Spotkałam się ostatnio ze zdaniem, że jako krytyk - dekretuję, że moje słowa mają siłę i moc sprawczą. Bardzo mnie to zaciekawiło, bo jako krytyk działający od 1989 roku nigdy nie spotkałam się ze swiadectwem tej mocy. Napisałam wiele tekstów, wielu z nich w ogóle już nie pamiętam, do wielu pewnie bym się już nie przyznała. Publikowałam w wielu tytułach, próbowalam nawet w prasie codziennej, przed którą zresztą nieustannie kapitulowałam, tak zresztą jak przed prasą pop-kulturową: nie potrafiłam się dostosować do jej wymogów.
Nieustannie towarzyszyło mi poczucie pewnego bezsensu działalności, działania na kompletnym marginesie tego, co interesuje społeczeństwo. Pamiętam zawsze wyraz twarzy znajomych, kiedy mówiłam im, czym się zajmuję: "aha, pisaniem."
Przekonanie o tym, że mam jakąkolwiek siłę dekretowania czegokolwiek wyraził ostatnio bardzo fetowany artysta, występujący z pozycji władzy, bo: popularny, opisywany, ceniony, dyskutowany, wystawiający w wielu dobrych i znanych miejscach, na dokładkę wspierany orzez najsilniejszą i najbardziej opiniotwórczą galerię w Polsce, wystarczy skrót: FGF. Gdzie ja ze swoimi skrupułami i nieśmałoscią, i brakiem międzynarodowych kontaktów, i z zerowym rozeznaniem w rynku sztuki mogę przystępować do konkurowania z nimi? Smiechu warte. Artysta, który - dodatkowo - reprezentował ostatnio Polskę w jej oficjalnym pawilonie na Biennale w Wenecji.
Słowa te wypowiedział Artur Zmijewski, którego bardzo cenię za... teksty i wywiady. Cały hałas natomiast wokół jego "Powtórzenia" z Biennale w Wenecji 2005 uważam za przesadny. Pewnie napiszę o tym. Na razie jednak muszę się zastanowić. Zastanawiam się juz zresztą od długiego czasu i zaden tekst mi z tego nie wychodzi.
Ja przyznam, że jako dopiero początkująca krytyczka i kuratorka mam wrażenie, że niezależnie od owej mocy krytyk niemal zawsze ma pracować charytatywnie. Nie powinien oczekiwać wynagrodzenia. Generalnie taka działalność społeczna i tyle. Może sobie pisać blog za darmo i czasem dostać jakiś marny grosik za opublikowany gdzieś tekst. Kuratorzy są z resztą w podobnej sytuacji, o ile nie pracują na etat w żadnej instytucji. Może jednak zmiana tej sytuacji nie groziłaby komercjalizacja kultury, za to krytycy mieliby z czego żyć i za co kupić czasem jakaś książkę o sztuce...
OdpowiedzUsuńP.S. A tu mój blog w czynie społecznym ;)
www.niezla-sztuka.blogspot.com