12.9.07

Outdoor: specyfika polska

W „Polityce” sprzed tygodnia (8 września 2007) pojawił się artykuł Jarosława Murawskiego Zabillboardowani. Autor pisze o narastającym w Polsce boomie na reklamę zewnętrzną i – co za tym idzie – narastającym zaśmieceniu polskiej przestrzeni wspólnej, publicznej. Są tu przytaczane opinie specjalistów: np. osób pracujących w firmach reklamy zewnętrznej, a w Polsce rynkiem podzieliły się cztery: AMS, Clear Channel, News Outdoor Poland i Stroer, wypowiadają się też dyrektorzy wydziałów architektury, architekci, plastycy miejscy, radni. Co uderza, to fakt, że wszyscy dostrzegają wagę problemu, i sami chętnie powalczyliby o ładny wygląd wnętrz polskich miast, podejmowane są wręcz jakieś działania – typu spis dobrych, legalnych reklam na stronie UM w Krakowie czy uchwała o utrzymaniu czystości i estetyki w Rzeszowie, jednak tylko chyba Wrocław ma restrykcyjne przepisy dotyczące reklam w centrum miasta. Generalnie jednak dominuje bezradność. Jak zwykle zresztą. „Niewiele da się zrobić, o ile nie zmieni się prawo”.

Skromne działania naprawcze więc i tak w dużej mierze zależą od dobrej woli prywatnych właścicieli budynków czy posesji, gdzie umieszcza się reklamy. Także od dobrej woli firm, które jakiś czas temu podpisały kodeks postępowania regulujący w jakiej odległości mają znajdować się od siebie nośniki reklam i jakie mają mieć wielkości. Jednak kodeks nie jest przestrzegany obecnie przez nikogo. Wiadomo, reklamy w Internecie, gazetach, TV można jakoś ominąć, trudniej nie zauważyć olbrzymiej planszy gdy jedzie się lub idzie ulicą. Tak więc trwa dobra passa tej gałęzi branży reklamowej. Brak regulacji prawnych powoduje, że zamiast się cywilizować, ciągle dziczejemy – tyle, że z użyciem nowocześniejszych środków. Idą wybory, więc będzie jeszcze gorzej. Tak wielka ilość billboardów w centrach miast to ponoć specyfika polska, w Paryżu poza metrem trudno o dużą reklamę, w Niemczech też ich mniej.

Dzieje się tak, bo nasze prawo nie wykazuje wrażliwości na kwestie wizualnej organizacji przestrzeni publicznej, z polskiego prawa wyrzucono zapisy o ochronie tej przestrzeni. Tak więc każdy może postawić sobie reklamę.

Autor przytacza przykłady z Warszawy, ja bym dodała z Krakowa, tak się jednak dzieje wszędzie. Dziwię się na przykład jak ktoś może odpocząć nad morzem – chociażby w Międzyzdrojach, czy w górach – w Zakopanem. Chaos wizualny, śmietnik reklam ustawionych jedna na drugiej, wchodzących sobie w paradę, pojawiających się wszędzie, profesjonalnych i nieudolnych, przyprawia mnie o ból głowy i chęć natychmiastowej ucieczki z tych i wielu innych renomowanych miejsc.

Polska staje się tłem dla reklam. Jak musi czuć się turysta, który przyjeżdża do Krakowa zwiedzać zabytki, wchodzi na „największy” rynek w Europie i widzi bodaj siedem kamienic przykrytych bannerami? Nie widzi więc architektury, nie odczuwa więc specyfiki miejsca, nie dostrzega założenia urbanistycznego. Czuje się jakby był „wszędzie”. Jak można polubić takie miejsce, jak można czuć się w nim dobrze? Przede wszystkim krakowski rynek to już „nie-miejsce”, to miejsce, które nie zakotwicza, to raczej Baudrillardowska symulakra, nośnik obrazów, które uwodzą, ale nie mają nic wspólnego z realnością, z solidnością, z konkretnym miejscem w przestrzeni i czasie.

W lokalnych mediach prowadzono ostatnio dyskusje o Krakowie. Coś tam tutaj wyremontowano w tym sezonie, pozmieniano trochę porządki na Starym Mieście w związku ze świętowaniem 750 rocznicy lokacji Krakowa. Jej największymi wydarzeniami były notabene, jak wiadomo, koncerty Piotra Rubika i Ennio Morricone na Rynku. No comments.

Dyskusji w mediach pojawiło się z tej okazji wiele, choć przybierały one ton dość absurdalny. Ostatnio dotyczyły m.in. brudnych nawierzchni świeżo wyremontowanych placyków, np. Wszystkich Świętych. Okazało się, o zgrozo, że tłuste plamy pochodzą z kebabów, które turyści kupują w pobliskich punktach! Dyskusja ta akurat nieco bez sensu, bo ile tu ważniejszych spraw domagających się natychmiastowej reakcji. Dlaczego np. ohydne, wściekle niebieskie toalety Toi Toi stoją na samym środku Rynku, tuż pod Sukiennicami? Dlaczego na Rynku odbywają się ciągle tandetne, głośne imprezy, stragany bądź scena, oblepiona bannerami (takie np. było święto fundacji Anny Dymnej: wrzask i orgia konkurujących ze sobą bannerów, plakatów, standów rozmaitych firm) – zajmują całe miejsce, ledwie wydzielając go na gigantyczną głowę Mitoraja, rzuconą niczym piłka futbolowa pod Wieżę Ratuszową. Dlaczego pół Rynku otoczone jest wciąż obrzydliwym, drucianym płotem, „przyozdobionym” tablicami informacyjnymi, a do Sukiennic wejść się nie da, bo trzeba się przedzierać przez wąskie przejście, cuchnące moczem.

Wielkie elaboraty można pisać o psuciu krajobrazu kulturowego w Krakowie przez zabudowywanie wolnych miejsc hotelami i tzw. apartamentowcami, nie dopasowanymi oczywiście ani skalą, ani stylem do charakteru dzielnic. Jedyną zasadą maksymalizacja zysku. Aż chciałoby się krzyknąć: Zróbmy coś z tym! Wiem, że Łukasz Skąpski miał w planach realizację filmu pokazującego jego obywatelski niepokój jako mieszkańca dzielnicy Salwator, w której także odbywa się niszczenie starych kamienic oraz miłych zakątków. „Obywatelski niepokój” to zresztą eufemizm: Łukasz miał ujawnić swoje wkurzenie i największych jego zdaniem szkodników.

Wracając do dyskusji w prasie. W lokalnej Wyborczej (piątek, 7 września 2007) ukazał się artykuł Andrzeja Jajszczyka Kraków: 12 postulatów dobrze podsumowujący, co należy zrobić, by w Krakowie żyło się dobrze, był wciąż pięknym miastem (którym być przestaje) i by coś z niego mieli także turyści. Autor poruszył rzecz, która w Polsce w ogóle nie jest uważana za temat czy problem. Widoki. Zaproponował, by wybrać kilkanaście, kilkadziesiąt nawet ważnych, zabytkowych, newralgicznie położonych itp. miejsc w mieście i dokładnie je przeanalizować pod kątem widoków. Czy nie ma tam zbyt wielu tablic informacyjnych, czy one sobie nie przeszkadzają i nie zasłaniają widoku, czy są jakieś budy, czy inne zawadzające obiekty tzw. małej architektury, wreszcie czy nie przebiegają tamtędy jakieś linie elektryczne, które można by przeciągnąć pod ziemią. Podobno takie rzeczy robi się w krajach, które dbają o swoje zabytki, a także mają świadomość wagi krajobrazu kulturowego, np. we Włoszech czy we Francji. Uważam, że pomysł jest świetny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz