10.5.07

Instytucje – "mon amour"

Instytucje kultury w Polsce to temat na powieść w stylu Gombrowicza. Dramat spędzających w nich całe życie jednostek obdarzonych niewątpliwie umiejętnością autorefleksji, masochistycznie samobiczujących się. Klasycznym przypadkiem była praca w Muzeum Sztuki w Łodzi. Należałoby właściwie powiedzieć – klinicznym. Pracowałam tam w latach 1997-2002.
Rzeczywistość w rzeczywistości. Enklawa absurdu, rządząca się własnymi prawami. Ludzie bardzo nieszczęśliwi i do nieszczęścia przyzwyczajeni. Wstydzący się swego miejsca pracy, z drugiej strony od niego uzależnieni, wszyscy trawieni jakimś poczuciem misji.
Mechanizm tego uzależnienia od miejsca pracy łatwo wyjaśnić. Z grubsza rzecz biorąc, w grę wchodzą dwa czynniki: bieda, która uzależnia od miejsca pracy, bo daje telefon, gazetę, komputer, delegacje, organizuje życie. Z drugiej strony, jest to uzależnienie mentalne, zapatrzenie w świetlaną przyszłość, melancholijne przekonanie, że może dzisiaj to miejsce funkcjonuje fatalnie, ale za to ma wielki potencjał na przyszłość.
Marazm był tak duży, że jeśli nawet jakiś desperat podejmował inicjatywę ożywienia sennej rzeczywistości, w której przecież wszystkim było źle i wszyscy zahipnotyzowani było wizją klęski, to zwyciężało wszechobecne hasło „i tak się nie uda”. Dochodziło wręcz do tego, że jedni ludzie z bezinteresowną złością podstawiali nogę śmiałkom.
Hierarchiczne, rozdęte po bizantyjsku struktury muzeów to jedna strona medalu. Można to jakoś usprawiedliwić, wszak muzea muszą rządzić się specjalnymi prawami i zaostrzonym rygorem, bo przecież przechowują i konserwują dziedzictwo narodowe.
Inna sprawa to instytucje artystyczne zajmujące się współczesnością i ją współtworzące. Opisanie ich zwyczajów, ich nieświadomości w kwestii po co w ogóle istnieją i działają, rzeczywistości, w jaką pozostają uwikłane – to temat na dalszy ciąg powieści wg Gombrowicza. Niezwykle zabawny jest np. fakt, że mimo permanentnego braku pieniędzy, instytucje nie potrafią dobrze ich wydawać i tracą je.
Zaczynam więc pisać – na tyle, ile mogę – o absurdach życia w instytucjach, bo to temat tabu: nie istnieje w polskiej krytyce taki temat jak analiza działania instytucji, jak się one profilują, jak widzą odbiorcę itp., analiza programu także się nie uświadczy. Tymczasem to przecież instytucje rządzą polskim życiem artystycznym, są odpowiedzialne za jego kształt.
Moja krytyka z racji mego miejsca pracy nie może przybrać pełniejszej formy. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie mam na myśli jakiegoś braku wolności wypowiedzi. Bardziej chodzi o to, że nie jestem bezstronna, łatwo można mnie oskarżyć o reprezentowanie czyichś interesów.
Pragnęłabym raczej zainicjować dyskusję na te tematy. Oczyma wyobraźni widzę już taką dyskusję wokół modeli współczesnych galerii czy centrów sztuki, coś na kształt tej, którą Obieg prowadził wokół idei Muzeum Sztuki Współczesnej.
Do dzieła!

3 komentarze:

  1. Magdo, bardzo dobry pomysł, ale wymagałby większej ilości osób, które kiedyś pracowały a teraz są niezależne. A niewiele ich. Może skierowac pytanie bezpośrednio? Ale to też nie tak łatwo, bo nawet jak sie pracuje w prywatnej galerii, to przeciez szkoda narażać kontakty z instytucjami. Ja oczywiscie nie powinienem nic tu pisać, w końcu kreauję wiele elementów trwania instytucji, także negatywnych. Ale z masochistycznym drżeniem bede oczekiwal efektów. Pozdrawiam serdecznie.Wojtek Kozlowski

    OdpowiedzUsuń
  2. Wojtku,
    dzięki za głos.
    To prawda, że zawsze jest problem z tą niezależnością. Ale kto w końcu jest niezależny? Każdy jest jakoś zależny od instytucji, czy w niej pracuje / pracował, czy nie. Każdy chyba, kto mógłby coś sensownego na ten temat powiedzieć, z jakimiś instytucjami ma jakieś interesy, z innymi nie.
    Może zatem dyskusja o instytucjach pomimo mrzonek o niezależności?
    W końcu polską specyfiką (jak i pewnie specyfiką krajów mniej więcej tak samo biednych i oszczędzających na kulturze jak my), jest fakt łączenia ze sobą np. funkcji krytyka i kuratora (co sama czynię, ale jest to powszechne), i w ogóle - w szerszym wymiarze: łączenia sfery publicznej z komercyjną, czy też prywatnej z publiczną.
    Pozdrawiam
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  3. A czy liczyć się będzie głos osoby po studiach, które jak słusznie zauważyła pani Magda w poprzednim poście, nie dają zbyt wielu możliwości pracy? Moje doświadczenia związane są z praktykami, które odbywałam w kilku miejscach w Polsce i próbą podjęcia stażu w galerii. Nie mam na myśli dużych miast, ale może tym bardziej warto o tym napisać.
    Najistotniejszą sprawą, która uderzyła mnie osobiście jest oczywiście sprawa pieniędzy i nieistniejących lub niedziałających sprawnie działów promocji i marketingu. To chyba wciąż jeszcze sprawa do rozwiązania – by państwo nie uzależniało finansowo i programowo muzeów i galerii a robiło wszystko by pomóc im np. znaleźć samodzielne źródła dochodów.
    Abstrahując od tego, że moje obserwacje z miejsc, w których praktyki odbywałam potwierdzają to, co Pani napisała: że są to enklawy absurdu i bardzo nieszczęśliwych ludzi, to generalnie spotykałam się z retoryką „braku pieniędzy, braku możliwości”.
    W muzeum w moim mieście w czasie praktyk nie było dla mnie pracy, snułam się po salach pięknej skądinąd instytucji, rozmawiając czasem z osobami zatrudnionymi tam od lat. Bo właściwie nie było co robić, gdy ilość wystaw jest ograniczona a pracą nad archiwizacją kolekcji zajmują się Panie, które od lat tam pracują. Albo istnieją zbiory „nieistniejące”. Jest etat, są fantastyczne zbiory, ale nie ma ich w sensie wystawienniczym. Nie ma pieniędzy ani możliwości ich wyeksponowania, więc koło się zamyka.
    Sprawa finansowa ludziom, którzy są po studiach kierunkowych ucina też jakąkolwiek drogę „kariery” w instytucji publicznej, bo po okresie stażu finansowanego z pieniędzy urzędu pracy nie mają żadnej gwarancji zatrudnienia.
    Nie chcę aby to zabrzmiało jako wylewanie osobistych żali. Po prostu sama zastanawiam się na ile to ja nie jestem dość kreatywna a na ile to instytucje publiczne wymagają zmian.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń