14.8.07

Jak instytucje zwalają odpowiedzialność na Bogu ducha winne „ofiary”

Uwaga! To będzie nudne, ale zostałam doprowadzona do ostateczności. Zawsze w takich sytuacjach obiecuję sobie już nigdy w życiu nie pracować z polskimi instytucjami artystycznymi i zawsze potem dzieje się coś, co sprawia, że na współpracę tę się zgadzam. Polskie instytucje artystyczne posiadają w sobie bowiem bezwład i bezrefleksyjność, co powoduje ich kompletność: istnieją jakby w bezczasie i same dla siebie. Ani nie potrafią zadbać o uzasadnienie własnej egzystencji, ani o własnych pracowników / sojuszników, ani właściwie o nic i o nikogo. Po prostu istnieją, bo istnieją. Do tego zdaje się sprowadza biurokracja?

Zawsze zdumiewa mnie łatwość zwalania odpowiedzialności za swoje czyny przez instytucje na tego, kto akurat im się napatoczy po drodze. Nie żeby ten ktoś specjalnie im się naraził czy coś. Ot, po prostu się przydarzył, biedak, i mu jakoś zależy, podatny on na szantaż swą obowiązkowością, bo np. zdarzyło mu się jakimś cudem firmować jakieś wydarzenie w instytucji. To zwalanie odpowiedzialności dokonuje się jednak kompletnie bezrefleksyjnie, automatycznie – powiedziałabym – bez żadnych podstępów. Jest to po prostu sposób postępowania instytucji w Polsce, powszechny tutaj.

Tak więc zdarzyło się, że współfirmowałam pewne wydarzenie. Wydarzenie – wbrew bezwładowi instytucji – dość udane. Chociaż, jak się bardziej przyjrzeć, to instytucja naprawdę zrobiła wiele (oczywiście, nie zdając sobie z tego sprawy), żeby nie wyszło. Zła organizacja pracy, brak porozumienia z nami, wprowadzanie ważnych elementów wydarzenia bez konsultacji z jego autorami. Tak czy siak, nie skończyło się wpadką ze względu – o paradoksie – na jednak chaotyczność i przypadkowość działania instytucji.

Teraz, od kilku miesięcy czas na wydanie publikacji. Rzecz jasna, nastąpiło duże opóźnienie, oczywiście, nie z naszego powodu. My dostarczyłyśmy wszystko na czas. Powodem jest niedbalstwo, bezmyślność i kompletny brak profesjonalizmu pracownika instytucji, która musi przez niego zwracać dotacje.

Jak zostało ustalone w czasie niezbyt przyjemnych negocjacji, kiedy instytucja dziwiła się naszym pytaniom dotyczącym rzeczy rzekomo oczywistych, instytucja nie chce nam płacić za koncepcję publikacji, zamówienie tekstów i opracowanie innych materiałów, nie mówiąc już o redakcji. Jest zdziwiona, bo do tej pory, wg niej, autorzy wydarzeń, pisali teksty i redagowali publikacje i to było zrozumiałe samo przez się. Tzn. dostawali tylko honorarium za teksty, a reszta – za friko, zapewne w imię odpowiedzialności za własne wydarzenie. Tak się jednak składa, że to wydarzenie było organizowane przez instytucję, więc nie widzę powodu, dla którego mam poświęcać za darmo swój czas i pracę.
Odzywa się tutaj zatem:
typowe dla Polski lekceważenie pracy twórczej i praw autorskich
typowe dla instytucji oszczędzanie na czyjejś pracy twórczej, regułą skądinąd jednak jest, że nie płaci się w ogóle lub zbyt mało autorom, ale tym, którzy wykonują prace od nich zależne, np. tłumaczom tekstów czy realizatorom katalogów się płaci – ciekawe, prawda?

Nie dość jednak na tym. Ponieważ myśmy się zdystansowały od redagowania publikacji i w ogóle prowadzenia jej (a – przypomnę – zostałyśmy przez instytucję jakby wynajęte do wydarzenia, nie pracujemy tam, nie mamy żadnych umów na publikację i inne rzeczy towarzyszące wydarzeniu), pracownicy instytucji zaczęli czuć się zagubieni.

I tu otwiera się pole do szantażu. Po pierwsze, szantaż ze strony tych, co zostali zatrudnieni z zewnątrz przez instytucję do wykonania projektu i składu publikacji. Tak się składa, że to kolega, nie mający z instytucją nic wspólnego. Długo broniłam się przed jego uwagami, żebym „coś z tym zrobiła”, no bo przecież to firmuję. Problem w tym, że – powtórzę – instytucja nie chciała mi zapłacić za redakcję, koordynację prac itp. Oczywiście, sama – przez swoich pracowników – nie zadbała o to, czego mi nie była w stanie zapłacić (jak to, przecież to zrobi się samo, tak odpowiadała mi instytucja na dociekliwe pytania), jakby licząc, że w końcu się złamię i te prace sama wykonam. Kolega więc, załamany skalą opóźnień i zaniedbań, w końcu wymógł na mnie (choć wcale nie musiał!) interwencję w instytucji. Instytucja w osobie dyrekcji była przerażona skalą zaniedbań. Przerażenia jednak nie przekuła w czyn. Zgodziła się tylko łaskawie, a nawet rozzłoszczona, bym w końcu ja, mimo, że mój urlop (ale kogo to obchodzi) zrobiła tę redakcję publikacji, której jej pracownik nie jest w stanie zrobić, mimo już trzymiesięcznego opóźnienia. Oczywiście, ja mam to zrobić za darmo, w imię tego, żeby wstydu nie było mi prezentować później wydawnictwa do mojego wydarzenia. To właśnie drugi wątek szantażu. Ale co to kogo obchodzi.

Co dzieje się dalej w ciągu tej nudnej opowieści? Myślicie, że to koniec? Niedoczekanie! Czas płynie, publikacji ani widu, ani słychu (pracownicy instytucji muszą odbyć urlopy, naszymi nie przejmuje się nikt, nikt więc z instytucji nie informuje nas o jakimkolwiek harmonogramie, przerwach itp., ot, po prostu, kiedy im w duszy zagra, to piszą do nas – niezależnie od momentu – że musimy coś zrobić z dnia na dzień, np. po miesiącu czekania i braku informacji z ich strony itp. – i wtedy okazuje się, że byle pretekst wystarczy, żeby nas oskarżyć o… opóźnienia: np. brak naszej zgody na przypisy, które to zaproponowano nam tonem nie budzącym sprzeciwu, po dwóch miesiącach ciszy, żeby je uzupełnić z dnia na dzień). Nagle więc czas przyspiesza i wtedy kiedy kolega-składacz katalogu oraz my idziemy na urlop, instytucja budzi się z letargu i nie bacząc na to, że ja zrobiłam za darmo dodatkową korektę, i że została już opracowana wersja katalogu do druku, przysyła nam… redakcję językową tekstów, w Wordzie, czyli to, co powinna była zrobić na samym początku, w „miesiącu maju”. Mamy już „miesiąc sierpień”, rzeczy poszły naprzód… I ja już nie mam siły. Doszło do tego, że instytucji właściwie udało się mnie obarczyć odpowiedzialnością za to, nad czym odpowiedzialności mieć nie mogę (bo jak można czuwać nad czymś tak bezwładnym, jak leniwa i bezwładna instytucja kultury, nie mająca pojęcia jak wydaje się publikacje. w innym mieście i nie chcącą mi zapłacić za tę pracę?) teraz to już właściwie moją winą jest to, że nikt nad tym nie panuje. Instytucja skwapliwie uchwyciła się tego, że się odezwałam, że zrobiłam tę dodatkową korektę… Już wróciła na swe właściwe, spokojne tory.

A ja już nie mam siły. I nie będę współpracować już nigdy z żadną instytucją. Obiecuję! Będę twarda! Nie dam się żadnemu szantażowi! To instytucja odpowiada za własną produkcję, a nie kuratorzy wbrew niej, choćby przez nią – na własną zgubę – zaproszeni!

***

Moi drodzy czytelnicy. Pora na apel. Pora sprzeciwić się powszechnemu w naszych instytucjach lekceważeniu pracy twórczej. Wkładowi umiejętności, własnego doświadczenia i niewidocznemu wkładowi pracy, włożonemu w projekty wystaw, wydawnictw i innych wydarzeń! Pora powiedzieć „nie” tym złośliwym komentarzom „ty nic nie robisz” (bo nie siedzisz przy biurku od 8:00 do 16:00), albo „jesteś za ambitna”, albo „skupiasz się tylko na swoim”. Sprzeciwić się niewydolności instytucji, które organizacyjnie nie są w stanie podołać zorganizowaniu wydarzeń. Ale także temu, że nie płaci się nam dostatecznie. Honoraria w Polsce są haniebne – haniebnie niskie. Pora powiedzieć to wreszcie jasno: jeśli instytucji nie stać na zapłacenie porządnego honorarium artyście czy też kuratorowi, to nie powinna zabierać się za organizowanie wystaw! Bo przecież pasożytuje na tych, którzy są podstawą jej istnienia.

10 komentarzy:

  1. cześć

    jeśli mogę z kilkoma uwagami.
    nie warto chyba pisać na wstępie, że będzie strasznie nudno, bo nikt nie przeczyta...
    no chyba, że to kokieteria... ;-)

    no i byłoby mniej nudne, gdyby nie był to problem X i instytucja Y - a tak, faktycznie, dość to rozwlekłe, no i jako bunt (czy też "apel") trochę nieproduktywne.

    słowem - myślę, że ten tekst nie poruszy z posad bryły świata polskiej biurokracji artystycznej. :-)

    tyle malkontenckich uwag
    pozdrawiam
    K

    OdpowiedzUsuń
  2. ps. bo taka dyskusja faktycznie by się przydała, tylko jeśli zawieszona jest w próżni, to traci sens (to znaczy dyskutować to my sobie i możemy, tylko co z tego)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jasne,
    będę starała się rozwijać dyskusję, biorąc pod uwagę Wasze uwagi :)
    Póki co, chcę zasygnalizować pewne mechanizmy. O konkretach będę pisać jeśli będę mogła, nie chcę, żeby to brzmiało zbyt tajemniczo, ale po prostu sama pozostając w instutucji o pewnych rzeczach nie mogę wprost i liczę na wsparcie ze strony innych autorów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Droga Magdo,

    Apeluję o konkrety - nazwy i nazwiska. Myślę, że to bardzo ważne, żeby problemów nie kryć w cieniu dyskrecji, która łagodzi ostrze krytyki. Nie rozumiem takiej wyrozumiałości. Co więcej, sądzę, że tu i teraz taka wyrozumiałość konserwuje fatalny stan rzeczy. A zatem czekam na konkrety - kto i gdzie tak pracuje, na Boga?!
    pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  5. T. Kozak - na Boga?? A na którego? A poza tym też się zgadzam:
    Bóg! Ojczyzna! Honorarium!!!
    (i prywatnie do autorki - może chlapnij sobie setę, to dystans złapiesz, a i stylistycznie będzie lepiej, bo coś tak za chaotycznie to piszesz, oczywiście nie uwłaczając)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. No, no, dyskusja się wywiązuje, choć może nie w tę stronę, co trzeba.
    Nazwy ujawnię jak przyjdzie pora :)

    OdpowiedzUsuń
  7. gdyby pojawiły się nazwiska i nazwa instytucji to zarzucono by autorce mało eleganckie czepianie się osób, z którymi pracuje. wszyscy wiemy, że taka dyskusja by się przydała, nie wiemy jak się potoczy, ale na pewno głos taki jak Magdy sprawia, że możemy zacząć myśleć o zmianie. swoją drogą jak ktoś śledzi kuratorską praktykę ex-girls to nie trudno chyba się domyślić o jakie miejsce na mapie artystycznej tu chodzi (a na pewno wiedzą sami zainteresowani) pz am

    OdpowiedzUsuń
  8. No cóż... jesli się mamy domyslać, to ja się spróbuję domyslić, i wobec tego ryzykuję hipotezę, że chodzi o CSW-Łaźnię. Ciekaw jestem, czy moja hipoteza jest słuszna. Moze Magda powinna ogłosić konkurs z nagrodami? Kto zgadnie - dostanie pigułkę przeciw załamaniom (nerwowym).
    W kwestii elegancji: nie jestem pewien czy w dyskusji o sprawach zasadniczych - a taką bez watpienia jest dla nas problem jakości pracy w insttytucjach art. - powinniśmy przedkładać savoir-vivre nad jawność. Sądzę, że dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy "pierstrojki" i dlatego niebędna jest "głasnost", a nie grzeczne aluzje:)
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  9. Oczywiście, macie rację z tym domaganiem się nazw i konkretów. Jak przejdę na własne, to na pewno ujawnię. A pewnie i za niedługo na własne się przeniosę.
    Jednak teraz myślę, że ważny jest także głos kogoś z głębi instytucji. I ten głos jest ważny, mimo że musi być siłą rzeczy anonimowy, ale też ujawnienie pewnych mechanizmów, pewnych sposobów myślenia - jak sądzę, może stanowić wstęp do głębszej dyskusji o instytucjach.
    Sama zamierzam napisać tutaj typologię instytucji i jej szefów, jak tu powiedzieć - toksyczności instytucji. I to niewiarygodne nawet nie to jak jest lekceważona praca twórcza kuratorów i - przede wszystkim - artystów, ale też jak instytucje publiczne - skarżąc się na brak pieniędzy - potrafią pozwolić, by wyciekały obficie i w niekontrolowany sposób.
    Aha, i jeszcze jeden kwiatek: ostatnio udało nam się w pewnej instytucji pozyskać duże pieniądze na projekt firmowany nie przez dyrekcję. 30 tys. euro. Dyrekcja wpadła w ton wielkiego zatroskania, czy podpisać w ogóle umowę. Motywem przewodnim jest fakt, że "my nie damy sobie rady". No jasne, lepiej brać wystawy zrobione przez kogo innego i finansowane też nie z powodu naszych starań, tzw. "bezkosztowe", czyli opłacone przez IFĘ, ProHelvetię, British Council. One przynajmniej "nie przyniosą nam wstydu". A ja jestem przecież "zbyt ambitna". Opary absurdu?

    OdpowiedzUsuń
  10. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń