sprawy z rozmiarów tej katastrofy. „Remainder” nie jest także powieścią psychologiczną. To raczej spokojny i konsekwentny opis zachowania będącego wynikiem stresu pourazowego. To wynik myślowego eksperymentu „co by było gdyby ofiara takiego stresu miała nieograniczone możliwości finansowe”… Ten ostatni element zdaje się być najbardziej wymowny w postliberalnym świecie.
PS Dziękuję Jadwidze Sawickiej za zwrócenie mi uwagi na tę książkę.
recenzja z The New York Times Review of Books
rozmowa z Tomem McCarthy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz